SHADOW GALLERY - Double Feature „Shadow Gallery”/ „Carved In Stone”
(2015 Magna Carta Records)
Autor: Włodek Kucharek
„Shadow Gallery” (1992 Magna Carta)
Tracklist:
1. The Dance Of Fools
2. Darktown
3. Mystified
4. Questions At Hand
5. The Final Hour
6. Say Goodbye To The Morning
7. The Queen Of The City Of Ice
I) Chapter 1
II) Chapter 2
III) Chapter 3
IV) Chapter 4
V) Chapter 5
SKŁAD:
Brendt Allman (gitary elektryczne i akustyczne/ wokal)
Mike Baker (wokal prowadzący)
Carl Cadden- James (bas/ bas bezprogowy/ flet/ wokal)
Chris Ingles (fortepian/ instr. klawiszowe)
GOŚCIE:
Ben Timely (perkusja)
John Cooney (perkusja)
Lianne Himmelwright (wokal)
“Carved In Stone” (1995 Magna Carta)
Tracklist:
1. Cliffhanger
2. Interlude #1
3. Crystalline Dream
4. Interlude #2
5. Don’t Ever Cry, Just Remember
6. Interlude #3
7. Warcry
8. Celtic Princess
9. Deeper Than Life
10. Interlude #4
11. Alaska
12. Interlude #5
13. Ghostship
I) The Gathering The Night Before
II) Voyage
III) Dead Calm
IV) Approaching Storm
V) Storm
VI) Enchantment
VII) Legend
SKŁAD:
Carl Cadden- James (bas/ flet/ wokal)
Mike Baker (wokal prowadzący)
Brendt Allman (gitary elektryczne i akustyczne/ wokal)
Chris Ingles (fortepian/ syntezator/ inst.. klawiszowe)
Gary Wehrkamp (fortepian/ gitara/ syntezator/ wokal)
Kevin Soffera (perkusja)
W notce biograficznej tego amerykańskiego bandu znaleźć można orientacyjną informację przybliżającą styl zespołu jako progresywny metal. Jak to zwykle w takich przypadkach autorzy oceny wybierają z konieczności jedną „szufladę stylistyczną” i podają definicję nie uwzględniając niuansów, a te wielokrotnie potrafią „wywinąć” psikusa i zmienić obraz wykonywanej sztuki muzycznej dosyć radykalnie. Znam i cenię twórczość Shadow Gallery począwszy od debiutanckiego albumu z roku 1992 i uważam, że przytoczona powyżej ocena jest zbyt ciasna, gdyż kwintet (stan personalny z roku 2009, czyli wydania ostatniego dotąd albumu „Digital Ghosts”) często zapuszcza się „wizytując” terytoria heavy metalu (jak jest taka potrzeba to rockowe instrumentarium potrafi „przygrzać” aż miło). Zdarzają się także fragmenty wskazujące na luźne konotacje z rockiem symfonicznym. Panowie nie stronią także od rozwiązań charakterystycznych dla rocka progresywnego, które spotykamy szczególnie w tych najbardziej rozbudowanych, niekiedy blisko 20- minutowych kompozycjach, od których grupa „nie ucieka”, a wręcz przeciwnie, na niektórych longplayach „zamykaczem” jest utwór rozgrywający się na wielu płaszczyznach , rozciągnięty w czasie, ale umiejętnie scalony w spójny monolit. Dociekliwy słuchacz znajdzie także w niektórych zakamarkach twórczości formacji spore dawki fascynacji, nazwałbym ten element „klasycznością”, czyli chęcią nawiązania do patentów spotykanych w dziełach symfoników. Pierwszym z brzegu przykładem stosowania takiej strategii może być finałowa część suity „Ghostship” albumu „Carved In Stone”, będącego między innymi obiektem tej recenzji, zatytułowana „Legend” (ponad siedem minut), gdy po pierwszych trzech minutach, w czasie których pojawiając się dziwne stuki, puki, szurania, szelesty przypominające zwiedzanie starego domu , w którym straszy, na scenie pojawia się fortepian solo, którego partia nadawałaby się bardziej do sali filharmonicznej niż na koncert rockowy, uzupełniona subtelną orkiestracją. Ale to tylko jeden z licznych akcentów obecności muzyki klasycznej, która w utworach Shadow Gallery wykazuje zdumiewającą symbiozę z rockową kreatywnością. A żeby dopełnić dossier zespołu należy nadmienić, że czuje się on świetnie w realizacji albumów koncepcyjnych, w znakomity sposób „zszywając” wiele „nitek” i wątków tematycznych w jedną materię fabularną. Z tych powodów jednostronne klasyfikowanie muzyki, którą preferują Amerykanie nie jest najszczęśliwszym zabiegiem, także dlatego, że muzycy to wszechstronni i uniwersalni, którym obce ograniczenia wykonawcze, gdyż dysponują bardzo profesjonalnie „zarządzanymi” umiejętnościami indywidualnymi. W zasadzie odnotować można tylko jedno zdarzenie, które znacząco „sparaliżowało” jakość efektu końcowego, mianowicie brak stałego perkusisty w trakcie prac rejestracyjnych debiutanckiego albumu i korzystanie w takiej patowej sytuacji z bębniarzy sesyjnych, a w niektórych fragmentach z automatu perkusyjnego. Rezultat tych kłopotów jest słyszalny, a brzmienie zestawu perkusyjnego w wielu miejscach jest miałkie i zwyczajnie się rozłazi, brakuje mu głębi i jest mało soczyste, miękkie. I wcale nie potrzeba być fachowcem, żeby wychwycić te chwile słabości. Ale był to stan przejściowy i już od drugiej płyty w składzie „zameldował” się Kevin Soffera, stając się „żelaznym” członkiem grupy i szybko porządkując „dział” perkusyjny. A jeżeli już mowa o kwestiach personalnych, to należy zwrócić uwagę, że w czasie prac przygotowawczych nad wydawnictwem numer „Dwa” skład uzupełnił bardzo ważny i wartościowy artysta, Gary Wehrkamp, który stał się z czasem motorem napędowych przedsięwzięć zespołu, wyrabiając sobie markę świetnego instrumentalisty. Od roku 2009 grupa milczy, a stan ten związany jest z tragicznym wypadkiem z 29 października 2008, gdy na atak serca w wieku 45 lat zmarł wokalista prowadzący i jeden z założycieli Shadow Gallery Mike Baker. Baker i basista Carl Cadden- James znali się od wczesnych lat 80- tych, kiedy wspólnie grali w kapeli Sorcerer, typowym cover- bandzie prezentującym utwory Rush, Yes, Yngwie Malmsteena. Po dosyć krótkim okresie znudziło im się odgrywanie obcych kawałków i zatęsknili za autorską twórczością, przygotowując LP „Shadow Gallery”. Jak to w przypadku debiutantów bywa cenne dla sympatyków muzyki rockowej były informacje biograficzne zamieszczane w prasie branżowej. Z nich wynikało, że inspiracje kwartet czerpie z takich źródeł jak twórczość kanadyjskiego Rush, Pink Floyd, ale także z muzyki Black Sabbath, Iron Maiden i Judas Priest, aż po stylowe, intymne songi Tori Amos. Prawdziwa mozaika zainteresowań i wpływów. Szybkie postępy w rozwoju biegłości instrumentalnej, stałe poszerzanie katalogu indywidualnych umiejętności pozwoliły w stosunkowo krótkim czasie wypracować własny image stylistyczny, autonomię artystyczną, które pozwoliły wyeliminować ciągłe porównania utworów Shadow Gallery do osiągnięć sławniejszych kolegów. Zwieńczeniem tego udanego okresu kariery stał się wyśmienity, moim zdaniem, album „Room V” z roku 2005, po edycji którego kwintet zapukał głośno do bram rockowej I- ligi. Bez wątpienia jest to dzieło znakomite, fascynujące i wielowymiarowe, ukoronowanie owocnej współpracy muzyków i ich świeżych pomysłów w dziedzinie sztuki rockowej.
Oficyna wydawnicza Magna Carta, posiadająca na przestrzeni prawie dziesięciu lat (1992- 2001) prawa do publikacji płyt długogrających autorstwa Shadow Gallery, postanowiła przypomnieć i odświeżyć wizerunek artystyczny zespołu, proponując dwa pierwsze albumy w pakiecie za bardzo rozsądną cenę. Dodatkowo po kilkunastu latach zmieniła się technologia wydawnicza, na czym zyskała oprawa graficzna dwupaku płytowego. Ale głównym powodem przypomnienia dwóch pierwszych dokonań grupy jest trudna dostępność publikacji na rynku płytowym, zarówno w Europie jak też za Oceanem. Chociaż, chcąc zachować uczciwość, należy wspomnieć o dosyć wstydliwej rzeczy, mianowicie o fakcie, że w roku 1992 Magna Carta, właściciel zakontraktowanego debiutu Shadow Gallery dał ostro „ciała”, gdyż wypuścił na rynek z oszczędności nagrania demo, o jakości wołającej o „pomstę do nieba”, o bardzo płaskim brzmieniu. Nie wiadomo dlaczego tak się stało, można tylko snuć przypuszczenia, że decydenci nie chcieli angażować zbyt dużych środków na promocję debiutantów, nie spodziewając się zapewne kokosów ze sprzedaży. Dodatkowo ograniczono restrykcyjnie zasięg edycji do Europy i Japonii!!! Proszę sobie wyobrazić, że amerykański zespół nie doczekał się edycji albumu debiutanckiego w kraju rodzimym!!! Były to uchybienia- delikatnie mówiąc- poniżej krytyki, co sobie po latach uświadomiono i całe szczęście. Dlatego dobrze się stało, że Shadow Gallery doczekał się po ponad dwudziestu latach reedycji swoich wydawnictw, ponieważ starzy wyjadacze, czyli odbiorcy potrafiący skojarzyć nazwę kapeli z gatunkiem muzycznym otrzymali okazję do odświeżenia pamięci o dorobku grupy, a młodsze pokolenie może uzupełnić luki swojej wiedzy na temat rocka progresywnego. Autor tekstu ze zdumieniem skonstatował, że minął szmat czasu pod momentu, gdy dysk z logo Shadow Gallery zagościł ostatnio w jego odtwarzaczu kompaktowym. Wobec takiego stanu rzeczy z przyjemnością przypomniałem sobie dźwięki zarejestrowane na dwóch pierwszych dyskach dyskografii, dochodząc do konkluzji, że muzyka wcale się nie zestarzała i, że w dalszym ciągu potrafi czarować melodiami, wyjątkowo pięknymi sekwencjami akustycznymi i half- unplugged i różnorodnością twórczych idei. Już trochę zapomniałem brzmienia formacji, świetnych suit zamykających najczęściej program albumu, z licznymi partiami solowymi, świadczącymi o profesjonalizmie wykonawców. A jest ci tego multum! Wcale nie trzeba głęboko „grzebać”, aby „zawiesić ucho” na wspaniałych pasażach, ciętych riffach i balladowych frazach. Takie doświadczenia potwierdzają tezę, która mówi o tym, że dobra muzyka albo się w ogóle nie starzeje, albo starzeje się pięknie. I tak jest w przypadku fonograficznych sukcesów Shadow Gallery.
Po wydaniu „Jedynki” w Japonii zaskoczenie było kompletne, gdyż w krótkim czasie pojawiło się zaproszenie na trasę koncertową, które spowodowało istny popłoch w Magna Carta, a także w szeregach zespołu, bo w tamtym czasie w zespole brakowało koncertowego keyboardera. Ulgę przyniosła reakcja na zamieszczone w prasie ogłoszenie, na które po niecałych trzech tygodniach odpowiedział Gary Wehrkamp. Jeszcze większą ulgę odczuł management zespołu, gdy okazało się, że Gary to świetny muzyk, który dosyć łatwo zintegrował się z pozostałymi członkami bandu. Jeszcze jeden błąd popełnił label, gdy postanowił, że zanim wyśle ekipę Shadow Gallery do Azji, muzycy zdążą zarejestrować materiał na drugą płytę. Także w tej sytuacji mieli furę szczęścia, bo potrzebny był nowy perkusista, a znaleziono takiego, Kelvin Soffera, na ostatnia minutę. Aż dziw bierze, że przy takiej organizacyjnej improwizacji udało się nagrać tak dobry album „Carved In Stone”. Dzisiaj oczywiście cały personel może się z tego śmiać, ale wtedy nikomu nie było do śmiechu. Całość dało się sensownie poskładać, także w kwestii zabukowanych terminów koncertowych.
Album „Shadow Gallery” zwraca już uwagę swoją okładką, Dedal z samodzielnie wykonanymi skrzydłami próbuje wznieść się do lotu z pałacu króla Minosa na Krecie, a na drugim planie na ścianie portrety długowłosych muzyków odzianych w historyczne kostiumy. Fajny pomysł na przyciągnięcie wzroku potencjalnych nabywców. Już pierwszy song „The Dance Of Fools” daje wskazówkę, z jaką muzyką będziemy mieli do czynienia. Klawisze pulsujące energią wprowadzają odpowiedni nastrój wyruszając w dźwiękową podróż, tworzą „progresywną” atmosferę, by za moment ustąpić miejsca ostremu atakowi elektrycznych strun, wysyłających czytelny sygnał do odbiorców, szykujcie się na chwile metalowej mocy. Tym bardziej, że za następne kilkanaście sekund w przestrzeni rozpychają się tłuste, dudniące akordy basowe. Atmosferę tonuje nieco wyjątkowo łagodny oraz melodyjny wokal, budzący od pierwszych fraz sympatię słuchacza. Świetny, urozmaicony kawałek, ze świeżym spojrzeniem na rockową materię. Tylko się cieszyć! Bonusem stają się szybko partie instrumentalne, które wzniecają kolejno rockowi młokosi (dwudziestokilkuletni), bez zahamowań prezentując dojrzałe granie i wysoki poziom umiejętności. Tak wkroczył Shadow Gallery na rockową scenę! A później było jeszcze lepiej! Ponad 9- minutowy „Darktown” prezentuje kawał solidnego, „progowego” grania o zmiennej konstrukcji. Pomimo automatu perkusyjnego instrumentacja wydaje się wręcz żywiołowa, a zespół funkcjonuje jak dobrze „naoliwiona” rockowa orkiestra, która potrafi zagrać każdy temat w urozmaiconym tempie i o różnorodnym brzmieniu, w którym dźwięki akustyczne i pół- akustyczne rywalizują o pierwszeństwo z tym elektrycznymi, ostrymi i dynamicznymi. Świetny główny temat melodyczny, kompleksowe rytmy, które gwałtownie „przebiegają” od progmetalowej mocy do prawie artrockowej delikatności. Zwroty co kilkadziesiąt sekund są tutaj swoistą normą, ale nie zakłócają struktury kompozycji, czyniąc ją intrygującą. Delikatny „Mystified” czaruje balladową aurą, kołysząc przez większą część swojego żywota, w którym z rzadka odzywają się na krótko energiczne gitary. Nie wiem, czy zespół zaprojektował to z premedytacją, ale po chwilowym uśpieniu zaserwował melodyjną kaskadę „Questions At Hand”, w której rockowa atmosfera „pachnie” z daleka metalową „jazdą”, ale około 2:30 następuje taki radykalny zwrot akcji, że „kopara” opada do samej ziemi, aby za minutę powrócić na tory ostrego rockowego „jazgotu” gitar. Ale co by nie napisać o zawartości tej debiutanckiej płyty, to nikt nie zakwestionuje tezy, że prawdziwym jądrem tego albumu jest akt końcowy w postaci „The Queen Of The City Of Ice”, pełen przełomów, niespodziewanych zwrotów, ognistych partii solowych. Wejście gitary akustycznej i malarskiego pasażu klawiszy obiecuje wiele. Akcja rozwija się powoli po dołączeniu partii wielogłosowych, nie dorównujących, ale odrobinę przypominających dzieło Queen „Bohemians Rhapsody”. Pieszczące ucho gitarowe akordy, jednorodne jak szum górskiego strumyka uzupełnia partia folkowego fletu i żeński, anielski wokal. Wszystkie te elementy w jednym organizmie przypominają rockową mszę, uduchowioną i niebiańsko piękną. Dominującym czynnikiem są wszelkiego rodzaju klawiatury i kapitalnie ułożone harmonie wokalne. Stan sielanki trwa do piątej minuty, po czym „karawana” minimalnie przyspiesza, ale nie jest to dramatyczny skok podnoszący ciśnienie słuchaczowi, który w dalszym ciągu znajduje się w strefie działania rockowej kołysanki. Napięcie rośnie, bo obserwując na wyświetlaczu upływające sekundy, każdy zastanawia się, kiedy nastąpi podniesienie poziomu decybeli. I gdy nadzieja zaczyna słabnąć, po 8:30 do „gry” wchodzą gitary, które znacząco rozgrzewają atmosferę, przyspieszając tętno utworu. I gdy wydaje się, że suitowy song nabierze jeszcze mocy, po 10:30 dynamika siada, jak diabeł z pudełka wyskakuje hiszpański motyw gitarowy i melorecytacja, bardzo aktorska, inaugurująca fragment przypominający klimatem szekspirowski dramat. Wiele słów mało stricte muzycznych dźwięków, nie licząc jednostajnej akustyki gitary. I gdy słuchacz oczekuje więcej rockowego ognia następuje powrót do motywu przewodniego z części pierwszej suity. Trzeba przyznać, że dosyć kontrowersyjne rozwiązanie. Część odbiorców stwierdzi zapewne, że zabrakło pomysłu na rozwinięcie suity w wielowymiarowe dzieło, inni pochwalą klimatyczne i bardzo subtelne, jednakże dosyć monotonne granie. Nie znam odpowiedzi na wątpliwość, każdy poszuka jej samodzielnie.
Trzy lata później na rynek muzyczny dotarł album z numerem dwa „Carved In Stone”, przed powstaniem którego doszło do dosyć daleko idących zmian personalnych, o czym już informowałem. Dlatego brzmienie zespołu stało się kompletne, nie straszyły już syntetyczne i mało fantazyjne beaty robota perkusyjnego, a nowy członek w osobie Gary Wehrkampa, wywarł zasadniczy wpływ na artystyczne losy grupy. Z perspektywy dnia dzisiejszego widać wyraźnie, że Wehrkamp wręcz ukształtował na nowo brzmienie grupy, oraz zredefiniował założenia artystyczne. Nie należy także zapominać, że bohater ostatnich zdań okazał się znakomitym instrumentalistą, wszechstronnie uzdolnionym, co poszerzyło horyzonty wykonawcze formacji. „Carved In Stone” sprawia wrażenie bardziej dojrzałego dzieła i także po kilku przesłuchaniach nie traci na swojej wartości, wypadając we wszelkich muzycznych klasyfikacjach intrygująco i budząc zaciekawienie od pierwszych dźwięków. Nie chciałbym bawić się w „laboranta” i wchodzić w szczegóły, gdyż nie jestem ekspertem i nie potrafię w fachowym języku opisać tego, co podpowiada mi intuicja, ale wydaje mi się, że zanotowane zmiany miały dla kariery zespołu dużą wagę. Jednak o jednej z nich chciałbym wspomnieć. Nagle, poszerzając skład do sekstetu, skonsolidował się duet klawiszowców, którzy bez trudu znaleźli wspólny język. Rzecz jasna wspólna praca panów Wehrkamp- Ingles musiała pozostawić jakiś ślad w profilu brzmienia grupy, inaczej także skonfigurowano priorytety. Ale jeżeli ktoś w tym momencie myśli, że Shadow Gallery zamknął się w keyboardowej „kapsule”, spychając typowe dla rocka gitary na peryferie, ten się myli. Wydaje się, że znaleziono coś w rodzaju tzw. „złotego środka”, godząc ostrość i naturalność gitarowych akordów i spokój, malarskość pasaży klawiszowych. Na tym albumie rejestrujemy fragmenty niezwykle ogniste, nawet wpadające w stylistykę progresywnego metalu, ale znaczny „pakiet” dźwięków „odziano” w symfoniczną progresję z dodatkami rodem z muzycznych pracowni art rocka. Kompozycje otwierająca i finałowa są bardzo długie, środek „trzyma” progrockową średnią, ale struktura żadnego songu nie jest jednolita, raczej rozbudowana, wielopłaszczyznowa, a w ich przestrzeni „wygospodarowano” sporo miejsca na partie solowe. Niezmiennym priorytetem pozostały linie melodyczne, które swoim pięknem potrafią uwieść każdego wrażliwego słuchacza. Wyrafinowana gra demonstruje rozliczne talenty wykonawców, którzy bez problemu potrafią przekuć swoje emocje i uczucia na świat dźwięków poruszających wyobraźnię. W dosyć złożonych kompozycjach wyróżnić można wiele zadziwiających konstelacji dźwięków, jak chociażby w otwierającym całość „Cliffhanger”, w którym na pierwszym planie „wojują” metalowe gitary prowadzące i ciężki, masywny bas, a w tle baterie instrumentów klawiszowych „układają” całe dywany tonów przypominających czasy retro i klasyczne już brzmienie mellotronu. Wydaje się, że taka konfrontacja powinna wywołać dysonans, ale Shadow Gallery w każdej takiej sytuacji radzi sobie doskonale, osiągając, ku zadowoleniu słuchaczy, świetny kompromis. W takich punktach programu łatwo zrozumieć, że metalowa stylistyka oznacza dla zespołu nie cel sam w sobie, lecz tylko jeden z filarów wspomagających szeroko rozumianą progresję, otwartą na rozliczne wpływy i inspiracje. Wszystkie składniki zawartości longplaya nie wykazują słabości, ale wśród nich można wskazać takie komponenty, które wzbudzają jak gdyby, przynajmniej według mojej subiektywnej oceny, większą satysfakcję odbiorcy. Jest nim między innymi drobny utwór „Celtic Princess”, akustyczna miniatura pełna uroku, poprowadzona instrumentalnie przez duet fortepian- gitara. Z kolei „Alaska” stanowi coś w rodzaju progu bramy do krainy zaprojektowanej w suitowej formie, blisko 22- minutowej kompozycji „Ghostship”. „Alaska” występuje w roli katalizatora, który wycisza i łagodzi wpływ emocji, uspokaja brzmienie, wprowadza równowagę, „zeruje” atmosferę, aby zaprosić na spektakl, w czasie którego wrze jak w kotle czarownic, buchając rockowym ogniem i spontanicznością. Pogodzenie misternie tkanych figur akustycznych z majestatem typowego dzieła progrockowego przychodzi zespołowi z lekkością godną mistrzów. „Ghostship” charakteryzuje się wszystkimi cechami rockowej epopei, z zmieniającą się nastrojowością, umiejętnie regulowanym tempem i wpadającymi w ucho wątkami melodycznymi. Fabuła „Ghostship” obejmuje formę opowiadania o morskiej podróży, podzielonego na siedem aktów. Dwa pierwsze traktują o rozpoczętym rejsie, potem zachodzi zagrożenie siłami natury (rozdziały 3-4), kulminacją jest sztorm w części 5, po czym dowiadujemy się, że to alegoria odnosząca się do życia ludzkiego, które znajduje zawsze swój koniec w śmierci, co zostało opisane dźwiękami w rozdziałach 6 i 7.
Uważny czytelnik dostrzeże także na liście tytułów inne „obce ciała”, bez nazw, nazwijmy je interludiami, stanowiącymi częściowo improwizowane wstawki instrumentalne pomiędzy utworami, trwające od kilkunastu do kilkudziesięciu sekund. Pełnią one funkcję łączników spajających projekt. A po koncepcyjnym „Ghostship” wkracza cisza, by za moment dotarły do nas dźwięki pukania do drzwi. Niby błahy efekt, który jednak znalazł zastosowanie na późniejszych albumach zespołu.
Dobrze się stało, że Magna Carta zdecydowała o odkurzeniu dwóch pierwszych wydawnictw Shadow Gallery, z dwóch powodów: po pierwsze, w latach, w których notowały swoją premierę albumy „Shadow Gallery” i „Carved In Stone” zamieszanie z prawami wydawniczymi na różnych rynkach i problemy z dostępnością płyt było okrutne. Dzięki tej inicjatywie osoby, które „rozminęły” się z tą muzyką otrzymały niepowtarzalną okazję nadrobienia braków. Po drugie, okazuje się, że wspomnienia „wygrzebane” po latach z rockowego archiwum potrafią wielu słuchaczom uzmysłowić, że czasami niesłusznie zapominamy o dokonaniach muzyki rockowej sprzed dekad, ponieważ ich wartość pomimo upływającego czasu jest nie do podważenia. To kolejne potwierdzenie tezy, że dobra, profesjonalnie przygotowana sztuka rockowa nie starzeje się zanadto. Dlatego oba tytuły wydane z logo Shadow Gallery zasługują ze wszech miar na uwagę, stanowiąc świadectwo klasy zespołu.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek