Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

STEVE HACKETT - Wolflight

 

(2015 InsideOut Music)
Autor: Włodek Kucharek
 

stevehackett-wolflight

Tracklist:
1.Out Of The Body
2.Wolflight
3.Love Song To A Vampire
4.The Wheel’s Turning
5.Corycian Fire
6.Earthshine
7.Loving Sea
8.Black Thunder
9.Dust And Dreams
10.Heart Song
 
Skład:
Steve Hackett (gitara tracks 1-10/ banjo track 8/ lutnia arabska tracks 5,9/ gitara tiple track 7/ harmonijka tracks 4,8/ perkusja tracks 1,4,7/ wokal tracks 2,3,4,5,7,8,10)
 
Goście:
Nick Beggs (bas/ chapman stick track 8)
Hugo Degenhardt (perkusja tracks 9,10)
Jo Hackett (wokal track 4)
Roger King (instr. klawiszowe/ programowanie tracks 1-10)
Sara Kovacs (didgeridoo (aerofon) track 2)
Amanda Lehmann (wokal tracks 2,3,4,8)
Malik Mansurov (tar track 2)
Chris Squire (bas track 3)
Gary O’Toole (perkusja tracks 1,5,8)
Christine Townsend (wiolonczela/ skrzypce tracks 1,2,3,4,8)
Rob Townsend (saksofon tracks 4,8/ duduk track 5)
 
Gdzieś przeczytałem trafną moim zdaniem opinię, będącą odpowiedzią na pytanie, jaki styl gry charakteryzuje twórczość Steve’a Hacketta. On gra we własnym stylu, tworząc kierunek muzyczny o nazwie „Muzyka Steve’a Hacketta”. Bardzo celne spostrzeżenie, ponieważ Mistrz rzeczywiście nie ogląda się na innych, nie przejmuje się nowymi trendami, tworząc zbiory autorskich dźwięków natychmiast rozpoznawalnych, samemu wyznaczając standardy dobrego poziomu artystycznego. Hackett to w muzyce rockowej uznana marka, zarówno jako gitarzysta, jak również kompozytor. Wszechstronny, potrafi grać na wielu instrumentach, ustawicznie poszukujący nowych brzmień, czego dowodem zestaw dziwnych instrumentów obsługiwanych przez zaproszonych gości. Zresztą, żeby Państwu przybliżyć charakterystykę tego instrumentarium postaram się poniżej zamieścić na jego temat kilka uwag. Hackett nie wydaje praktycznie słabych albumów, występuje niejako we własnej „Champions League”, a przez minione dekady uczciwie pracował na uznanie i szacunek, na które wybitnie zasłużył dzięki samemu sobie, a nie poprzez medialny rozgłos, czy akcje promocyjne. Bo Steve nie pcha się „na afisz”, ale grono jego słuchaczy systematycznie się powiększa (do tej pory sprzedano ponad 100 milionów jego płyt), ceniąc sobie koncepcje twórcze artysty. Nie jest to może postać powszechnie znana, popularna, ale tak być nie może, gdyż Hackett nie mieści się w ciasnych ramach komercyjnego zgiełku. Usłyszenie jego utworu w polskiej stacji radiowej, nie licząc tych prowadzonych przez redaktorów pasjonatów, przybliżających jego twórczość, to dosyć rzadkie zjawisko. Pomimo tego facet nie cierpi z powodu braku odbiorców swojej muzyki, a prawie każdy jego album studyjny stanowi wydarzenie. Tak też było z najnowszym albumem, który miał swoją premierę 30 marca 2015 i od razu „wylądował” na 31 miejscu brytyjskiego zestawienia najlepiej sprzedających się płyt. Okładka prezentuje bohatera publikacji w otoczeniu stada wilków w nocnej poświacie, zdjęcie efektowne i dosyć tajemnicze. Nie należy wysuwać zbyt daleko idących interpretacji, ale czyżby tajemnicze ujęcie człowieka wśród wilków miało być zapowiedzią zawartości dysku? Gdy prześledzimy informacje obejmujące zagadnienie „Wilk w kulturze” to znajdziemy solidną dawkę informacji o wierzeniach, mitach i legendach wszystkich narodów, w których ten drapieżnik powszechnie występuje, będąc symbolem niezależności, zamiłowania do wolności i bezkresnych przestrzeni. Hackett, analizując jego dotychczasową, bardzo bogatą twórczość, wykazuje wiele zbieżności z wymienionymi przymiotami, bo zawsze cenił sobie artystyczną niezależność i wolność, które stały się ważnym argumentem do opuszczenia składu Genesis. Nie brnąc już dalej w te przypuszczenia i spekulacje, tym bardziej, że nie znam prawdy, stwierdzić należy, że kolejny raz jeden z moich ulubionych gitarzystów tworzy muzykę znakomitą, doskonale opracowaną koncepcyjnie, niezwykle różnorodną, w której nawet w ramach tylko jednej kompozycji mieszają się różne wpływy stylistyczne. Całego zestawu dziesięciu utworów słucha się wyśmienicie, praktycznie jednym ”tchem”, a następnie chętnie się powraca do tej materii, żeby przy n- tym przesłuchaniu krok po kroku odkrywać liczne detale, niuanse, brzmieniowe „delikatesy”. Artystycznie, odcinając się wielokrotnie od opinii profesjonalnych recenzentów zatrudnionych w mediach elektronicznych, branżowych czasopismach, Hackett zawsze dążył do stworzenia dzieł przyjaznych słuchaczom, o których można by powiedzieć, że należą, podobnie jak niżej podpisany, do kręgu przeciętnych „zjadaczy rockowego chleba”. Mam tutaj na myśli, struktury kompozycyjne, w których ze smakiem estetycznym udaje się powiązać w jeden spójny organizm elektryczne „zadziory” gitary z delikatnym pasażami klawiszy, rockowy power z balladową intymnością, bogactwo aranżacyjne z prostotą i skromnością dźwiękowych sekwencji, egzotykę, oryginalność i odrębność z patentami znanymi od dawna, obecnymi w kanonie rockowej sztuki muzycznej, dbałość o tradycję z nowinkami wynikającymi ze współczesnych trendów i technologii. Hackettowi od dawna udaje się sprytnie balansować na granicy tych cech charakteryzujących rockowe kreacje, czyniąc wszystko, żeby zachować równowagę, żeby nie przesadzić w natrętnym preferowaniu tylko jednego czynnika, dominującego w przestrzeni. Czyli jeżeli czerpie z zasobu tricków elektronicznych, to robi to z wyczuciem nie popadając w przesadyzm, który mógłby jego muzykę pozbawić naturalnego, ciepłego brzmienia. Jeżeli decyduje się na wprowadzenie aranżacji to wykonuje ten zabieg wstrzemięźliwie, tak żeby nie wpadać w nieuzasadniony monumentalizm. Muzyka Hacketta posiada swój niepowtarzalny styl, a jego technika gry na gitarze, brzmienie, które osiąga, powodują, że jego partie rozpoznaje się natychmiast. Ich klimat jest tak specyficzny, że wszyscy ci, którzy zdążyli posłuchać tej muzyki z wcześniejszych płyt, nie mają wątpliwości, kto tak pięknie gra. Oj rozpisałem się o tym nietuzinkowym artyście, ale usprawiedliwieniem mojej postawy może być fakt, że niezwykle cenię sobie twórczość tego Pana, już od czasów Genesis, później także solowych dokonań autora, czyli kilkadziesiąt lat.
I jak sięgnę pamięcią wstecz, to ze zdumieniem stwierdzam, że Steve nigdy nie zawiódł moich oczekiwań, niezależnie, czy tworzył pełnowymiarowy, rasowy album rockowy z całą paletą dźwiękowych barw czy muzykę kameralną na gitarę akustyczną, gdy w kręgu światła na koncercie, czasami w towarzystwie swojego młodszego brata, akompaniującego na flecie, siedział zasłuchany w brzmienie akustycznych strun., które magicznie poruszał palcami.
Powracając do kwestii oryginalności wykorzystanego instrumentarium, podam kilka wskazówek. Sam autor w kilku nagraniach wprowadza do świata swoich rockowych fascynacji brzmienie „oud”, instrumentu strunowego zwanego także lutnią arabską bądź perską.
„Oud” nie posiada progów, współcześnie wyposażony jest w zestaw pięciu podwójnych strun oraz strunę basową. Do gry używa się plektronu (kostki, piórka) (kiedyś wykonywanego z orlego pióra, obecnie z plastiku) o długości około 10- 15 centymetrów. Natomiast gitara „tiple” to mała gitara o wysokich tonach, powstała na bazie tradycyjnej gitary hiszpańskiej i pochodzi z rejonu Karaibów i Ameryki Łacińskiej. Rozróżniamy tiple kolumbijskie, portorykańskie, wenezuelskie czy kubańskie. Gitara ta wyposażona jest w tzw. chóry strunowe, pojedyncze lub najczęściej występujące podwójne, ze strunami jednobrzmiącymi. Można je uderzać lub szarpać. Gość, Sara Kovacs gra natomiast na instrumencie o nazwie „didgeridoo”, który wywodzi z kultury australijskich aborygenów. Jest to trąbka, mająca kształt rury, o długości 1- 1,5 metrów, a jej wiek oceniany jest na przynajmniej 1500 lat. Gra się na nim specjalną techniką oddechu cyrkulacyjnego (równoczesne dmuchanie powietrza z ust i wciąganie go przez nos do płuc). W utworze tytułowym, Malik Mansurov gra na perskim instrumencie strunowym, szarpanym, zwanym „tar”, którego konstrukcja składa się z pudła rezonansowego o kształcie dwóch połączonych mis, gryfu i 25 progów na podstrunnicy. Mniejsze zdziwienie wywołują dźwięki pochodzącego z Armenii duduka, instrumentu dętego o brzmieniu zbliżonym do saksofonu. Duduk wykorzystano już wcześniej na ścieżkach kilku filmów, między innymi „Gladiatora” czy „Ostatniego kuszenia Chrystusa”. Ma liczoną na 3000 lat tradycję i występuje dosyć powszechnie w kulturze tureckiej i gruzińskiej. Kończąc ten akapit chciałbym zaznaczyć, że wszystkie opisane tutaj oryginalności nie spełniają swojej roli zepchnięte na absolutny margines struktury brzmienia, lecz wpływają niepoślednio na globalny wizerunek kompozycji. Czyli nie jest to li tylko trick marketingowy, tylko świadome działanie artysty.
 „Wolflight” to pierwszy od czterech lat własny, w pełni autorski album studyjny. W okresie od wydawnictwa „Beyond The Shrouded Horizon” (2011) Hackett zrealizował „Genesis Revisited II” i średnio udany, moim zdaniem, projekt Squackett w kolaboracji z Chrisem Squire. Na premierowym dysku, prezentując dziesięć kompozycji, artysta powraca do swojego osobistego, bardzo indywidualnego Kosmosu dźwięków, w którym króluje od dekad. W tym uniwersum potwierdza, że jest absolutnym suwerenem, co objawia się tym, że jego styl, niezależnie od faktu, czy prowadzony gitarą elektryczną, czy akustyczną, staje się natychmiast rozpoznawalny. Zresztą Hackett od początku kariery solowej dążył z żelazną konsekwencją do ukształtowania swojego stylu według własnych priorytetów, a gdy założony cel osiągnął, jego artystyczne panowanie na swoim terytorium stało się niepodważalne. To cechuje naprawdę wielkich artystów, którzy żyją dla i z tworzonych dźwięków, a nie z bicia medialnej piany.
Inspiracją dla powstania „Wolflight” stały się podróże głównego „aktora”, od Rzymu, w okolicy którego rozgrywa się „fabuła” tytułowego tekstu, traktującego o obłaskawionych wilkach. Pamiętać należy, że symbol wilczycy jest ściśle powiązany z historią Wiecznego Miasta, a chodzi w tym miejscu o wilczycę kapitolińską i legendę założenia Rzymu przez Romulusa i Remusa. Dalsza trasa wiedzie od Rzymu, przez londyński park Battersea Fun Fair, do Grecji, Meksyku, Maroka aż na południe Stanów Zjednoczonych. Proszę zauważyć jak wiele kręgów kulturowych przemierzył Hackett, co znalazło swoje idealne odzwierciedlenie w mozaikowej różnorodności muzycznej albumu, także w warstwie instrumentalnej, niezależnie od tego, czy są to akordy gitary elektrycznej, czy wariacje akustyczne, wszędzie dostrzegamy wpływy czysto rockowe, stanowiące fundament płyty, ale także klasyczne i folkowe. Ta rozmaitość jest siłą tej płyty, choć początkowo przy pierwszym przesłuchaniu pojawia się momentami pozorne wrażenie pewnego nieuporządkowania. Dopiero, gdy poświęcimy tej muzyce więcej uwagi i po pierwszej, dosyć powierzchownej analizie, skupimy się na szczegółach, zaczniemy sukcesywnie „wyławiać” z tego oceanu dźwięków, składniki kojarzące się z motywami kultury muzycznej wymienionych krajów. To jest także częściowa odpowiedź na wątpliwość dotyczącą obecności egzotycznego instrumentarium. Gdy do tych czynników dodamy wartość w postaci wirtuozerii wykonawców, dobry estetyczny smak architekta koncepcji, wyczucie i poszanowanie rockowej tradycji, to uzyskamy kapitalne dzieło, które każdy słuchacz po pierwszym spotkaniu chce chłonąć ponownie od pierwszej sekundy do finału.
Zestawienie utworów także wyróżnia się różnorodnością. Na liście odnajdziemy solowe, wręcz minimalistyczne akustycznie utwory, takie jak solowy popis mistrza w „Earthshine”, aż po mini- epopeję „Love Song to a Vampire” (ponad 9 minut), który obok fragmentów „rozdmuchanych” aranżacyjnie, chwilami bombastycznych, epickich pasaży, zawiera także partie wręcz mikroskopijne, filigranowe, oszczędne, o jednowymiarowym brzmieniu. Okazjonalnie do tego spektrum dźwięków dochodzą akcenty etniczne, na przykład o greckim charakterze w utworze „Corycian Fire”, z wykorzystaniem duduka, oraz delikatne wstawki bluesowe, subtelnie zaznaczone w „Black Thunder”, tematycznie powiązanym z amerykańskim Południem. Ciekawe, że pomimo najróżniejszych komponentów, koktajl dźwiękowy Hacketta smakuje wybornie. Fraz, które budzą zachwyt, jest bez liku.
Początek albumu „oprawiono” w klimatyczne, realistycznie brzmiące efekty specjalne, jeżeli można tak nazwać wycie „swojskich” wilków, co już na wstępie wyjaśnia fragment całościowej koncepcji albumu. Natomiast muzycznie wejście zaskakuje iście hard rockową werwą, motorycznym rytmem i masywnie pracującą sekcją. Na tak przygotowanym gruncie zjawia się charakterystyczna gitara Hacketta w pierwszej, według mojej opinii kapitalnej próbce witalności i rockowej pasji Mistrza. Przestrzeń instrumentalną kompozycji wypełniają także dosyć oszczędne, trzymane w ryzach aranżacje orkiestrowe i konkretny motyw melodyczny podany w szybkim tempie. Płynne, bez przerw, przejście do kompozycji tytułowej przynosi także radykalną zmianę konfiguracji brzmienia. Egzotycznie brzmiąca akustyka gitary, stylizowana na wpływy dalekowschodnie, przekształca się w chwytliwy temat melodyczny, prowadzony wokalnie przez Hacketta, wspieranego wielogłosowym tłem. Jednak elementem, który fascynuje w utworze „Wolflight” jest jego zamierzona wszechstronność i różnorodność. Liczne przełomy, nie polegające tylko na zwrocie rytmicznym, bogactwo brzmienia, prześliczne pasaże orkiestrowe, kapitalne partie akustyczne idące w zawody z energią, elektrycznością rasowego, rockowego przekazu. Potężne uderzenia bębnów, zadziorne riffy przeplatają się z niezwykłą łagodnością i delikatnością partii zagranych unplugged. Hackett wprowadza kolejne wątki kojarzące się z cechami różnych kultur, a sądzę, że skojarzenia, nie znając podstaw teoretycznych projektu, w niektórych fragmentach z Meksykiem będą w pełni usprawiedliwione. Zwracają także uwagę znakomite, bezkolizyjne przejścia od fraz akustycznych do tych „z prądem”, w obu przypadkach wykonawcą jest naturalnie sam autor pomysłów. Może to wyłącznie kwestia chwili emocjonalnego uniesienia pod wpływem słuchanej muzyki, ale śmiem twierdzić, że utwór „Wolflight” to jedna z najlepszych rzeczy, które „udało” się Hackettowi stworzyć w ostatniej dekadzie kariery solowej. Ale także następny rozdział „Love Song to a Vampire” nie jest „od macochy”. To najbardziej poważny odcinek albumu, a mam tutaj na myśli przede wszystkim jego klimat, utrzymany w suitowej strukturze, z mnogością najróżniejszych motywów, ustawicznie podlegający trafnym, świetnie dobranym przeobrażeniom profilu rytmicznego, znakomitej melodyki oraz transformacjom nastroju. Lekkość wykonania, genialne partie instrumentalne, rozpiętość skali dźwięków od akustycznego minimalizmu po epicką hymniczność, przypominającą monumentalny, muzyczny poemat. A piękno, ciekawe zagrywki, aranżacyjne smaczki, zmieniające się pomysły melodyczne w ramach jednego utworu prześcigają się konkurując o miano „the best”. Wspaniały spektakl wokalno- instrumentalny (wprawdzie słowo „spektakl” zarezerwowane jest najczęściej dla widowiska obejmującego sztuki wizyjne, ale w tym przypadku wystarczy uruchomić tylko niewielkie pokłady wyobraźni, a stosowne obrazy same pchają się do „mózgowej” galerii), elegancki, nasączony emocjami wyrażanymi dźwiękami i rozpięty „na linie” pomiędzy pasją i wrażliwością a racjonalnie zaprojektowanym zbiorem dźwięków, w którym rockowe sekwencje współistnieją z pasażami symfonicznymi, gdzie malarskie krajobrazy przechodzą w rockową drapieżność. Na pewno nie jest to łatwy w odbiorze kawałek sztuki muzycznej, ze względu na całą mozaikę różnych komponentów wymaga stałej uwagi. Chwila dekoncentracji i ucieka nam jeden motyw, potem następny i w ten sposób demolujemy całą koncepcję. Stąd tej kompozycji (to spostrzeżenie dotyczy całego albumu) należy poświęcić całe dziewięć minut koncentracji, a muzyka wynagrodzi słuchacza sowicie. Pierwsze trzy akty, ponad 20 minut rewelacyjnej formy Hacketta, dowodzą, że autor to artysta poszukujący, który potrafi, nie zaniedbując tradycji progresji, tak skutecznie odświeżyć formułę swojego rockowego przekazu, że chapeau bas, czyli w języku młodego pokolenia, wielki szacun Mistrzu. Część czwarta wydawnictwa, „The Wheel’s Turning” zaskakuje na wstępie cyrkową jarmarcznością, katarynkowo- kabaretowym żywiołem. Jednak to tylko niewinne intro, po którym w jazgocie policyjnych syren wkracza melodyjny i rytmiczny rockowy song, dosyć prosty w swojej strukturze, bez udziwnień i dźwiękowych tricków, o przebojowej naturze, choć w części środkowej „złamany” symfoniczno- gitarową wstawką. Spora dawka surowego brzmienia w wędrówce po progach i strunach e-gitary, z bluesową partią solową harmonijki. Całość podana w prostej, energetycznej „zalewie” rytmicznej, a iście wariackie przejścia z hard rockowych riffów do orkiestrowych pasaży stanowią prawdziwą ozdobę kompozycji. Numer pięć, „Corycian Fire” oznacza muzyczne wojaże po Grecji. Egzotyka instrumentarium, brzmienie, nastrój cofa słuchaczy myślami do dziejów antycznych Hellady. Z tego wspomnienia wyłania się jak wilczy pazur ostry gitarowy riff, aż do kolejnego przełomu, naznaczonego tajemniczymi pogłosami i intensywną pracą perkusjonaliów. A w drugiej części kapitalna partia na duet wiolonczela- gitara elektryczna, pełna ognia i wirtuozerii, z takimi łamańcami rytmicznymi i chóralistyką, że dech zapiera. Unikat! Jak Hackettowi udaje się zapanować nad uporządkowaniem tej konfiguracji  tonów różnistych, pozostanie jego głęboką tajemnicą. Fakt jest taki, że na pięcioliniach na próżno szukać nawet mikro śladów chaosu lub bezładnej szarpaniny. Wszystkie puzzle tej niewiarygodnej układanki pasują do siebie wyśmienicie. W samym centrum albumu dumnie panuje najbardziej ascetyczny kawałek „Earthshine”, czyli Hackett solo w kręgu światła na estradzie (to już moje wizje) pochylony i skupiony nad gitarową akustyką w wirtuozerskim „tańcu”. Na słuchaczy opada mgiełka intymności i instrumentalnej kameralistyki, a myśli odbiorcy sięgają najlepszych kreacji artystycznych w karierze Hacketta. Pamiętacie legendarną już miniaturę „Horizons” z równie wspaniałego albumu- legendy Genesis „Foxtrot” (1972), która stanowiła forpocztę genialnego, monumentalnego dzieła „Supper’s ready”. Na ścieżkach „Wolflight” to przejście z akustycznego„Earthshine” do „Loving Sea” nie jest być może tak spektakularne, ale to zestawienie może także zagościć na dłużej w sercach fanów. Balladowy image, odrobinę folkowa partia gitarowa, fajne harmonie wokalne czynią ten fragment przyjemnym w duchowej „konsumpcji”. Po nim przeskok na południe Stanów i frazy częściowo „pachnące” bluesem w „Black Thunder”, numerze zmiennym dynamicznie, „rozpiętym” od pasaży klawiszowych po surowe, ostre wejścia gitary, od spowolnień po gwałtowne przyspieszenia z długaśną elektryczną partią Steve’a, który pieczołowicie „rzeźbi” te swoje akordy, nie oszczędzając kostki, w krótkim duecie z harmonijką. Natomiast zakończenie utworu  zaskakuje, jakby pochodziło z zupełnie innej bajki z orkiestrowo- klawiszowym tłem i saksofonowym solo.
„Dust And Dreams” ujmuje funkowym pulsem, egzotyką brzmienia, smyczkową aranżacją i etnicznymi bębnami. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach jak duch znikąd zjawia się atmosferyczna gitara Hacketta, snuje marzycielskie wizje. Początkowo bez wyrazistej linii melodycznej, nieco później z trochę improwizatorskich drobin kształtu nabiera kapitalny temat gitarowy. Epilogiem płyty jest „Heart Song”, oferujący melodyjną pieśń, z kolejną, skrzącą się wspaniałością partią solową Hacketta wirtuoza.
I co tutaj komentować? Perfekcjonizm i kosmiczne umiejętności głównego wykonawcy? Nie wygłupię się próbując szukać „dziury” w całej tej kunsztownej materii. Bo tych „dziur” zwyczajnie nie ma. Hackett stworzył piękne dzieło, piękne pod każdym względem, od partii instrumentalnych począwszy, przez bogactwo sekwencji dźwiękowych, jego autonomiczny, melodyczny styl, aż po tak ulotny czynnik jak niepowtarzalna nastrojowość. Dziesięć znakomitych „kartek z kalendarza” podróży po całym świecie, budzących wyobraźnię, wywołujących emocje, wzruszających swoim pięknem. Tak właśnie brzmi coś, co niektórzy komentatorzy nazywają sztuką muzyczną. Stopień wtajemniczenia artystycznego nieosiągalny dla większości  muzyków, wręcz przedmiot ich marzeń. Aby na ten stopień się wznieść, należy posiadać to coś w muzycznej intuicji, umieć zapisać nutami swoje przeżycia, być otwartym na piękno dźwięków, czuć palcami każdy akord. Steve Hackett  to wszystko posiada, dlatego jest absolutnym Maestro. A w swoich muzycznych eksploracjach dodaje do tych składników dojrzałość, dobre muzyczne maniery, staranność i elegancję wykonania. Dlatego album „Wolflight” przesiąknięty prawdziwym artyzmem powinien znaleźć poczesne miejsce w każdej płytowej kolekcji. Bo zwyczajnie na to zasługuje. Ponieważ tak czuję, to ocena może być tylko jedna. Jaka? Proszę spojrzeć poniżej.
Ocena 6/ 6
Włodek Kucharek
rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5053193
DzisiajDzisiaj726
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień6672
Ten miesiącTen miesiąc56844
WszystkieWszystkie5053193
3.14.70.203