Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

SPRING - Spring

 

(1971 Neon Records; Remaster 2015 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
spring-spring
Tracklist:
CD 1
1.The Prisoner (Eight By Ten)
2.Grail
3.Boats
4.Shipwrecked Soldier
5.Golden Fleece
6.Inside Out
7.Song To Absent Friends (The Island)
8.Gazing
 
CD 2
1.Devil’s Bandits (Jack & Jim)
2.Hendre Mews (First Version)
3.A Word Full Of Whispers
4.Painted Ship
5.High Horses
6.Fernleigh Avenue
7.Blackbird (Helping The Helpless)
8.Beautiful Losers
9.Flying Is An Easy Speed (Get My Share)
10.Fool’s Gold
11.Hendre Mews (Extended Version)
12.Word Full Of Whispers (Alternate Version)
 
Skład:
Pat Moran (wokal/ mellotron)
Ray Martinez (gitara/ mellotron)
Adrian “Bone” Maloney (bas)
Pick Withers (perkusja/ glockenspiel)
Kips Brown (fortepiano/ organy/ mellotron)
 
śród albumów muzycznych, którym Esoteric Recordings/ Cherry Red Records postanowił podarować „drugie życie”, znalazł się debiut zespołu, o którym już dawno zapomniano. Niektórzy słuchacze nie zdążyli go ponad 40 lat temu poznać, zanim zniknął z pola widzenia. Ale nie ma się co dziwić, gdyż w historii rocka odnotowujemy wiele grup, które po wydaniu albumu numer jeden poległy w starciu z ówczesną rzeczywistością. Przyczyny takich decyzji były różne, od tych czysto charakterologicznych, czyli konfrontacji silnych osobowości wykluczających współpracę, aż po względy czysto artystyczne, czyli albo brak porozumienia w kwestii linii stylistycznej tworzonej muzyki, bądź prozaiczny brak sukcesu po publikacji debiutanckiego materiału.
Spośród tych bandów, które zaginęły jak dinozaury, były takie, które rzeczywiście niewiele miały do zaoferowania i kontynuowanie procesu twórczego „rozciągniętego” na kolejne płyty groziło produkcją niechcianych dźwięków lądujących w archiwalnych szufladach. Ale pojawiły się w dziejach muzyki rozrywkowej także składy, które po edycji pierwszego longplaya miały w ręku wszelkie argumenty merytoryczne do owocnego startu do kariery. Sądzę, że do tej kategorii zapisać możemy bohaterów tego tekstu, czyli kwintet Spring.
Pochodzą z brytyjskiego Leicester, gdzie rozpoczęli swoją działalność w roku 1970. Rok później wyprodukowali pierwszy i ….ostatni w swojej karierze album zatytułowany tak, jak nazwa zespołu. Z perspektywy minionych dekad można powiedzieć, że szkoda, że piątce muzyków nie było dane wykazać się kolejnymi wydawnictwami fonograficznymi, na których można by zapisać dźwięki prezentujące ich koncepcję rockowych kompozycji, tym bardziej, że debiut wypadł bardzo obiecująco, powiedziałbym nawet, że okazale i oryginalnie. Pamiętam, że wytrwale szukałem tej płyty na kompakcie, zanim „dogrzebałem” się do niej dosłownie w jakimś zakurzonym kartonie w komisie płytowym. Moja zdobycz pochodziła z roku produkcji 1994 i nosiła logo niemieckiej wytwórni Repertoire Records. Ponieważ miałem ogólne pojecie, czego szukam, ale czysto teoretyczne, na podstawie recenzji, nabyłem płytę za jakieś śmieszne grosze, a właściciel sprawiał wrażenie zadowolonego, że trafił się frajer, który połakomił się według jego opinii na jakieś badziewie. Dodam, że kartonisko mieściło dziesiątki upchanych jak pyry (poprawnie czytaj: ziemniaki) w worku płytek, z których większość spełniała kryteria jarmarczno- dansingowego szajsu. Wpadłem do domu jak bomba, spojrzałem ze spokojem na kilka rysek nie budzących niepokoju i po chwili, gdy dysk wylądował w odtwarzaczu mogłem stwierdzić, że polowanie się udało, a  „ochrzczenie” muzyki Spring z tego albumu mianem kultowej wydaje się usprawiedliwione. Pierwszy czynnik, na który zwróciłem uwagę, to obecność w składzie instrumentarium trzech mellotronów, obsługiwanych przez Pata Morana, Raya Martineza i Kipsa Browna. Oczywiście obok rozbudowanej sekcji klawiszy miejsca zajęły także gitara, bas i perkusja, ale brzmienie instrumentów klawiszowych dominowało zdecydowanie w przestrzeni. To brzmienie definiowało styl muzyczny Spring, wyróżniając zespół spośród innych rockowych składów. Próbując klasyfikować muzykę należałoby chyba wskazać na rock progresywny, z akcentami muzyki folk oraz rocka symfonicznego. Kto lubi mellotron, a autor tego tekstu należy do tego grona, ten „kupi” tę muzykę natychmiast, delektując się ośmioma kompozycjami zamkniętymi w 40- minutowym zakresie, a jak okaże się, że to mało, to zawsze można sięgnąć po nagrania bonusowe, prawdziwe rarytasy, zestawione na drugim dysku. 
Gdy prześledzimy początki kariery Spring, to musimy dojść do wniosku, że to jeden, długi ciąg przypadkowych zdarzeń. Punktem zwrotnym, zanim doszło do wydania płyty, był powrót zespołu z koncertu w Cardiff, gdy zepsuł się ich samochód, a tą samą drogą przejeżdżał zatrudniony właśnie przez Rockfield Studios inżynier i producent Kingsley Ward, który znalazł się tam służbowo „penetrując” okolice w poszukiwaniu muzycznych talentów. Panowie umówili się na próby, w trakcie których pojawił się znany już wtedy ze współpracy z Davidem Bowie i Eltonem Johnem producent Guy Dudgeon, zainteresowany utworami prezentowanymi w czasie sesji nagraniowej. Rezultatem tego spotkania był opublikowany kilka miesięcy później album ”Spring”.
Zespół podjął jeszcze nieudane próby stworzenia materiału na drugi album studyjny i pomimo wsparcia ze strony ikony rocka Velvet Underground w czasie wspólnej trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii rozwiązał się w roku 1972. Dwa niepublikowane utwory z tej próbnej sesji nagraniowej, „Hendre Mews” i „A World Full Of  Whispers” ukazały się dwadzieścia lat później na wydanej przez Laser’s Edge płycie CD, przypominającej sylwetkę grupy. Obok bardzo dobrej płyty „Spring” kolejnym dowodem na tezę, że piątka muzyków dysponowała nie lada talentem i umiejętnościami były dalsze losy zawodowe członków bandu. Między innymi Pata Morana, który poświęcił się głównie pracy producenckiej na rzecz Van Der Graaf Generator i Roberta Planta (Moran zmarł w roku 2011). Perkusista Pick Withers bez trudu znalazł zatrudnienie w globalnie znanej formacji Dire Straits, z którą firmował jej cztery pierwsze w dyskografii, znakomite i także współcześnie świeże longplaye. Osobom mniej zorientowanym w historii rocka przypominam, że to ze składu tego zespołu wywodzi się ceniony i powszechnie szanowany na całym świecie gitarzysta Mark Knopfler. Martinez był rozchwytywanym gitarzystą sesyjnym, występującym także z Alkatraz, Michaelem Chapmanem, Gypsy i Robertem Plantem.
Edycja płyty „Spring” autorstwa Esoteric Recordings/ Cherry Red Records wyróżnia się profesjonalną starannością, składa się z dwóch dysków, z których pierwszy obejmuje całość programu albumu z 1971, składającego się z ośmiu nagrań, natomiast na dysku drugim załączono same rarytasy w liczbie dwunastu, wśród nich dwie różne wersje kompozycji pretendujących do nie wydanego, drugiego albumu Spring, „Hendry Mews” i „Word Full Of Whispers”. Zresztą wielkim plusem bonusowej płyty jest fakt, że zawiera wyłącznie utwory premierowe grupy, które do tej pory nie doczekały się w tej konfiguracji publikacji na jakimkolwiek nośniku. Ale na tym nie kończą się zalety tego wydawnictwa. Do nich zaliczyć można niewątpliwie kompletnie odświeżony artwork oraz booklet z na nowo opracowanymi informacjami o zespole. Ważnym składnikiem wiedzy o technicznej stronie edycji jest także fakt, że remastering oparto na oryginalnych taśmach z roku 1971.
Muzycznie, chociaż nie pozostanę w tym miejscu super obiektywnym , gdyż uwielbiam klawisze, ze szczególnym wskazaniem na staruszka mellotron, sztuka muzyczna- jestem przekonany, że takie określenie w przypadku Spring nie stanowi przesady-  w wykonaniu Spring prezentuje najwyższe loty i sprosta gustom nawet najbardziej wymagających słuchaczy. Piękno skomponowanych dźwięków wylewa jak lawina z każdego zakamarka, a niektóre pasaże zostają w pamięci na zawsze. Nie brakuje również fragmentów „skażonych” progresywnością muzyki końca lat 60- tych, niezwykłym rozmachem właściwym symfonicznym kreacjom z logo The Moody Blues, ale także emanujących dynamiką i tendencją do dźwiękowych ekstrawagancji. Szczególnie w tych nieco dłuższych formach jak „Grail”, „Golden Fleece” czy extended version na bonusowym krążku „Hendry Mews” kwintet wznosi się na najwyższy pułap możliwości, demonstrując przy tym niezwykłą wszechstronność, głównie wtedy, gdy dowodzenie przejmują hard rockowe gitary z kapitalnymi riffami i partiami solowymi, drapieżnymi i surowymi. Wrażenie wywołane takimi właśnie dynamicznymi wejściami potęguje niezwykła łagodność, melodyjność i nastrojowość większości kompozycji.
W brzmieniu grupy dominuje oczywiście koalicja analogowych instrumentów klawiszowych z doskonałymi, bardzo malarskimi pasażami mellotronu, pełnymi nostalgii. Na niektórych odcinkach wkrada się odrobina patosu, nadającego utworom swoistego uroku z odniesieniami stylistycznymi do „Nights In White Satin” The Moody Blues, a fascynacja słuchacza pięknem tej muzyki staje się jeszcze większa w chwili, gdy na scenę wkraczają majestatyczne partie smyczkowe i pełne romantyzmu występy fletu. Prawie każda kompozycja rozgrywa się jakby na dwóch płaszczyznach, choć tego umownego podziału dokonał autor niniejszego tekstu. Jedną warstwę w spektrum dźwięków tworzą sekwencje stricte rockowe, bez których trudno sobie wyobrazić działanie rockowego mechanizmu, czyli gitara prowadząca i basowa oraz perkusja. Natomiast drugą strefę brzmienia projektują analogowe klawisze i flet. Często zdarza się, że oba te dźwiękowe środowiska przenikają się wzajemnie, budując intrygujące brzmienie. Przyznam, że sugestia HMP, podyktowana wydawnictwem Esoteric, aby „przyjrzeć” się dokładniej jedynej płycie Spring, obudziła mnie ze snu zimowego, ponieważ przyznaję bez bicia, że zawalony płytami współczesnych kapel, odstawiłem głęboko na półkę album „Spring”, zapominając o nim na kilka lat. Teraz, zmotywowany do odświeżenia muzycznych wspomnień byłem wręcz zdziwiony, że po takim czasie muzyka bandu nic nie straciła z potencjału swojego uroku, nowoczesności i innowacyjnego podejścia do rockowej materii. Symfoniczna elegancja i sekwencje akustyczne gitar pokazują także, że Spring nie zamknął się w „celi” z tabliczką „progrock”, lecz odważnie sięgał także po inspiracje folkiem, wprowadzając również, wprawdzie z rzadka, akcenty hard rockowe, nie stroniąc od wysmakowanego, wyrafinowanego art rocka, nurtu stylistycznego kontynuowanego później między innymi przez Camel.
Już pierwsza odsłona albumu, „The Prisoner (Eight By Ten)” nakazuje uważnie prześledzić zawartość płyty. Utwór oparty na pięknej linii melodycznej oferuje na pierwszym planie liryczny wokal, nienaganną pracę sekcji rytmicznej i kapitalne motywy mellotronu tworzące tzw. drugi plan. Przekaz urozmaicają krótkie, energiczne wstawki organów, a perkusja momentami zachowuje się jak werbel, wybijający marszowy rytm. Po 2:30 temat melodyczny ulega korekcie, nabierając nieco hymnicznego charakteru. Głos Pata Morana nie szokuje swoimi parametrami, ale instrumentalnie to raj na Ziemi, a im bliżej końca, tym większa dynamika i intensywność, uzupełniona wygenerowanymi przez mellotrony smaczkami smyczkowymi. A na końcowe kilkadziesiąt sekund myśli kierują się ku najlepszym wzorcom tamtej epoki w rozwoju rocka, pierwszej „karmazynowej” płycie ze słynnym „Epitafium”. Nie ma jednak w tym nic z próby powielania utartych schematów, bo ta muzyka nosi zdecydowanie piętno brytyjskiego składu Spring. Także akt drugi „Grail” utrzymany w podobnym stylu czaruje rewelacyjnym motywem melodycznym, umiejętnie regulowanym acz powolnym tempie i ślicznymi frazami mellotronu. W okolicach 2:30 zmienia nieco „dźwiękową retorykę” nadając brzmieniu potęgi i przechodząc do partii wyłącznie instrumentalnych, w których zgrabnie łączy akustykę z elektryką gitar, pozostając ciągle na terytorium subtelności, a partie organowe w refrenie dosłownie powalają. Trochę w nich maniery wykonawczej Davida Sinclaira z Caravan. Po akustyczno- elektrycznej gitarowo- wokalnej miniaturze „Boats”, w której pojawiają się elementy muzyki folk, następuje nieoczekiwany zwrot akcji, czyli „Shipwrecked Soldier”, któremu na początku perkusyjne werble nadają wręcz marszowy charakter, swoje dokładają wyraziste, charakterystyczne riffy gitarowe, a w części drugiej za sprawą intensywnego brzmienia mellotronu kompozycja nabiera symfonicznego zabarwienia, powracając w finale do hard rockowego pulsu. „Golden Fleece”, najdłuższy, siedmiominutowy rozdział albumu, wita słuchaczy unoszącymi się jak chmury na niebie, smyczkowymi opisami mellotronu. Wzniosły, nieco bombastyczny charakter podkreślają Hammondy i świetna moim zdaniem, pełna majestatu partia gitary elektrycznej. Jednocześnie nie brakuje temu utworowi w warstwie wokalnej wdzięku melodyjnej piosenki. W środku kompozycji znakomite, pełne wigoru solo na elektryczne struny, przy akompaniamencie klawiszy, snujących się w tle, po czym kierownictwo przejmują organy w równie dynamicznej partii tworząc kilkanaście sekund później świetny duet z e- gitarą. Ale w punkcie 4:28 następuje gwałtowne cięcie i przestrzeń opanowują akustyczne dźwięki, do których dołączają po okresie uspokojenia Hammondy, mellotron i wokal. Doskonały kawałek z prologiem w wykonaniu mellotronu. „Inside Out” ma chyba najbardziej piosenkowy charakter, najmniej w nim brzmienia klawiszy, najwięcej skocznego rytmu, z wykorzystaniem glockenspiela. Choć w części środkowej muzycy znowu „pomajstrowali” tak, żeby nie wpaść na tory monotonii, a klawiszowe pogłosy ocierają się o granice psychodelii. Zakończenie to dynamika na ful, z organami w roli głównej. Emocje innego rodzaju wywołuje niezwykle kameralna, wspaniała, fortepianowa ballada „”Song To Absent Friends (The Island)”, tylko głos i fortepian w intymnym duecie. Delikatność opowieści, którą snuje Pat Moran spodoba się zapewne każdemu poszukiwaczowi refleksji i czasu na przemyślenia. Blisko 6- minutowy „Gazing” to ukoronowanie albumu, patetyczny, niezwykle symfoniczny poemat na wstępie, rozwija się harmonijnie, „przeżywając” fazy balladowego uspokojenia i wkraczając na ścieżki muzycznej epopei. Piękne to przeżycia, wywołujące wzruszenia i po raz ostatni demonstrujący wspaniałą kooperację gitarowo- perkusyjnego żywiołu i spontaniczności z dystyngowanym, zamaszystym stylem klawiatur.
Na dysku z numerem dwa, jak już wcześniej zauważyłem, spotykamy 12, niejako premierowych nagrań. Inauguracja w postaci „Devil’s Bandits (Jack & Jim)” zmienia sposób postrzegania twórczości  Spring w jednym, ale istotnym elemencie, mianowicie zastosowaniu partii instrumentów dętych. Wprawdzie nie one decydują a stylu kompozycji, ale trudno ich nie zauważyć. Dobre wrażenie robi także dynamiczna partia solowa organów i praca instrumentów perkusyjnych przywołująca z pamięci trochę latynoskie inklinacje nawiązujące do Carlosa Santany. W programie znajdują się także dwie wersje jednego utworu, mianowicie „Hendre Mews”, z tym, że jakbym miał możliwość wyboru to wskazałbym na tę bardziej rozbudowaną w pozycji 11. Chociaż ta pierwsza, można powiedzieć orgia dźwięków z udziałem fortepianu i fletu wykazuje tendencje improwizatorskie, szczególnie tego pierwszego instrumentu wkraczającego śmiało na pole jazzu. Druga interpretacja tego tematu nosi znacznie więcej cech rockowej progresji, jest bardziej symfoniczna i gęsta brzmieniowo.
Także kompozycja “A Word Full Of Whispers” została przedstawiona w dwóch różniących się wariantach. Ta pierwsza zapisana po „trójką” ujęta została w ramy folkowej ballady, ta druga zawiera więcej właściwości, które mogą pozwolić na sformułowanie tezy o korzeniach country. „Painted Ship” to całkowita dominacja klawiszy, a „High Horses” to genialna praca dynamicznych Hammondów i zaskakujące wejścia sekcji instrumentów dętych. Współpraca na linii organy i trąbki i saksofony brzmi obiecująco. Z jednej strony styl Caravan, z drugiej Chicago. Mariaż efektowny, jeden krok do jazzującego rocka. W repertuarze pojawiają się także pewne punkty odniesienia do kultury spod znaku flamenco, może bossa novy, choć mnie samemu taki pogląd wydaje się wariacki, ale jak zdefiniować to, co dzieje się w „Fernleigh Avenue” i „Blackbird (Helping The Helpless)”?  „Beautiful Losers” to ponownie intymna rozmowa na głos i fortepian. Dla mnie faworytem z drugiej płyty pozostaje zdecydowanie „Fool’s Gold”, królestwo Hammondów, ale i pozostali członkowie instrumentarium nie od macochy, co wyraźnie słychać w niezwykle dynamicznych partiach solowych. Wyczuć można także pewne inklinacje improwizatorskie, a struktura rytmu podlega ciągłym zmianom, jednym słowem chłopaki dają czadu, że aż miło.
Do tej pory znałem tylko debiutancki album Spring, dzięki inicjatywie Esoteric Recordings/ Cherry Red Records poznałem nieco inne oblicze tej grupy. O wartości regularnego longplaya studyjnego byłem przekonany od kilku dekad i w tej kwestii nic się nie zmieniło. Mogę tylko potwierdzić, że jeżeli ktoś szuka mało znanych wykonawców, którzy anonimowo dołożyli swoją cegiełkę do rozwoju rocka progresywnego, to w zespole Spring znalazł jednego z tych „cichych” bohaterów. Analogowe klawisze brzmią dzisiaj nieco staroświecko, ale przecież w ostatnim pojawiło się w rockowym „klubie” wielu artystów, którzy po okresie fascynacji nowinkami technicznymi odkurzyli organy i mellotrony, odkrywając powtórnie ich urok. Podziwiam wszechstronność twórców, ich wyczucie estetyki, dbałość o melodie i proporcje instrumentalne, a wszystko to bez trudu znajdziemy w odświeżonym repertuarze Spring. Jedynym słabszym punktem jest według mnie, brak spójności materiału na bonusowym dysku. Ale docenić należy także możliwość poznania innych, zebranych i częściowo anonimowych dokonań zespołu, który nigdy nie dotarł do decyzji o rejestracji drugiego albumu, pozostając formacją jednego albumu.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5039708
DzisiajDzisiaj3768
WczorajWczoraj3656
Ten tydzieńTen tydzień15131
Ten miesiącTen miesiąc43359
WszystkieWszystkie5039708
3.137.172.68