KRUK - Be4ore
(2014 Metal Mind Productions)
Autor: Włodek Kucharek
1. My Sinners
2. Last Second
3. Once
4. Wings Of Dreams
5. Grey Leaf
6. My Morning Star
7. Farewell
8. Open Road
9. Timeline (instrumental)
10. Moja dusza (bonus track)
11. Szary liść (bonus track)
Skład:
Piotr Brzychcy (gitary)
Roman Kańtoch (wokal)
Michał Kuryś (organy Hammonda/ fortepian/ syntezator)
Krzysztof Nowak (bas)
Dariusz Nawara (perkusja)
Nie będę udawał, że sam wpadłem na trop Kruka. Nie będę odbierał zasług innym. Uczynił to mój Przyjaciel Adam Droździk, „Pan od muzyki podniesionej do rangi sztuki”, działający od 25 lat w rozgłośni Pomorza i Kujaw w Bydgoszczy. To z jego inicjatywy powołano twór radiowy „Koncerty w radiu PiK”, niesamowite przedsięwzięcie funkcjonujące na przestrzeni lat 2006- 2011 lub 2012, nie pamiętam dokładnie. Co tydzień w piątek punktualnie o 19.05 odbywał się koncert wybranego gościa, otwarty dla publiczności, niebiletowany, w profesjonalnych warunkach technicznych, z transmisją „na żywo” w eter. Łezka się w oku kręci na wspomnienia. I komu to przeszkadzało? Pytanie bez rozsądnej odpowiedzi. Większość kandydatów do występu selekcjonował (wiem, fe, brzydkie słowo) i zapraszał właśnie A. Droździk. Jest to ważna uwaga, ponieważ Pan Redaktor znany jest w pewnych kręgach z tego, że nie cierpi bylejakości i byle czym trudno go zadowolić. Oj przewinęły się przez te lata dziesiątki wykonawców, także zagranicznych, wymieniając choćby litewski The Skys, czy belgijski psychodeliczny Quantum Fantay. Prezentacje szerokiego spektrum muzyki od ekstremalnych odmian metalu przez melodyjny rock, progresję, muzykę elektroniczną, punk po piosenkę autorską. Piszę o tym wszystkim by teraz przejść do meritum. Gdzieś tak na progu roku 2009 Adaś przysłał mi newsa, że „namierzył” fajną kapelę ze Śląska, grającą klasyczny hard rock i jak negocjacje przyniosłą pożądane rezultaty, to być może Kruk otrzyma zaproszenie do radiowego studia. Zamierzenie zakończyło się sukcesem i dokładnie 19. czerwca 2009 muzycy „zameldowali” się w Bydgoszczy prezentując program swojej pierwszej autorskiej płyty „Before He’ll Kill You” oraz kilka świetnie opracowanych coverów, m.in. Deep Purple, Led Zeppelin. „I ja tam byłem, muzyki słuchałem”. Jak na debiutantów piątka facetów zakochana w hard rockowych tradycjach lat 70-tych wręcz porwała swoim entuzjazmem i szacunkiem dla historii gatunku. Sprawni instrumentalnie, przedstawili w pełni profesjonalny materiał, trochę pod wpływem klasyków spod znaku „hard rock”, ale z własnym autorskim spojrzeniem. Oj działo się wtedy, działo. Przy okazji zakupiłem wtedy nowość w postaci dysku „Before He’ll Kill You”, odnowionego niedawno w anglojęzycznej wersji. Później, ponieważ już wiedziałem co się kryje pod nazwą Kruk, śledziłem ich losy na drodze, dzisiaj można już tak napisać, kariery zawodowej. Minęło pięć lat od premiery w kameralnych warunkach studia radiowego, a Kruk zmężniał, rozwinął się artystycznie, nabrał jakości i autonomii w tworzeniu nowych kompozycji. Jeden tylko element pozostał niezmieniony, uwielbienie Kruka do hard rockowej stylistyki. I dobrze. Niech tak pozostanie, gdyż kwintet przekonuje ostatnim albumem „Before”, że ma jeszcze wiele do zaoferowania, potencjał i ambicję do realizowania swoich wizji twórczych przybierających formę utworów ze stemplem „Kruka”, bez oglądania się na sławniejszych kolegów z zagranicy. Kruk to już nie anonimowy skład polskich rockmanów, to uznana firma gwarantująca dobry poziom kreowanej muzyki, precyzyjnie i starannie opracowanej w każdym szczególe, co wyraźnie słychać zarówno na ścieżkach nowych rejestrowanych utworów, jak też występów „live”. Aktualnie, autor artykułu piszący „Kim jest zespół Kruk?”, jest ewenementem i dyletantem, ponieważ zdecydowana większość słuchaczy, nie tylko polskich, lecz także poza naszymi granicami, doskonale jest zorientowana, że twórczość grupy to wyznacznik dobrej jakości. Ale ciągle jeszcze zdarzają się odbiorcy mgliście kojarzący logo i nazwę Kruk, dlatego pozwoliłem sobie, zanim przejdę do zawartości nowości „Before” z datą 2014, przygotować z przymrużeniem oka kalendarium Kruka.
KALENDARIUM BIOGRAFICZNE KRUKA
- 2001 rok - narodziny Kruka, dwóch „ojców” Piotr Brzychcy i Krzysztof Walczyk. Matka pilnie poszukiwana! Miejsce urodzenia Dąbrowa Górnicza.
- 2005 - wejście w wiek przedszkolny. Zainteresowanie klasyką rockową, Black Sabbath, Uriah Heep, Led Zeppelin i Deep Purple znalazło odzwierciedlenie na debiucie fonograficznym, zatytułowanym „Memories” (2006) a nagranym z Grzegorzem Kupczykiem. Program płyty stanowiły covery wyżej wymienionych gigantów rocka. Nie ma co ukrywać, że materiał albumu ma charakter odtwórczy, albo jak ktoś woli jest wyrazem hołdu dla wielkich rockowych firm, które swoją karierę do sławy rozpoczęły na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Już wtedy czarne „ptaszysko” szuka innych źródeł inspiracji i własnych pomysłów mocno osadzonych w realiach gatunku zwanym hard rockiem.
- 2009 - poszukiwania kończą się sukcesem, skład Kruka nabiera dojrzałości i proponuje autorski repertuar publikacji „Before He’ll Kill You”, w której pojawiają się na fundamencie rockowej tradycji własne spostrzeżenia, rozwiązania brzmienia, nowe, starannie opracowane tematy melodyczne, patenty instrumentalne, czyli jednym słowem indywidualny styl jako znak rozpoznawczy twórczości. Album znajduje swoje miejsce w rubryce „Płyta miesiąca” cenionego periodyku Metal Hammer. Naturalną koleją rzeczy zespół organizuje turę koncertową, która potwierdza zainteresowanie fanów i mediów „Kruczymi” dźwiękami.
- 2011 - grupa wkracza w okres dojrzałości artystycznej, na rynku pojawia się kolejne wydawnictwo z ofertą 11 nowych nagrań opatrzonych tytułem „It Will Not Come Back”, które świadczą o ewolucji stylu i umiejętności indywidualnych. Ciekawostką jest między innymi zamieszczona piosenka Tiny Turner „Simply The Best” świadcząca o otwartości na różne inspiracje. Drugim zaskakującym czynnikiem jest zaproszenie do zaśpiewania w/w utworu Piotra Kupichy z popowej kapeli Feel, o której nie wygłoszę żadnej opinii, aby kogoś nie obrazić. Natomiast będę się wymądrzał na temat drugiego gościa, którym był Doogie White (Rainbow), który zaśpiewał w utworze „In Reverie”. Doogie White to kawał historii muzyki rockowej, szczególnie tej z dopiskiem „hard” bądź „heavy”, w swojej biografii ma takie „przystanki” jak Rainbow Ritchie Blackomore’a, Cornerstone, Tank, Yngwie Malmsteen czy Michael Schenker Group. Istnieje jeszcze trzeci komponent budzący uznanie publiczności, dbałość o formę wydawniczą, gdyż do płyty załączono wspaniałą edycję „grubaśnej” książeczki i jako rodzaj premii bonusowy dysk DVD z ponad 100- minutową rejestracją koncertową.
- 2012 - doświadczony i w pełni świadomy swoich zalet i wad Kruk przystępuje do prac nad nowym rozdziałem swojej aktywności muzycznej, zatytułowanym „Be3”, który szybko zajmuje stosowne miejsce w wielu kolekcjach płytowych, bo na tym etapie płytę Kruka kupuje się „w ciemno”, będąc przekonanym, że w jej „środku” znaleźć można pełnowartościowe produkty. Być może w przypadku recenzji będzie czas na dyskusję nad jej zawartością, ale ja zwrócę uwagę na nową wersję Purpurowego „Child In Time”, która wywołała reakcję w branży podobną do włożenia przysłowiowego „kija w mrowisko”. Koalicja dyskutantów podzielona została na dwa obozy. Jeden twierdził, że tak radykalnie zmieniona wersja ikony rocka to świętokradztwo. Że tak nie należało, że brak szacunku, ble, ble, ble.. Druga część forum, do której zaliczyć mogę także swoją osobę, zareagowała życzliwym zainteresowaniem. Chylę czoła dla odwagi muzyków, ponieważ potrafili z powodzeniem zmierzyć się inteligentnie z nie lada wyzwaniem. Bo jak poradzić sobie z wokalną stroną tego hard rockowego hymnu, jeżeli sam Ian Gillan z powodu trudności wokalnych zrezygnował z wykonywania „Dziecka…” na koncertach? Jak wybrnął z sytuacji Kruk, zapraszam na ścieżki rzeczonej płyty. Ja ze swojej strony mogę bić tylko brawo za otwarty umysł przy interpretacji. Na zakończenie jeszcze kilka słów. Anno domini 2012 Kruk ukonstytuował swoją czołową pozycję wśród, nie bójmy się tego słowa, światowych formacji hard rockowych. Dowody łatwo znaleźć. Do „kruczego gniazda” pukać zaczęli menago licznych koncertów i tym sposobem zespół stał się atrakcją występów takich tuzów rocka jak Deep Purple czy Carlos Santana.
- 2014 - „Before”, „pachnąca” nowością dawka 67 minut „kruczych” dźwięków. Ale tym zajmę się za chwilę.
„BEFORE”- KRUK KONTYNUACJA
O gustach się nie dyskutuje. Nieraz zdarza się tak, że otrzymujemy solidną dawkę dźwięków, która natychmiast po „odpaleniu” odtwarzacza zdobywają naszą sympatię. Bywa tak, że nie potrafimy uzasadnić, dlaczego tak się dzieje, po prostu z punktu widzenia słuchacza, zestaw nam się podoba, choć „podobanie się” bądź nie, to żadna precyzyjna klasyfikacja. Innym razem, klasowe utwory, dobre opinie, fajne riffy i melodia i klapa.. Zwyczajnie muzyka nam nie „wchodzi”, coś hamuje nasze emocje, nie pozwala się zaprzyjaźnić, bez racjonalnego i logicznego uzasadnienia. Zapewne znacie te uczucia, pozytywne wibracje wywoływane muzyką lub nie. Tak zareagowałem na debiut Kruka i tak pozostało mi do dzisiaj. Stałem się „Kruczym” sympatykiem i pozostanę nim przez kolejne miesiące, a potem „się zobaczy”, bo przecież „sympatia słuchaczy na pstrym koniu jeździ”, to znaczy, że nie jest to „rzecz” dana po wsze czasy. Bywa i tak, że po całym paśmie ewidentnych artystycznych wpadek, gust odbiorcy odwraca się plecami. W moim przypadku stało się tak niestety z uwielbianą przez lata długie Lacrimosą. Nie, nie wypiąłem się na Tilo Wolfa, nadal szanuję ich wcześniejszą twórczość, ale ostatnie produkcje nie przekonały i obecnie wyczekuję, co dalej. W rozkroku stoję i przyglądam się temu, co wymyśli Dream Theater, na razie dostali ode mnie „żółtą kartkę” za ostatni album, choć wiem, że moją „kartkę” to oni mają „gdzieś”. Kruk to przykład stałości uczuć fanów, ponieważ czwarty raz swoim albumem, tym razem „Before” sprawił radochę i to nie krótkoterminową, bo zestawem dziewięciu kompozycji plus dwóch bonusów można się zachwycać po wielu przesłuchaniach. Ta „Krucza” muzyka nie traci na sile witalnej, nie traci na urodzie świetnych patentów melodycznych, nie gubi przestrzeni uchwyconej w procesie produkcji, nie „pada” poziom partii solowych, których upchnięto co nie miara, pomimo to kolejne solowe wstawki nie nużą, raczej budzą ciekawość i intrygują, niezależnie od faktu, czy to popis Hammonda, czy mister Brzychcy wycina kolejną partię na swoim elektrycznym „wiosełku”, albo nowy od jakiegoś czasu wokalista, Roman Kańtoch, proponuje soczystą i dynamiczną frazę, potwierdzając profesjonalnymi umiejętnościami, że poszukiwania do „Kruczego” gniazda faceta przed mikrofonem zakończyły się sukcesem. Gościu ma czym „straszyć” i bez trudu idzie w konkury z nabijającą diabelski rytm sekcją, w której duet bas- bębny ustawia solidną zaporę dźwięków. W zakresie wokalistyki jest to człowiek wszechstronny, co łatwo udowadnia w różnych fragmentach „Before”, choćby w „pysznych” harmoniach wokalnych w „Once”, gdzie towarzyszy mu piękny głos jakiegoś „Anioła w spódnicy”, albo w „Wings Of Dreams”, w którym „Marzenia” mają kształt ślicznego, bujającego, chwytającego za serce „bluesidła”. Tak, tak to nie pomyłka, Kruk urozmaicając swoją „hard rockową” ucztę wprowadził do swojego salonu, „podszyty” bluesową konwencją utwór, wspaniale tonujący rozbuchane emocje i prezentujący nietuzinkowe umiejętności poszczególnych członków zespołu, którzy solidarnie „powrzucali” do tego tygla dźwięków swoje instrumentalne znaki rozpoznawcze, dodajmy, że uczynili to w bardzo wyważony sposób, czyli nie burząc uporządkowanej struktury kompozycji. Zaraz potem, tym, którzy pod wpływem tych niespełna sześciu minut wpadli w stan rozmarzenia, a można, można się dać usidlić urodzie „Wings Of Dreams”, grupa wykonała atomowy serw, prawdziwy tenisowy as w postaci przebojowego killera „Grey Leaf”. Nóżki same przebierają szybciutko w rytm tego kawałka, podziwiając niesamowicie nośny wątek melodyczny. Panowie radiowcy do dzieła, toż w tym numerze tkwi taki potencjał przebojowości, że nic chyba nie stoi na przeszkodzie, aby zaoferować go szerszej publiczności, tym bardziej, że naturalne, przestrzenne brzmienie wbija dosłownie w ziemię. Rytm pędzi na złamanie karku, gitarowe „Ferrari” włącza szósty bieg, a perkusista i basista „rzucają” takimi petardami, że mają szansę „zniewolić” spore grono odbiorców. Co z tego, że w powietrzu fruwają stylistyczne „purpurowe” iskierki, całe wnętrze kompozycji, energia, instrumentalny dynamit to autorski projekt Kruka. Dla mnie prawdziwa bomba! Wszystkim tym, którzy wpadli w dziki pląs, bo pozostać w tym przypadku kamiennym i zimnym emocjonalnie, to „mission impossible”, piątka hard rockowców dokłada kolejne cztery i pół minuty ognistych delicji zatytułowanych „My Morning Star”. Gdyby tak bladym „Rankiem” odpalić komuś leniwemu i rozespanemu taką riffową racę, to wyskoczyłby z łóżeczka jak z katapulty, gasząc tlącą się na tyłku pidżamkę. Bo Panowie z Kruka po poprzedniej jeździe uruchomili dalsze pokłady turbodoładowania, zarówno w sferze melodyjności, gitarowej drapieżności, jak też basowych salw i perkusyjnych wyładowań. Ile w tym żywiołowości, nie udawanej energii, dynamicznych przejść, ten tylko się dowie, kto posłucha. A warto! Prawie dziesięć minut energetycznego grania, daje receptorom do wiwatu, więc czas na ukojenie, przynajmniej według programu albumu „Before”. „Farewell” od początku przebiera się w balladowe „szatki”, prześliczna, delikatna gitara, kołysankowy, melancholijny wokal, następnie subtelne klawisze i tak przez pierwsze dwie minuty z sekundami. Kruk nie przysnął, oj nie, lecz dołożył delikatnie do „pieca”, a utwór pozostając urodziwą balladą nabrał kolorytu, instrumentalnych odcieni, a w 3:43 za sprawą gitary, Hammondów, uśpionej do tej pory sekcji rytmicznej utwór dostał solidnego „kopa” nabierając rozpędu i przepędzając do 5:15 balladowe sny. Ostatnie kilkadziesiąt sekund oznacza powrót do subtelnie „tkanego” motywu gitarowo- wokalnego. Odetchnęliśmy, uff, nabraliśmy sił! To teraz buch, hard rockowym młotkiem, wszystkim leniuchom „dźwiękowo- kaloryczna” „szpila” nazwana „Open Road”, czyli zawracamy na „autostradzie dźwięku” w kierunku rasowego rocka, nawet więcej niż hard, bo gitarka pracuje tworząc gęstą siatkę riffów jak w metalowym „kociołku”, pędząc rytmicznie w dal. Czyściutki wokal wyciąga wysoko niektóre frazy, posługując się z rzadka manierą, którą można chyba nazwać skandowaniem. Dynamiki mnogość, karkołomne przejścia instrumentalne, a to Piotr Brzychcy „wytnie” solowy numerek, a to organy nadadzą brzmieniu większą intensywność, a to, że Dariusz Nawara nie połamał sobie rąk przy kaskaderskich przejściach, to wyłącznie jego zasługa. Regularną setlistę kończy rozdział czysto instrumentalny „Timeline”, oparty na podłożu gitarowych akordów akustycznych i elektrycznych, w tle brzmiące przeszkadzajki perkusyjne urozmaicają przekaz, choć ta kompozycja to „teatr jednego aktora”, w którym Piotr Brzychcy prezentuje tajemnice warsztatu gitarowego. A teraz dziwną pętlą powrócę do początku, ponieważ dziwnym i także dla mnie niezrozumiałym trafem zignorowałem prawie 10- minutowy spektakl o tytule „My Sinners”, który otwiera publikację Kruka. Ta wielowątkowa kompozycja ukazuje wszechstronność muzyków do tworzenia epopei z niezwykle rozbudowaną, suitową strukturą, licznymi złamaniami linii rytmicznej, gwałtownymi przejściami, regulowaniem tempa, wprowadzaniem solowych rozwiązań instrumentalnych z akcentami improwizatorskimi, przy zachowaniu bardzo klarownych tematów melodycznych. Pełne, gęste brzmienie, oraz zróżnicowane wstawki solowe przyczyniają się także do doskonałego kształtu tej konstrukcji muzycznej.
Podstawową listę tracków uzupełniają dwa nagrania bonusowe zaśpiewane w naszym ojczystym języku. Pierwszy z nich „Moja dusza” to ładna, sześciominutowa ballada, przyspieszająca po 2 minucie, przyczynek do tego, by skompromitować tych, którzy twierdzą, że język polski słabo nadaje się do tworzenia nośnych utworów. Guzik prawda! Posłuchajcie występu Kruka! Twórcy zmieścili w ramach tej piosenki liczne elementy nadające jej wyraziste oblicze, wśród nich wymienić można zmienność rytmiki, pracę organów Hammonda, partię solową na struny akustyczne gitary (4:40), wzorcowe linie wokalne, a całość znakomicie ze sobą scalona w jeden spójny organizm muzyczny. „Szary liść” z kolei hard rockowo masakruje ciszę, urzekając udanym pomysłem melodycznym, niespożytą energią i ekspresją wykonawczą.
Wyżej rozpisałem się ponad miarę, więc podsumowanie będzie krótkie. Kruk wydając „Before” umocnił się na wysokim poziomie hard rockowej czołówki światowej. W ofercie albumu znalazło się wiele precyzyjnie i starannie opracowanych tematów, zachowano standardy gatunku bez tendencji do tandetnego i bezmyślnego kopiowania, ale w oparciu o tradycje. Kruk nie dokonał rewolucji, ale nie miał wcale takiego zamiaru, poszedł jednak drogą ewolucji i rozwoju sztuki komponowania fajnych melodii, udoskonalania indywidualnych umiejętności, dbania o brzmienie. Współcześnie Kruk występuje na scenie rockowej w roli aksjomatu, bierzesz do ręki ich płytę z zarejestrowanymi utworami , włączasz CD-player i otrzymujesz dowód artystycznego profesjonalizmu. Dziwić się nie wypada, bo to pewnik!
Do dysku kompaktowego załączono płytę DVD z 6 utworami z koncertu w lutym 2014, w katowickim Spodku, zarejestrowane w czasie występu przed kolegami z Deep Purple i kilkoma dodatkowymi informacjami. Jednym słowem wydawniczy „full wypas”.
Ocena 5/ 6
Włodek Kucharek