„Moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami” (Wishbone Ash)
Wishbone Ash należy do jednych z najbardziej inspirujących zespołów w historii rocka i metalu. To właśnie ten brytyjski zespół na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jako pierwszy rozpropagował granie na dwie gitary prowadzące, inspirując największe zespoły heavy metalowe świata. Pomimo wydania 28 albumów studyjnych o bardzo zróżnicowanym charakterze, Wishbone Ash jest jednak przede wszystkim zespołem koncertowym, ponieważ ich muzyka najlepiej prezentuje się na żywo a za najważniejszy krążek w dyskografii uchodzi “Live Dates” z 1973 roku. Z okazji pięćdziesiątego jubileuszu tej legendarnej płyty koncertowej, ukazuje się nowa wersja “Live Dates Live” a dowodzona przez Andy’ego Powella ekipa wyrusza w półroczną trasę koncertową dookoła świata.
Nie wiem, czy podobny wywiad ukazał się bądź ukaże w jakimkolwiek innym polskim medium, dlatego że w rozpisce koncertowej Wishbone Ash nie ma ani jednej polskiej daty, zespół jest szalenie zapracowany a ja specjalnie w celu przeprowadzenia niniejszej rozmowy i zobaczenia ich dwóch koncertów poleciałem samolotem do Anglii. Z Andy’m spotkałem się osobiście dnia 4 października 2023 w restauracji przy hotelu The Village w Basingstoke, tuż przed fenomenalnym występem w tamtejszym teatrze The Haymarket i w przeddzień równie cudownego koncertu w londyńskiej O2 Academy Islington.
HMP: Co wyróżnia “Live Dates Live” (2023) na tle poprzednich trzech edycji “Live Dates” (1973, 1980, 2001)?
Andy Powell: Poprzednie edycje powstały na bazie nagrań pochodzących z wielu koncertów. Mieliśmy większą kontrolę nad ich ostateczną postacią, ponieważ mogliśmy wybierać najbardziej udane momenty. Natomiast "Live Dates Live" wyszło o wiele bardziej surowo, jako że zawiera zapis tylko jednego spontanicznego występu Wishbone Ash, który odbył się w Daryl's House Club w Pawling, w Nowym Jorku. W praktyce oznacza to dla nas zupełnie inne podejście do wydawania płyt koncertowych. Wiele zespołów bluesowych i rockowych uwielbia grać właśnie w tym klubie ze względu na znakomite warunki akustyczne i profesjonalną ekipę dźwiękową.
Mimo, że jest to album koncertowy, brzmi on wyraźnie, zdecydowanie, majestatycznie i pięknie. Zachowaliście oryginalne wykonanie, czy majstrowaliście przy nim w studiu?
Dziękuję. W zasadzie płyta brzmi tak, jak graliśmy na żywo. Nie dokonaliśmy żadnej korekty wokali ani gitar. Myślę, że trochę materiału zostało ucięte, ale tylko pojedyncze sekundy, dotyczące np. zapowiedzi czy gadania pomiędzy utworami. Zachowaliśmy odgłos bicia braw przez publiczność. Album szczerze oddaje atmosferę show.
"Live Dates Live" ukazuje się wyłącznie w postaci audio. Nie będzie DVD?
Niestety tylko audio. Żałuję, że nie nakręciliśmy tego na kamerach, zwłaszcza że dysponowaliśmy odpowiednimi warunkami technicznymi. Z drugiej strony, nie jestem pewien, jak obecnie wygląda popyt na DVD. Nie wydaliśmy żadnego w ciągu ostatnich lat.
Prawdopodobnie ostatnie, "Live In Paris 2015", ukazało się w 2016 roku. Wishbone Ash posiada w swej dyskografii niezliczoną ilość nagrań koncertowych z różnych okresów działalności zespołu, jednak wydaje się, że na formacie DVD skoncentrowaliście się najbardziej na początku XXI wieku. Zdarzało się Wam wtedy wypuszczać nawet trzy oficjalne DVD rocznie.
Wydanie profesjonalnego DVD z zastosowaniem ujęć z wielu kamer kosztuje mnóstwo pieniędzy. Dwadzieścia lat temu mieliśmy więcej kasy. (śmiech) Cieszę się, że wówczas chętnie się na to decydowaliśmy. Myślę, że fajnie byłoby zrobić kolejne.
Pięćdziesięcioletni jubileusz najpopularniejszego albumu Wishbone Ash, "Live Dates", stanowi ku temu doskonałą okazję.
Fakt.
A te koncerty, które gracie obecnie, stanowią oddzielną trasę, czy dla Ciebie to jest jeden niekończący się ciąg bycia całe życie w drodze?
Zdecydowanie jest to oddzielna trasa. Koncentrujemy się na graniu "Live Dates" w całości. Po dwudziestu ośmiu występach w Wielkiej Brytanii wybierzemy się do Ameryki Północnej, a następnie do Europy, znów do Ameryki, i jeszcze raz do Europy. Realizujemy sześciomiesięczny plan celebrujący jubileusz "Live Dates".
Dlaczego nie macie żadnych supportujących zespołów?
Nasz set trwa aż dwie godziny. Na niektórych występach pojawiają się supporty, ale w praktyce nie chcemy trzymać publiczności zbyt długo w pozycji stojącej a niektóre odwiedzane przez nas miejsca nie posiadają miejsc siedzących. Nie wyobrażam sobie, abyśmy oczekiwali od fanów, którzy są z nami od 1969 roku, żeby stali przez cztery godziny.
Przed trzema laty ogłosiliście trasę "Music & Stories" wraz z Uriah Heep i Nazareth. W ramach imprezy odbywały się również na scenie wywiady z każdym zespołem. Doszło wtedy do zaledwie trzech występów: w Lipsku, Frankfurcie i w Berlinie. Pozostałe daty zostały odwołane. Czy chciałbyś to kontynuować?
Nie bardzo. Uważam, że Wishbone Ash wypada najlepiej, gdy gramy koncerty w teatrach i dużych klubach bez żadnych supportów. Nie jestem przekonany do konfiguracji "Music & Stories". Możliwe, że niektórzy fani chcieliby zobaczyć dokładnie taki zestaw, ale generalnie posiadamy jednak odmienną publiczność. Wydaje mi się, że większość osób woli uczestniczyć w występie tylko jednej spośród tych trzech kapel.
Kiedy uświadomiłeś sobie, że Wishbone Ash wypada najlepiej bez supportów?
Bardzo wiele lat temu. Za każdym razem, gdy próbowaliśmy połączyć siły z innym zespołem, wychodziliśmy na tym gorzej. Każda kapela ma własną społeczność fanów i one się wzajemnie ze sobą nie zazębiają. W 2010 roku wybraliśmy się do Południowej Afryki z Deep Purple. Było fajnie, ale to wyjątkowa sytuacja. Zazwyczaj wolę występować bez supportów.
W autobiografii "Eyes Wide Open: True Tales Of A Wishbone Ash Warrior" pisałeś, że wyprawa Wishbone Ash do Południowej Afryki w 1987 roku wzbudziła kontrowersje z powodu apartheidu.
Apartheid oznacza rozdzielenie białej i czarnej rasy, praktykowane kiedyś (1948-1994, przyp.red.) w rasistowskim reżimie RPA. Pod koniec ery apartheidu postawiliśmy warunek w kontrakcie, że zagramy w Południowej Afryce tylko wtedy, gdy tamtejsza publiczność nie zostanie posegregowana. Niestety wielu ludzi nie zrozumiało właściwie naszej intencji i krytykowało nas.
W książce dzielisz się swoimi przygodami z wypraw również do innych egzotycznych miejsc, np. do Marakeszu, Indii, czy też do Rosji. Odnoszę wrażenie, że uwielbiasz podróżować. Czy byłeś kiedyś w kraju mojego zamieszkania, czyli na Islandii?
Nigdy nie byłem na Islandii, ale zapewniam Cię, że bardzo bym chciał, zarówno jako turysta, jak i w celu zagrania koncertu. Nie wiem, jak to zorganizować, ponieważ nikogo tam nie znam, chyba że teraz Ty mi powiesz, jak.
Mamy w Reykjaviku fantastyczne warunki koncertowe w siedzibie Opery Narodowej o nazwie Harpa. Na ich stronie internetowej można wynająć jedną z sal koncertowych, a do wyboru są pomieszczenia o różnej wielkości. Jethro Tull regularnie tak robi - Ian Anderson wyprzedał Harpę już kilkanaście razy.
Przyślij namiary do mojego promotora a na sto procent to sprawdzę. Na Islandii spędziłbym cały tydzień, bo ciekawi mnie jej niezwykła przyroda.
Zapis naszej rozmowy ukaże się w polskim czasopiśmie. Nie widzę w Waszej aktualnej rozpisce koncertowej żadnego show w Polsce.
Występowaliśmy w Polsce kilka lat temu. Co jakiś czas zaglądamy do Polski, pamiętam np. Poznań. Chętnie byśmy tam powrócili. Podziwiamy wielu polskich muzyków a Polacy niezwykle emocjonalnie reagują na Wishbone Ash. Uwielbiamy tam grać. Problem polega na tym, że nie otrzymujemy zbyt wielu zaproszeń na polskie imprezy.
Jak dziś odniósłbyś się do Twojego dawnego stwierdzenia, że stanowisz żywy przykład spełnionego marzenia o Ameryce?
(śmiech) Jestem pozytywną i bardzo optymistyczną osobą. Myślę, że wielu ludzi marzy o lepszym życiu w Ameryce, a mnie udało się tam z powodzeniem przeprowadzić prawie pięćdziesiąt lat temu. Od razu udzieliła mi się pozytywna wibracja kontynentu. Dzięki Stanom Zjednoczonym zmieniłem styl życia. Wyobraź sobie, że urodziłem się (1950, East End, Londyn, przyp. red.) w Wielkiej Brytanii tuż po II wojnie światowej. Panowały nieciekawe okoliczności. Dorastałem w latach pięćdziesiątych (w Hemel Hempstead, przyp. red.), oglądając amerykańską telewizję. Niesamowicie cieszyłem się, że w końcu mogłem osobiście się tam wybrać. Jako Wishbone Ash, odnieśliśmy w Stanach sukces. Nie zostałem bogaczem, ale zyskałem mnóstwo bezcennych doświadczeń.
Na ile idealizowanie Ameryki pozostaje obecnie aktualne?
(śmiech) Dziś nie nazwałbym USA miejscem marzeń. Ten kraj wpadł w głębokie kłopoty.
W utworze "American Century" z LP "Blue Horizon" (2014) krytykujesz emigrację do Stanów.
Mieszkam w regionie New England, a więc w północno - wschodniej części USA, z którym to regionem wiąże się sporo historii europejskiego osadnictwa. W "American Century" śpiewam o wydarzeniach amerykańskiej rewolucji. Gdybyś mieszkał w New England, gdziekolwiek byś nie pojechał, zobaczyłbyś ślady historyczne zderzenia Brytyjczyków z Amerykanami. Ale to już historia, bo teraz wzajemne relacje są pozytywne. Pochodzenie większości mieszkańców można określić jako anglo-saksońskie. Osobiście, wielką sympatią darzę Europę. Mówię trochę po francusku i trochę po niemiecku. Uwielbiam obie kultury. Od pięćdziesięciu lat często u nich bywam. Podobnie jak wielu rockowych muzyków, uważam się za obywatela świata. Myślę globalnie. Innym razem lecę do Japonii lub do RPA. Wszędzie jestem rockmanem.
Domyślam się, że chciałeś to podkreślić na okładce ostatniego albumu studyjnego Wishbone Ash "Coat of Arms" (2020).
O, tak. Znalazły się na niej symbole wyrażające naszą filozofię: podwójne gitary, światowe życie... Co tam jeszcze jest?
W herb wpisana jest kula ziemska, skrzyżowane gitary, syrenka i zaciśnięta pięść.
Pięść oznacza siłę. Wishbone Ash jest mocnym zespołem z silną etyką pracy.
Moją uwagę zwróciły również liryki utworu "Back in the Day" z albumu "Coat of Arms", bo przywołujesz w nich wspomnienia z życia w trasie.
Ich wymowa jest przewrotna, dlatego że z jednej strony wskazują, jak sprawy ulegają zmianie, a jednak w pewnym sensie pozostają takie same. Śpiewam o ogromnej nostalgii za latami siedemdziesiątymi, lecz im głębiej się nad tym zastanawiam, tym bardziej wychodzi mi, że tak naprawdę niewiele się zmieniło wewnątrz rockowego świata. Zachowujemy tą samą mentalność a na nasze koncerty przychodzi ta sama publiczność. Świat poza rockiem ewoluuje znacznie szybciej.
Nie zaprzeczysz jednak, że technologia wykorzystywana w rockowym świecie się zmienia.
Jasne, że nie zaprzeczę. Z powodu zmian technologicznych rock obecnie brzmi o wiele ciężej. Metal też. Myślę, że Wishbone Ash ma silny związek z muzyką metalową, dlatego że mnóstwo młodszych zespołów metalowych inspirowało się naszymi podwójnymi gitarami, naszymi lirykami pełnymi mitycznych odniesień, jak również charakterystycznymi dla naszej muzyki emocjami i siłą rażenia dźwięku. Dla przykładu wymienię Judas Priest, Thin Lizzy, Metallikę...
... Iron Maiden.
Z całą pewnością. Oni wszyscy nawiązywali do Wishbone Ash.
Najbardziej do heavy metalu zbliżyliście się chyba na płycie "Twin Barrels Burning" (1982).
Na "Twin Barrels Burning" graliśmy całkiem heavy. Nie ukrywam, że miało to związek z modą na NWOBHM. Przyglądaliśmy się młodszym kapelom metalowym. Ale niezbyt długo. Wkrótce powróciliśmy do lirycznego, melodyjnego charakteru znanego z naszych wcześniejszych płyt.
Czy chciałeś wówczas pójść jeszcze bardziej w stronę heavy metalu?
Nie. Lubię metal, podoba mi się metalowa postawa, ale to nie jestem ja.
Czasami różnicuje się rock i metal na podstawie minorowych skal częściej występujących w metalu i majorowych skal bardziej rozpowszechnionych w rocku. Które są Ci bliższe?
Mogę grać i te, i te. Pierwsza strona naszego najpopularniejszego albumu studyjnego "Argus" (1972) jest zagrana po amerykańsku ze skalami majorowymi, ale już druga strona jest mroczniejsza i ma więcej wspólnego z podejściem brytyjskim i ze skalami minorowymi. Metal czerpał stąd wyraźne inspiracje.
Zdaje się, że robiliście to jeszcze wcześniej, bo w kawałku tytułowym "Pilgrimage" (1971) słyszę już te minorowe skale.
Zdecydowanie.
Graliście jakieś heavy metalowe kowery, np. podczas prób?
Wishbone Ash nie grało heavy metalowych kowerów, ale na albumie "New England" mamy bardzo heavy metalowy numer "Runaway" (1976).
Zadziorny charakter "Runaway" jest uwypuklony na "New England" poprzez kontrastujący z nim subtelniejszy utwór "Lorelei". Nie chciałbym Cię łapać za słówka, ale w autobiografii przyznałeś: "Nie ma ostatnio w składzie Wishbone Ash gitarzysty, który oddałby sprawiedliwość Lauriemu Wisefieldowi w "Lorelei", dlatego pomijamy "Lorelei" podczas naszych koncertów". Tymczasem, gitarzysta Mark Abrahams dołączył do Wishbone Ash w 2017 roku, a więc później, niż to napisałeś. Może nastała właściwa okazja do przypomnienia "Lorelei"?
Mark Abrahams jest świetnym gitarzystą i wielkim fanem Laurie'go Wisefielda. Doskonale się u nas spisuje. Ale cóż, powiedzmy, że "Lorelei" brzmi specyficznie i musielibyśmy go grać kompletnie inaczej w porównaniu do naszych pozostałych utworów. Nie chcemy włączać go w set.
Generalnie, w obecny skład Wishbone Ash wchodzą sami fenomenalni muzycy. Miałem dzisiaj okazję zamienić dwa słowa z Waszym basistą Bobem Skeatem (w Wishbone Ash od 1997 roku, przyp. red.). Wywarł na mnie wrażenie wyjątkowo miłej osoby. Co masz konkretnie na myśli, gdy czasami mówisz, że Bob Skeat jest postacią nie dość docenianą w kontekście obecnej formy i dalszego rozwoju Wishbone Ash?
Bob Skeat jest wszechstronnie uzdolnionym wirtuozem. Potrafi kapitalnie grać różne odmiany muzyki. Nie tylko daje dźwiękową podstawę dla całego zespołu, ale też interpretuje to, co robią pozostali. Nie rozpycha się łokciami na pierwszym planie, pozostaje jakby w naszym cieniu i możliwe, że krytycy nie zwracają uwagi na jego wkład i rolę. Gdybyś posłuchał tylko jego partii, to na poziomie muzycznym byłbyś oczarowany. Bob Skeat gra fantastycznie. Wszyscy obecni i byli instrumentaliści Wishbone Ash wykazywali się niesamowicie wysokimi standardami.
Jak dziś odniósłbyś się do Twojej dawnej wypowiedzi: "Pod wieloma względami, zastąpiliśmy wspaniałą inspirację żelazną etyką pracy"?
Od samego początku w 1969 roku Wishbone Ash cechował się i nadal cechuje bardzo silną etyką pracy. Ciężko pracuję nad zespołem. Nie wyobrażam sobie innej opcji, bo tylko za sprawą żelaznej etyki pracy da się kontynuować działalność zespołu.
Co poradziłbyś młodszym kapelom w kwestii etyki pracy?
Żeby nie czuli się uprawnieni do czegokolwiek, nie sądzili że ktokolwiek powinien ich utrzymywać i aby wykorzystywali każdą nadarzającą się okazję do dalszego rozwoju. Zaproponowałbym, by patrzyli na każdy dzień jako na nową okazję do zrobienia czegoś fajnego.
W zeszłym roku Mike Truscott zastąpił za perkusją Joe'go Crabtree'go (2007-2022), podczas gdy na "Live Dates 3" (2001) możemy usłyszeć Twojego syna Aynsley'a bębniącego w utworze "No Joke" (1996). Czy proponowałeś Aynsley'owi w zeszłym roku lub dawniej dołączenie na stałe do Wishbone Ash?
Brałem pod rozwagę taką opcję, ale nazywałoby się to "nepotyzmem", więc nie wiem, czy wyszłoby to nam obu na dobre. Niemniej, Aynsley jest bardzo utalentowanym perkusistą.
Czyli przyjęcie Twojego syna mogłoby zaszkodzić reputacji Wishbone Ash?
Nie, nie. Dołączenie Aynsley'a do Wishbone Ash wiązałoby się z fantastycznym potencjałem na przyszłość. Zresztą, pomógł on nam napisać niektóre utwory z "Coat of Arms", tym samym stając się oficjalnym współkompozytorem naszego ostatniego studyjniaka. Myślę jednak, że ze względu na relację ojciec - syn nie żyłoby nam się zbyt dobrze w drodze. Należymy do różnych pokoleń. Rozumiem, że Aynsley potrzebuje sporo swobody w działaniu na własną rękę. Byłoby dziwaczne, gdyby całe życie dreptał tuż za własnym ojcem.
No dobra, nie drążę już. Powiem Ci, że uwielbiam "Argus", ale jeszcze wyżej cenię debiutancki longplay Wishbone Ash (1970). Więcej na nim ognia a moim ulubionym utworem Wishbone Ash jest "Phoenix". Jak na przestrzeni dekad zmieniał się Wasz sposób wykonywania "Phoenix"? Często eksperymentowaliście z alternatywnymi wersjami?
Liryki "Phoenix" składają się z niewielkiej liczby słów. Pomaga to nadać mu ponadczasowego charakteru. Śpiewam w nim o ponownych narodzinach, wskrzeszeniu feniksa z ognia. Napisaliśmy "Phoenix" w 1969 roku w pierwszej kolejności, aby przekonać się, jak dobrze nam się razem jammuje. Nadal "Phoenix" jest stałym punktem naszej setlisty. Wykonanie zmienia się wraz ze zmianą składu, bo nowi członkowie Wishbone Ash interpretują go po swojemu. Cokolwiek chcemy zagrać w trakcie "Phoenixa", gramy. Słowa i szkielet pozostają niezmienione, ale wykonanie zmienia się wraz z upływem lat. Zdarza się nawet, że ten sam skład dokonuje jego modyfikacji. Kiedyś wybraliśmy się z nim w rejony reggae, co zabrzmiało niesamowicie. Dzisiaj w Basingstoke zagramy go w niemal oryginalnej wersji, takiej jak na "Live Dates".
A gdy pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaskoczyliście albumami electro - disco / techno, w rodzaju "Transe Visionary" (1998), zaaranżowaliście przy okazji "Phoenix" na dyskotekę?
(śmiech) Moglibyśmy spróbować. W pewnym sensie, oba kierunki stanowiły dla nas odważny eksperyment. Chętnie wydałbym w przyszłości jeszcze jedną płytę dance. Widziałem w Internecie, jak ludzie generują beaty techno organicznie, posługując się prawdziwymi instrumentami. Podobało mi się. Gdybyśmy zagrali w ten sposób na gitarach, efekt mógłby przejść nasze oczekiwania.
Wishbone Ash jest zespołem eklektycznym, nie dającym się zaszufladkować. Pamiętam, jak w wieku kilku lat, zanim wkręciłem się w jakąkolwiek muzykę rockową czy metalową, nie rozumiałem jeszcze twórczości Wishbone Ash, ale jeden utwór od razu do mnie przemówił, mianowicie "Everybody Needs A Friend" (1973).
Ciekawe, ja również go lubię. "Everybody Needs A Friend" odzwierciedla współczesny problem kryzysu uchodźców. Każdy człowiek potrzebuje mieć przyjaciela, co najwyraźniej widać w sytuacji, gdy ktoś nagle znajdzie się w obcym miejscu na ziemi. "Everybody Needs A Friend" mógłby być hymnem dla ludzi w tego rodzaju sytuacji. Tylko w 2023 roku uchodźcy przychodzą z Libii, Ukrainy, Maroka, Ameryki Południowej. Dochodzi ponadto do przymusowych przesiedleń po trzęsieniach ziemi. Wszyscy potrzebują zdrowych związków z innymi ludźmi.
Wraz z przesiedleniami, zdarzają się porwania nieletnich dzieci, bo niekiedy dorośli ufają fałszywym przyjaciołom.
To jest niesłychanie okropne. Trzeba uważać, kogo nazywamy przyjaciółmi.
Jak zabrzmi następny album studyjny Wishbone Ash?
Chciałbym zrobić więcej niż jeden: cały instrumentalny, cały dance / techno, cały bluesowy oraz cały folkowy. Jeszcze w tym roku przystąpimy do komponowania i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Już macie w dotychczasowym repertuarze sporo wyśmienitego bluesa i folku.
Ale nie posiadamy całego albumu utrzymanego w takim charakterze od początku do końca. Moglibyśmy zagłębić się w te klimaty o wiele głębiej.
Napisaliście już coś nowego?
Zawsze mamy świeże pomysły. Nie stanowiłoby dla nas zbyt wielkiego wyzwania, żeby złożyć fragmenty w całe kompozycje, tylko musimy znaleźć dwa wolne tygodnie i je przygotować. Pod względem emocjonalnym jesteśmy gotowi, ale liryki i muzyka mogą wymagać nieco pracy. Po to działamy jako zespół, żeby wspólnie zebrać się w jednym pomieszczeniu i wzajemnie wesprzeć się w realizacji poszczególnych pomysłów.
Czy istnieje coś, o czym nigdy nie zaśpiewałeś, ale chciałbyś przekazać to słuchaczom?
Wiele spraw chciałbym przekazać. Moglibyśmy rozmawiać o tym godzinami. Ogólnie zależy mi, żeby ludzie starali się myśleć pozytywnie. Mógłbym zapędzić się w bardzo polityczne rejony i powiedzieć np.: "nie ufajcie mediom". Jednak najlepsze, co mógłbym zrobić jako kompozytor, to napisać o tym nowy utwór.
Mógłbyś również napisać kontynuację książki "Eyes Wide Open: True Tales Of A Wishbone Ash Warrior".
Jak najbardziej. Bardzo przyjemnie mi się ją pisało.
Sam O’Black