Smoulder, Tower, Sagittarius - Wrocław - 5.09.2023
Smoulder, Tower, Sagittarius - Klub Alive, Wrocław - 5 września 2023
Igor Waniurski: Gdyby czasy sprzyjały tradycyjnym odmianom heavy metalu, mógłbym przysiąc, że Tower szturmem i na złotej karocy wjedzie do panteonu sław tej muzyki. Prawda jest jednak taka, że tym pochodzącym z Nowego Jorku zespołem interesuję się garstka zapaleńców, czego dowiodła mizerna frekwencja, zarówno na wrocławskim, jak i odbywającym się dzień wcześniej w Warszawie koncercie grupy. A szkoda, bo jeśli we współczesnym, młodym stażem heavy metalu płyną gdzieś soki witalności, to właśnie w grupach takich jak Tower. Dowodzi tego ostatnie studyjne dokonanie grupy, znakomity album “Shock to the System”. Dowodem ich przekonywującej energetyczności był również koncert, jakiego świadkiem była niezbyt licznie zgromadzona w klubie Alive publiczność.
Najjaśniejszym elementem zespołu jest bez wątpienia wokalista Sarabeth Linden. Z wyglądu przypomina nieco Amy Winehouse (to chyba kwestia podobnego makijażu) i to porównanie również może tyczyć się jej warunków głosowych. Sarabeth to po prostu fenomenalna wokalistka, która, w dodatku, świetny śpiew potrafi wzmocnić charyzmą i sceniczną wyrazistością. Wokalistka sprawiała wrażenie opętanej, wcielającej się jakby w rolę kapłanki rodem z dawnego horroru, odprawiając jakieś, sobie tylko zrozumiałe rytuały. Nie zrozumcie mnie źle, to sceniczne szaleństwo nie było żadnym pozorem, który mógłby przykryć brak przemyślanego wizerunku. Jednocześnie, było w niej, podobnie jak w całym zespole, tyle spontanicznej wybuchowości, że przekonałoby to bodaj największego przeciwnika takiej muzyki.
Nie byłoby jednak uczciwy, gdybym twierdził, że Sarabeth skradła występ swoim towarzyszom. Wszyscy muzycy Tower na scenie czują się jak ryby w wodzie i wydawało się, że zaraz rozniosą ją na kawałki. Gitarzyści James Danzo i Zak Penley (ten drugi wygląda jak podrośnięty Dustin Henderson ze “Stranger Things”) grali niczym nawałnica, co rusz przyjmując pozycję “plecy w plecy”, niczym ich dawni herosi z Iron Maiden. Grający na basie Phillipe Arman wygląda jak urodzona gwiazda rocka, nawet nieco przegięta, co tylko dodaje jego scenicznej personie uroku. Keith Mikus za perkusją jest po prostu zwierzęciem. Muzyka Tower stawia ekspresję i dzikość ponad nadmierną precyzję wykonania (proszę nie czytać tego, jakoby coś w tym graniu się nie zgadzało!) i dla mnie jest to wzorzec, jakim należałoby rozumieć czym jest heavy metal. Nie chciałbym porównywać muzyki, ale czuję, że podobna atmosfera, jak w Alive, panowała pod koniec lat siedemdziesiątych w pubach londyńskiego East Endu, gdzie wykuwały się klasyczne dla tego nurtu zespoły.
W repertuarze dominowały utwory z ostatniego, drugiego zarazem albumu, w tym mój ulubiony “Prince of Darkness”. Powroty do starszego materiału były bodaj dwa, “Elegy” i “Dead or Alive”. Ciekaw jestem, co przyszłość przyniesie Tower i czego jeszcze będą nam w stanie dostarczyć. Choć wiem, że w najbliższym czasie może nie okazać się to łatwe, gdy tylko będziecie mieli okazję zobaczyć ten zespół na żywo, nie wahajcie się ani chwili. Jeśli się na to zdecydujecie, będziecie ów koncert wspominać bardzo długo.
Strati: W ostatnim wywiadzie dla Heavy Metal Pages Sarah Ann, wokalistka Smoulder, wyznała, że przed koncertem na Helicon Metal Festival ogarnęła ją lekka trwoga. Oceniła nasz kraj jako konserwatywny i religijny (zgaduję, że gremialne śpiewy „Hallelujah!” podczas występu Evangelist nie pomogły w zmianie nastawienia), mężczyzn jako narzucających się, a publikę wrogo nastawioną.
Nie wiem czy fakt, że w czasie samego koncertu zaklęcie „wrogości” zaczęło opadać, czy sprawiły to czary chłopaków z Helicon, ale Sarah odważyła się ponownie zaśpiewać dla polskiej publiki. Dwa razy! Zaśpiewać to jedno, ale... odegrać koncert, to drugie! Sarah występuje na scenie całą sobą. Wznosi ręce z niewidzialnym mieczem, omdlewa niczym w transie, strzela oczami, okręca się kablem od mikrofonu, odczynia czary. Wszystko w rytm epickich hymnów z repertuaru Smoulder.
Nie inaczej było podczas wrocławskiego koncertu w Alive. Zespół zaprezentował kawałki z obu dotychczas wydanych płyt, czego zwieńczeniem były dwa najpotężniejsze „hiciory” zespołu. O ile „Ilian the Garathorm”, moim zdaniem najlepszy utwór formacji, ma w sobie coś szalenie koncertowego, coś, co składania publikę do wspólnego śpiewania i wznoszenia pięści, o tyle „Sword Woman” to piękny fenomen. Kawałek narracyjny, bez nachalnie powracającego refrenu, a jednak w swojej majestatyczności urósł do rangi koncertowego klasyka Smoulder. Z jednej strony świadczy to o świetnie rezonujących z zespołem odbiorcach. Właśnie tego – epickiego, wzniosłego, nietandetnego heavy metalu oczekujemy. Z drugiej strony zaś, przypomina, jaką totalnie niszową muzykę gra Smoulder.
Ile fanów heavy metalu da się złapać na tę narracyjną, nienachalną estetykę? Niewielu. Na wrocławskim koncercie było naprawdę skromne grono słuchaczy. Dobrze, że koncert się odbył w takim mikroklubie jak Alive, bo kameralna scenka niewiele pewnie różniąca się od salek prób, w których ćwiczą kapele, i niewielki parkiet idealnie otulił publiczność niwelując efekt pustki. Może i grono skromne, ale nieprzypadkowe. Widziałam kilka tych samych twarzy, co na festiwalu Helicon. Ludzie znali teksty, śpiewali, a z koncertu wychodzili z merchem i płytami (a przecież kilka, kilkanaście lat temu takie zjawisko było marginalne). Na domiar dobrego - koncert brzmiał bardzo dobrze, odbył się – to już wyznacznik Helicon Metal Promotions – punktualnie. Ja ten Smoulder odebrałam lepiej niż kiedy grali w marcu. Tylko ta reklama koncertu Łydki Grubasa wyświetlana podczas potężnego „Ilian the Garathorm”!
Igor Waniurski & Strati