Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Saxon, Rage - Warszawa - 14.03.2023 [Zdjęcia]

Saxon, Rage - Warszawa, Progresja - 14.03.2023

W tekście do nieśmiertelnego przeboju „Denim & Leather” z 1981 roku padają słowa: „ (…) Do you queue for your ticket through the ice and snow?”. Można się pod nosem zaśmiać, bo przecież dziś nikt nie stoi w kolejce po wejściówki tylko dowozi je kurier, a nawet, co jest coraz popularniejsze, można sobie taki bilet wydrukować w domu. Jednak to, co łączy tamte czasy z współczesnością to to, że i wtedy, i teraz, zespół Saxon na żywo urywa głowy. Nie inaczej było na kolejnym już występie w naszym kraju. Chyba lubią tu przyjeżdżać – przyjęcie jest zawsze gorące, a oni odwdzięczają się świetną sztuką. Wczoraj wyszedłem z sali Progresji na chwiejnych nogach i mokry jak szczur. Podobnie się czułem po pierwszym swoim koncercie Saxon w 2007 roku (klub Stodoła) ale kondycja była jakby lepsza. Cóż, w przeciwieństwie do muzyków grupy, starzeje się…

Publiczność w stołecznym klubie stawiła się licznie, choć scena, miałem wrażenie, była bliżej niż ostatnio, skracając trochę salę. Nieważne zresztą. Od początku wiadomo było, jaki zespół z dwójki tego wieczoru interesuje bardziej. Dominowały koszulki brytyjskiej legendy, choć parę razy mignęły mi te z logo Rage. Właśnie – wieczór bez podrzędnych przedskoczków, za to z gościem specjalnym trasy, jakim był niemiecki zespół. Dość specyficzny ma odbiór w naszym kraju, bez statusu legendy, ale na scenie działa już od dobrych trzydziestu pięciu lat i trzasnął ponad dwadzieścia albumów. Mając tak bogaty dorobek ciężko wybrać przekrój raptem dziewięciu kompozycji na krótki koncert. Mimo wszystko grupa dowodzona przez rosłego basistę i wokalistę Petera „Peavey” Wagnera dała radę. Połączyli promocję nowego materiału (dwa z „Ressurection Day”; 2021) z paroma współczesnymi oraz starszymi numerami. Na scenie prezentowali się żwawo, mając widoczną ochotą do grania, zwłaszcza gitarzyści, którzy chętnie zmieniali pozycje. Generalnie jednak rzecz biorąc Rage nie zaskoczyło niczym szczególnym. Fragmentami zbyt mocno wchodził element power metalu, co lekko rozśpiewało kawałki. Każdy, łącznie z występującymi, miał świadomość kto za chwile będzie władać sceną, ale nie zaprzątało to dobrej zabawy zarówno z jednej jak i z drugiej strony. Ludzie dość chętnie – na polecenie Peaveya – klaskali czy chóralnie śpiewali pewne partie. Na koniec pamiątkowe zdjęcie na tle lasu rąk i z uśmiechami na twarzach Rage ustępowało miejsca bardziej znanym kolegom po fachu. Nie to, żebym jakoś wybitnie czekał na spotkanie z nimi, ale spodziewałem się większego ognia. Grupa dała poprawny koncert, wywiązując się ze swojego zadania, bez jednak jakiejkolwiek głębszej historii.

Podczas krótkiej przerwy technicznej atmosfera gęstniała. W końcu światła zgasły a salę spowiła ciemność. Z głośników poleciało intro z ostatniej płyty „Carpe Diem” (2022). W mroku pojawiły się sylwetki bohaterów wieczoru – od lewej basista Nibbs Carter, gitarzysta Doug Scarratt, za bębnami na podwyższeniu usiadł Nigel Glockler, mikrofon chwycił Biff Byford a prawą stronę sceny zajął Paul Quinn, grający na sześciu strunach. To był szczególny koncert również z powodu jego oświadczenia, udostępnionego raptem kilka dni temu – rezygnuje on z tras koncertowych, skupiając się tylko na działalności studyjnej. Tym bardziej cieszyło, że mogę zobaczyć grupę ostatni raz z nim w składzie.

Grane z taśmy intro gładko przeszło w tytułowy numer. Riff powalił z mocą nosorożca. Biff, jak się okazało, w świetnej formie. Od pierwszych sekund publiczność była jego. Nikt się nie oszczędzał. Szczerze, to czekałem na nowe numery bardziej niż na klasyki – byłem strasznie ciekaw jak sprawdzą się na żywo. Odpowiedź dostałem już bardzo szybko, bo panowie żonglowali zasobami. Raz coś starego, raz premierowego. Muszę powiedzieć, że kawałki idealnie się zazębiały i w niczym nie ustępowały nieśmiertelnym przebojom. Album zresztą jest kapitalny w każdym calu, także minuta po minucie koncert coraz bardziej rozkładał na łopatki. Był dopiero początek a można było wykręcać koszulki. Pod sceną istny ukrop a na niej władcy wieczoru rozdający karty. Gwizd wokalisty prawie rozsadził bębenki w uszach, ale manetka została rozkręcona do oporu. Wjeżdżał właśnie „Motorcycle Man” a zaraz po nim nowiuśki „Age Of Steam”. Bez litości poleciał „Power And The Glory”, po którym pierwszy raz miałem wrażenie, że upadnę. Następnie sponiewierał „Dambusters”, tak samo jak bomby Lancasterów z tekstu. Miazga. Moc. Nie ma jednak leżenia – zagaja Biff patrząc mi w oczy! Lecimy więc dalej z kultowymi numerami, a publiczność reaguje na nie z wielkim entuzjazmem. Z piękną solówką Scarratta był „Dallas 1 PM”, motoryczny komentarz zabójstwa prezydenta Kennedy’ego, a za chwilę w dach klubu Progresja uderzył „Heavy Metal Thunder” pobudzając dosłownie do absolutnej ekstazy. Podtrzymały ją udanie „Metalhead”, „Sacrifice” i rzeźnicka nowość „Living On The Limit”.

W pewnym momencie Byford zadał podchwytliwe pytanie, jaki kawałek mają teraz zagrać i podał trzy opcje: „The Eagle Has Landed”, „Crusader” oraz „Broken Heroes”. Jak dla mnie mogli zostać przy pierwszym, jednak w tym zestawieniu był bez szans. Aplauz publiki był podobnej głośności, więc zaserwowali oba po sobie. Ładny gest, ale czuć było w powietrzu dobry fluid. Muzycy bawili się nie gorzej od zebranych. To niesamowite, że wciąż na ich twarzach maluje się radość z tego, co robią. Z jaką energią podchodzą do sprawy. Najwięcej, z racji też metryki, miał jej basista Nibbs, który wręcz unosił się w górę. Gitarzyści dostojnie serwowali kolejne riffy i solówki. Jeszcze tylko przemknęło „Black Is The Night”, a po nim basowy motyw rozpoczął pochód turbo klasyków – „Strong Arm Of The Law” na pierwszy ogień. Myślę sobie, że upadnę po raz drugi, ale widzę wzrok Biffa, więc nie ma się co wygłupiać. Chłop, przepraszam, 72 lata i w zapiętym pod szyję płaszczu daje z siebie wszystko a ja mam paść na pysk? Dostałem bardzo potrzebny zastrzyk energii i po rozciągniętym lekko „Solid Ball Of Rock” prawie urwałem sobie głowę podczas „And The Bands Play On”. Tak, tak, zespół grał i jeszcze miał nas zabawiać, jak się okazało. Podstawowy set zakończyli cudownym „Wheels Of Steel” zapraszając na krótką przerwę.

Bisy zaczęły się od ostatniego reprezentanta najnowszej płyty. Bardzo refleksyjny „The Pilgrimage” zakręcił łzę, ale nie było czasu na chlipanie i przesadne rozczulanie. W Progresji pełne oświetlenie, gra świateł, a w Nowym Jorku pamiętnej nocy z 13 na 14 lipca nikomu nie było wesoło. O tym właśnie przypomniał absolutny killer „747 (Strangers In The Night)”. Refren odśpiewany kilka razy przez cały klub. Następnie cios w postaci hymnu „Denim & Leather”, a już na sam koniec wnętrzności wyrwał riff kapitalnego „Princess Of The Night”, przy którym myślałem, że wypluję płuca.

Jeszcze długo po tym jak Saxon zszedł ze sceny ci z największym niedosytem nadal byli na barierce. Czekali na setlisty, kostki czy napawali się jeszcze emocjami, które unosiły się w powietrzu. Sam czułem się przetrącony. Dopiero jak występ się skończył dopadło mnie wyniszczające zmęczenie. Jednak byłem szczęśliwy. Dobrze było znów spotkać się z brytyjską grupą, która, ma się wrażenie, wcale nie ma zamiaru schodzić w cień. Ba! Niejedna kapela, nie tylko młoda, mogłaby się od nich uczyć, jak grać klasyczną odmianę heavy metalu. Robić to tak, żeby nie został kamień na kamieniu. Szczerze – unoszę kapelusz i chylę głowę masując szczękę. Dostałem solidny cios! To był naprawdę piękny wieczór!

Adam Widełka

Zdjecia: Elżbieta Piasecka-Chamryk               

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4986643
DzisiajDzisiaj1263
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień9277
Ten miesiącTen miesiąc69476
WszystkieWszystkie4986643
34.204.3.195