Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

TOTO - Toto XIV

 

(2015 Frontiers Records)
Autor: Włodek Kucharek
toto-xiv
Tracklist:
1.Running Out Of Time
2.Burn
3.Holy War
4.21st Century Blues
5.Orphan
6.Unknown Soldier (For Jeffrey)
7.The Little Things
8.Chinatown
9.All The Tears That Shine
10.Fortune
11.Great Expectations
 
Skład:
Steve Lukather (gitary/ wokal/ bas)
Joseph Williams (wokal/ instr. klawiszowe)
David Paich (wokal/ instr. klawiszowe/ kontrabas)
Steve Porcaro (wokal/ instr. klawiszowe)
Keith Carlock (perkusja)
Goście:
David Hungate (bas, tracks 3,4,7,8)
Tal Wilkenfeld (bas, tracks 9,10)
Leland Sklar (bas, track 2)
Tim Lefebvre (bas, track 1)
Lenny Castro (perkusja, tracks 2,3,5-10)
Martin Tillman (wiolonczela, tracks 6,7,11)
C.J. Vanston (syntezator, tracks 1-6, 10,11)
Michael McDonald (wokal, tracks 6,8,10)
Amy Keys (wokal, tracks 4,6,8,10)
Mabvuto Carpenter (wokal, tracks 5,11)
Jamie Savko (wokal, tracks 1,2,11)
Emma Williams (wokal, track 2)
Tom Scott (aranżacje partii saksofonu i rogu, track 4; saksofon, track 8)
 
Nigdy nie należałem do zagorzałych fanów muzyki, którzy promują dokonania amerykańskiego bandu Toto. Po takiej deklaracji może narodzić się przypuszczenie, że nieźle „zjadę” ich ostatnią płytę, czepiając się szczegółów i recenzując ją niejako z przymusu. Ale mogę zapewnić, że tak na pewno nie będzie, bo moja wcześniejsza deklaracja oznacza wyłącznie fakt, że Toto nigdy nie grało i nie tworzy, że tak powiem, używając terminologii sportowej, w mojej lidze. I nie chodzi w tym miejscu o poziom artystyczny, bo cały kwintet składa się z profesjonalistów „całą gębą”, z doświadczeniem, którego można pozazdrościć. Moja osobista postawa wiąże się z tym, że muzyka Toto nie odpowiada moim gustom w takim wymiarze, żebym kolekcjonował ich płyty, śledził losy zespołu, albo analizował kompozycje z punktu widzenia zwykłego, przeciętnego rockowego fana. Jest to chyba całkiem zrozumiałe, bo przecież na świecie istnieje muzyki „od groma” i jeszcze się chyba taki słuchacz nie narodził, żeby akceptować wszystko globalnie, czy pisząc kolokwialnie, „wszystko jak leci”. Ale mój stosunek względem twórczości Toto nie powinien zamazywać poczucia obiektywizmu, które niezależnie od wszystkich potencjalnych argumentów za i przeciw nakazuje dorobek Toto szanować. Abstrahując od wielu czynników estetycznych uczciwie będzie docenić wszechstronność i kolosalne umiejętności członków zespołu. I tylko szaleniec z nienawiścią wypisaną na twarzy zakwestionuje klasę całej ekipy, łącznie z niestety nieżyjącym już Mikem Porcaro, który po długoletnich zmaganiach przegrał walkę z chorobą, opuszczając ziemski padół w wieku tylko 60 lat (obecny był jeszcze w składzie przy nagrywaniu albumu „Falling Between” z roku 2006).
Toto powstał w Los Angeles w roku 1976 z inicjatywy perkusisty Jeffa Porcaro (1954- 1992) i klawiszowca Davida Paicha. Anegdota mówi, nie wiem z jaką dozą prawdopodobieństwa, że nazwa pochodzi od imienia …psa, bohatera powieści Franka Bauma „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. Na pierwsze sukcesy grupa musiała poczekać do daty wydania swojego czwartego albumu „Toto IV”, z roku 1982. To na jego ścieżkach znalazły się dwa ogólnoświatowe hiciory, grane przez wszystkie stacje radiowe, „Africa” i „Rosanna”. Styl zespołu stanowi wypadkową wielu wpływów, od muzyki pop, soul, funk, przez jazz, rhythm and blues, aż do hard rocka i rocka progresywnego. Przez wszystkie lata działalności grupa potrafiła wypracować własny, autorski i rozpoznawalny styl oparty na trzech perfekcyjnie zaprojektowanych filarach, gitarach, brzmieniu klawiszy oraz bogatych harmoniach wokalnych. Przez prawie cztery dekady aktywności artystycznej ( z przerwami) zespół Toto zdobył uznanie fanów w wielu krajach, a kolejne płyty długogrające okupowały wysokie pozycje na liście bestsellerów. Nawet niechętni piosenkom Toto muszą przyznać, że pomimo tego, że grają muzykę dosyć prostą, to jest ona bardzo precyzyjnie i starannie rozpisana, z akcentem na dobre melodie. Przeboje Toto nigdy nie należały i nie należą do „śmieciowego”, pop- rockowego, bezmyślnego łojenia bez gustu, lecz wyróżniają się siłą przebojowości, elegancją partii instrumentalnych, inteligentnymi aranżacjami i klasowymi partiami solowymi, a jak trzeba dać czadu, to też potrafią. Dlatego zaliczam Toto do tzw, grup stadionowych, to znaczy, że gdziekolwiek by się na świecie nie pojawili dając koncerty, tam są w stanie zapełnić publicznością każdy stadion, organizując przemyślany show. Wartością dodaną stylu uprawianego przez Amerykanów są indywidualne umiejętności instrumentalistów oraz pielęgnowany, konsekwentnie doskonalony i rozwijany styl gry na obsługiwanych rockowych instrumentach. Wszystko po to, żeby nie popaść w stagnację i udawać, że jest się gwiazdą. Członkowie Toto za swoje walory muzyczne cenieni są pod każdą szerokością geograficzną, od Japonii i Australii, przez Europę, aż do obu Ameryk. Przykładowo gitarzysta Steve Lukather traktowany jest jak guru, olbrzymią estymą darzą go także słuchacze w naszym kraju. Także pozostali członkowie bandu posiadają w swoim CV wiele atutów i z tego właśnie powodu bywali często zapraszani w roli muzyków sesyjnych do realizacji innych projektów. Wspomniany wyżej Lukather, autor licznych albumów solowych, współpracował w swoje karierze z wieloma znakomitościami muzyki rozrywkowej, między innymi z Arethą Franklin, Michaelem Jacksonem, Lionelem Richie czy Georgem Bensonem. Steve Porcaro brylował u boku takich sław jak Michael Jackson, Jennifer Warnes (ceniona głównie w USA piosenkarka), czy jazzowa wokalistka Aretha Franklin. Joseph Williams ma na swoim koncie współpracę z zespołem Chicago, Jonem Andersonem z Yes, czy Billem Champlinem. A David Paich realizował płyty z Eltonem Johnem, Cher, Quincy Jonesem, Joe Cockerem i Bryanem Adamsem. Jak widać z tego prowizorycznego przeglądu, na brak pracy i zaproszeń muzycy Toto nigdy nie narzekali.
Studyjny album „Toto XIV” powstał niejako z marszu po serii ośmiu koncertów zagranych w roku 2010 w Europie (na rzecz chorego Mike’a Porcaro). Wydany został pięć dni po śmierci basisty Mike’a Porcaro. Powstanie tego wydawnictwa wiąże się także z licznymi i dosyć znaczącymi zmianami personalnymi. Po 25 latach przerwy na albumie studyjnym Toto ponownie pojawili się w składzie Joseph Williams- wokal i Steve Porcaro- klawisze. Nowym członkiem zespołu został zasiadający za zestawem perkusyjnym Keith Carlock. Można te newsy mnożyć, ale w sumie najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, a jaka jest muzyka? Odpowiedziałbym, że dobra. Toto przyzwyczaił już swoich fanów (znam kilkunastu osobiście), że od lat prezentuje solidną markę i, że nie schodzi poniżej pewnego, solidnego poziomu. „Czternastka” też proponuje nagrania, w sumie jedenaście, utrzymanych w konwencji melodyjnego rocka, z różnorodnymi wstawkami stylistycznymi „na okrasę”. Słuchając tej płyty z pozycji słuchacza, który jak nadmieniłem powyżej nie zalicza się do kręgu fanów zespołu, odczuwam estetyczną przyjemność, delektując się udanymi motywami melodycznymi, soczystymi, „nie przegadanymi” partiami solowymi, lubię także stronę wokalną ze specyficzną dla Toto fakturą wielogłosową, szczególnie, co zrozumiałe, w refrenach. Lukather po raz kolejny dowodzi, że jest bardzo sprawnym gitarzystą, a klawisze, pomimo aż trzech keyboardzistów nie dominują bezwzględnie w przestrzeni dźwięków. Już na wstępie kwintet serwuje energetyczny killer „Running Out Of Time”, w którym następuje kumulacja wielu rockowych atrybutów zespołu, od dynamiki przekazu, przez „rzucające się w uszy” harmonie wokalne, po nienaganną pracę sekcji, która bezkompromisowo napędza tempo, pulsując żywiołowo bez wytchnienia przez cały utwór, aż do soczystych gitarowych fraz. W czasie tylko czterech minut artyści znajdują także miejsce i czas na zwięzłe wejścia solowe, najpierw krótko przed trzecią minutą partia solowa gitary, nieco później syntezator, wszystko na podłożu napędzającego rytm duetu bas- perkusja. „Burn” zaczyna się kameralnie jak ballada z głównymi aktorami na scenie, głosem i fortepianem, jednak w okolicy 1:30 song w refrenie nabiera mocy za sprawą wokali i uderzenia gitar współdziałających z klawiaturami, po czym po następnych trzydziestu sekundach jak koda powraca intymna nastrojowość fortepianowo- wokalna. Opisany cykl zostaje powtórzony ponownie, by w finale wsłuchać się w solo skromnego fortepianu. W kolejnych odsłonach albumu napotkamy dosyć podobne rozwiązania, dlatego chciałbym zwrócić uwagę na te części wydawnictwa, które z różnych powodów odbiegają od profilu stylistycznego całości. „21st Century Blues” wskazuje jednoznacznie w tytule, że jego podstawą jest harmonia bluesowa. Powolna, motoryczna, hipnotyzująca praca sekcji z bujającym rytmem, świetna, niezwykle emocjonalna partia  gitary, dwukrotnie solo, od 3:30 i po piątej minucie, brzmiąca naturalnie, czysto i świeżo, delikatnie zaznaczone Hammondy i fantastyczne wokale, a pod koniec „knajpiany” fortepian. A i jeszcze bym zapomniał o wstawkach saksofonu, nadającego kompozycji delikatnie jazzowego „dotyku”. Jednak na mnie największe wrażenie wywarł „Unknown Soldier (For Jeffrey)”, utrzymany w formie elektrycznej ballady, ze śliczną linią melodyczną. Sporo w tej kompozycji fragmentów instrumentalnych, w których akustyka miesza się z dźwiękami elektrycznymi, w tle pobrzmiewają subtelne orkiestracje, a song rozwija się w miarę upływu czasu z poziomu balladowej nostalgii aż po podniosły hymn w finale. Piękny, bardzo urozmaicony kawałek uderzający w serducho. Chóralne, pełne patosu zaśpiewy kończące zwrotki: „Shine on unknown soldiers”, „Sail on unknown soldier” wywołują „gęsią skórkę”. Klimat, wykonanie, melodyka, brzmienie, wszystko najwyższa jakość. I jeszcze te wirujące w przestrzeni, ulotne cząstki poetyckiego piękna. Przyznam „bez bicia”, że potrafię słuchać tego wspaniałego poematu kilka razy pod rząd i jeszcze mi się nie znudził, chociaż znam go na pamięć. A zaraz potem nadchodzi „The Little Things”, ekstremalnie, prosta, popowa piosenka, wręcz „przytulająca” miękkim brzmieniem, ale jeżeli, ktoś chce poznać odpowiedź na pytanie, jak skomponować i wykonać lekką popową piosenkę tak, aby nie zostać odsądzonym od czci i wiary za kiczowaty numer, ten powinien posłuchać tego beztroskiego, radiowo- popularnego nagrania. Mocnym punktem programu albumu jest także „Great Expectations”, któremu nadać można definicję progresywnego. Blisko siedmiominutowa, mini- epopeja przeżywająca liczne przełomy rytmiczne, zmienne aranżacje, gwałtowne przyspieszenia i spowolnienia, przejścia od gitarowej akustyki po ostre riffy elektrycznych strun. Godne ukoronowanie zupełnie dobrego albumu.
Toto na pewno nie wspiął się na szczyt wyznaczony dawnymi, międzynarodowymi przebojami, ale muzycy przygotowali zróżnicowany zestaw nagrań, w którym wielu słuchaczy ceniących sobie po prostu dobrą muzykę rozrywkową, bez podziału na gatunki, znajdzie coś dla siebie. Wśród utworów są rzeczy proste, a nawet banalne, ale na drugim biegunie spotkamy kompozycje dosyć zawiłe, o bardzo zmiennej konfiguracji. Jeszcze inni poszukiwacze gitarowych specjałów zachwycą się zapewne kilkoma mistrzowskimi solówkami Steve’a Lukathera, utrzymanymi w konwencji rocka, bluesa czy muzyki pop.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5049457
DzisiajDzisiaj71
WczorajWczoraj1225
Ten tydzieńTen tydzień2936
Ten miesiącTen miesiąc53108
WszystkieWszystkie5049457
3.15.151.214