YES - Heaven & Earth
(2014 Frontiers Records)
Autor: Włodek Kucharek
1. Believe Again
2. The Game
3. Step Beyond
4. To Ascend
5. In A World Of Our Own
6. Light Of The Ages
7. It Was All We Knew
8. Subway Walls
SKŁAD:
Steve Howe (gitary elektryczne, akustyczne/ elektryczna gitara hawajska/ wokal)
Chris Squire (bas/ wokal)
Alan White (perkusja)
Geoff Downes (instr. klawiszowe)
Jon Davison (wokal/ gitara akustyczna “Believe Again” i “Light Of The Ages”)
Oczekiwanie na każdy nowy album studyjny Yes, niezależnie od konfiguracji personalnej zespołu to dla mnie rodzaj święta, ponieważ Yes od dekad stanowi dla mnie osobiście formację kultową, uwielbianą, pomnikową. Sądzę, że cześć, szacunek, który oddaję tej grupie nie jest nadużyciem, bo panowie z Yes od końca lat 60-tych przyczynili się do powstania w muzyce rockowej instytucji artystycznej. Oczywiście słuchacze, którzy być może nie zetknęli się do tej pory z twórczością bandu, zaczną się zastanawiać, jak to możliwe i za jakie zasługi. Argumentów można przytoczyć od groma. Oto niektóre z nich: Po pierwsze: zawartość dyskografii budzi głęboki szacun, 20 rejestracji studyjnych, 10 zaoferowanych w wersji „live”, multum wszelkiej „maści” kompilacji i singli. Oczywiście są wykonawcy z większym dorobkiem, ale należy wziąć poprawkę na fakt, że każda premiera sygnowana logo „YES” to wydarzenie, a członkowie grupy nie zwykli produkować kolejnych tytułów w ilościach przemysłowych, jak to mają w zwyczaju pseudo gwiazdki muzyki pop, które nawet autorskie mruczando w kabinie prysznicowej uważają za wyczyn artystyczny, z którym należy zapoznać tak zwaną publikę. Daleki jestem od tego, żeby tworzyć wokół pozycji dyskograficznych Yes nimb „świętej doskonałości”, ale fakty są takie, że wiele wydawnictw z ich szyldem zajmowało fachowe fora dyskusyjne od zawsze, także współcześnie chcąc poszukać recenzji wczesnych albumów wystarczy nacisnąć odpowiednie miejsce na klawiaturze komputera, a niezależnie od języka naszym oczom ukaże się cała paleta tekstów, niektóre z nich wręcz „rozbierają” poszczególne kompozycje na czynniki pierwsze. Po drugie primo, jak można usłyszeć w jednym z kabaretów, artyści tworzący pierwotny skład Yes to guru rocka, no bo kto przy zdrowych zmysłach zakwestionuje klasę gitarzysty Steve’a Howe, albo jakość gry basisty Chrisa Squire, a klawiszowiec Rick Wakeman to artysta- instytucja, natomiast perkusista Alan White mógłby pretendować do tytułu „profesora tytularnego”, biorąc pod uwagę jego umiejętności w „obsłudze” różności perkusyjnych. A Jon Anderson? Facet, który operuje głosem określanym jako falset i bez którego brzmienie Yes wydawało się do tej pory niewyobrażalne. Po trzecie: panowie przez wiele lat stanowili zgrany team, wokół którego krążył tak zwany „team spirit” czyli chemia, ulotny pierwiastek stosunków interpersonalnych, który czasami pozwala „przenosić góry”. Po czwarte: Zdecydowana większość albumów Yes to klasyki, Himalaje artyzmu i sztuki muzycznej, kunsztu wykonawczego, pionierzy rozwiniętej progresji, rocka symfonicznego, art rocka, autorzy suit, które na trwałe zapisano złotymi zgłoskami w historii rocka, bo któż nie zachwyca się „Close To The Edge”, „Gates Of Delirium” czy „Topograficznymi Oceanami”. O tym zespole powstały całe książki omawiające analitycznie twórczość i jej wpływ na środowisko artystyczne (przykładowo „Yes- cudowne opowieści”, Dan Hedges). Po piąte: „yessowski” styl jest bardzo charakterystyczny, wręcz unikalny. Posłużę się w tym miejscu krótką jego definicją: „Głębokie brzmienie, oparte na skomplikowanych harmoniach, złożonych rytmach oraz wirtuozerii warsztatowej”. (źródło: Wikipedia).
Kwintet Yes od początku swojego istnienia nie wydawał płyt słabych, a wiele ponadczasowych, wybitnych lub bardzo dobrych. Pamiętam, jak w epoce „walenia w czambuł” dorobku ambitnego rocka, głównie przez znających dwa akordy „na krzyż” punkowców, Anderson i spółka ugięli się i nagrali album stanowiący zakręt w stronę bardziej komercyjnego podejścia do rockowej materii, a mam tutaj na myśli dysk „90125” z roku 1983, z którego pochodzi mega przebój „Owner Of A Lonely Heart”, dosłownie „zarżnięty” medialnym nożem przez rozgłośnie. Włączasz radio- stacja „A, B, C….X,Y,Z”, o dowolnej porze dnia „leci” „Owner…”, redaktorzy „X,Y,Z” rozmawiają w eterze o…”Owner..”, prasa pisze o ..”Owner…”, oczywiście lista przebojów w remizie strażackiej w miejscowości Kurze Dupy, pierwsze miejsce od wieczności „Owner..”, otwierasz lodówkę, o kurde..”Owner..”. I jak tutaj kolokwialnie pisząc „nie wylać dziecka z kąpielą” czyli najprościej mówiąc nie ukatrupić wprawdzie banalnej, ale melodyjnej piosenki. Nucili to wszyscy jako pozycję obowiązkową. Dlatego po pewnym czasie większość sympatyków grupy reagowała na te dźwięki z obrzydzeniem. Całe szczęście, że zbolałe serca fanów reanimowały dwie perełki „Changes” i przepiękne „Hearts”, ignorując wycieczkę na dyskotekę kolegów z Yes. Takie były czasy, a potem ukazał się wywołujący chwilami ostry ból zębów „Union” (1991), słaby „Big Generator” (1987) i wydawało się, że przyjaciół formacji nic gorszego już spotkać nie może. Słusznie, gdyż następne publikacje dyskograficzne przywróciły nadzieję na powrót do Złotej Ery. Ku zaskoczeniu wielu słuchaczy rockowe dinozaury postanowiły zrobić sobie przerwę. Dziesięć lat milczenia! Jedno, co docierało do fanów, to echo konfliktów, pomówień i niesnasek, głównie na linii Anderson- Squire. Powodem była chęć wznowienia działalności zespołu, ale bez wokalisty, który nie mógł się przyłączyć do, początkowo, koncertowego projektu, ze względu na stan zdrowia. Panowie w białych rękawiczkach wyeliminowali Jona i pojechali w trasę z innym facetem przed mikrofonem, z kanadyjskiej formacji „Mysery”, Benoit David. Rys powstałych w wyniku nieporozumień nie dało się zaklajstrować i tym sposobem zmienił się skład Mistrzów. Nie będę rozdrabniał się w opisie złośliwostek między muzykami, ale pewnik po nich był jeden, Yes dokonał korekty personelu.
Czy dzisiaj, po edycji nowego wydawnictwa „Heaven & Earth” mamy do czynienia z prawdziwym obliczem artystycznym grupy? Moja subiektywna opinia brzmi, nie! Pierwszym czynnikiem, nad którym się zastanawiam, to dwóch innych członków zespołu, stary- nowy klawiszowiec Geoff Downes, któremu niestety daleko do klasy Wakemana, i który ma zupełnie inne spojrzenie na rock progresywny, czego wyznacznikiem jest działalność supergrupy Asia. Downes skłania się ku bardziej przebojowym frazom, mniej u niego inspiracji muzyką klasyczną, uboższe brzmienie, mniej urozmaicona gra, co znalazło niestety swój wyraz na ścieżkach nowego „rozdania” dźwięków. To wprawdzie moje własne odczucia, ale zagrywki Downesa w pewnym sensie denerwowały moje poczucie estetyki nadmierną prostotą i taką, nie wiem czy to właściwe określenie, jarmarcznością. Chwilami wydaje mi się, że frazy syntezatorowe pasują bardziej do, może zbyt krytycznie, jakiegoś cholernego, plastikowego i miauczącego disco polo!!! Z tego powodu nie cenię zbytnio dokonań bandu Asia, w którym wymieniony keyboarder odgrywa w zakresie kształtu programu muzycznego istotną rolę, mimo tego, że skład Asi tworzą rzeczywiste tuzy rocka. Drugi element, który mi przeszkadza to nowicjusz Jon Davison. Nie dlatego, że partoli niemiłosiernie partie wokalne, bo takiego zarzutu postawić mi nie wolno z dwóch przyczyn, mianowicie Davison śpiewa na mój amatorski odsłuch całkiem przyzwoicie, a po drugie nie posiadam stosownych kompetencji, żeby obiektywnie ocenić jego warsztat wokalny. Ale do tej pory dla mnie aksjomatem artystycznym w Yes był śpiew, barwa głosu, maniera wykonawcza Jona Andersona. To był zawsze właściwy człowiek na właściwym miejscu. Trudno mnie zaliczyć do fanów ortodoksyjnych, ale w zasadzie nigdy nie pogodziłem się z faktem rezygnacji w Yes z umiejętności i talentu Andersona. On generował także emocje, piękno, był niepodrabialny, jedyny w swoim rodzaju i tak pozostanie do wieczności. A co z tego, że nowy nabytek posiada do złudzenia podobny tembr, takie same imię, naśladuje jak przyspawany sposób śpiewania poprzednika, a wszystkie wysiłki kończą się fiaskiem. To nie jego wina, po prostu nikt i nic nie jest w stanie zmienić tej sytuacji, tylko ewentualny powrót starego, dobrego wokalisty. Basta! Stąd od momentu ukazania się informacji o zamiarach nagrania przez Yes nowego albumu, byłem sceptyczny co do efektów. Moje strachy wzmocnili ci, którym było dane przesłuchać fragmenty z tracklisty przed ukazaniem się dysku na rynku, którzy twierdzili, że daleko tej płycie do klasy dzieł, na kanwie których zespół zbudował swoją sławę i autorytet. Daleki jestem od uprzedzeń, ale ze smutkiem muszę potwierdzić używając eufemizmu, że dawny Yes odszedł, mam nadzieję, że tymczasowo, w niebyt twórczy
Niejako z poczucia obowiązku przedstawię krótki rys zawartości „Heaven & Earth”. Jedno, co pozostało klasowe to motyw graficzny i jego wykonanie, ale nic w tym dziwnego, ponieważ odpowiedzialność za artwork ponosi od zawsze Roger Dean, nadworny plastyk zespołu. On dobrze wie, jakie składniki należy uwypuklić tak, aby każdy bez ryzyka pomyłki patrząc na okładkę skierował swoje myśli w kierunku dzieł Yes. Ale to przecież muzyka „gra pierwsze skrzypce”. Album zawiera nieco ponad 51 minut muzyki, podzielonej na osiem nagrań. Tak się przypadkowo składa, że w moim mniemaniu najlepsze, co przydarzyło się na płycie to jej otwarcie „Believe Again” i zamknięcie „Subway Walls”, oba najdłuższe w zestawie. Ale nie to jest oczywiście ich zaletą. Ale po kolei.
Yes zaprezentował na nowej płycie…., no właśnie, co? Na pewno nic, co chociaż chciałoby w porywach być podobne do dawnego, starego, dobrego Yes. No, ok., do tego nie można mieć pretensji, należy iść z duchem czasu i realizować nowoczesne idee, także w muzyce rockowej. Problem w tym, że nowy album nie ma także wiele wspólnych cech z szeroko rozumianą nowoczesnością, ponieważ pomysły twórcze wygrzebano chyba z jakiegoś starego, pokrytego pajęczynami kufra. Nie jest to także, nawet spoglądając bardzo życzliwym okiem, rockowa progresja bądź inny gatunek rocka. W jakie szambo wpakował się zatem ten zasłużony zespół? Nie przychodzi mi nic innego do głowy, jak miałki, prościutki, żeby nie powiedzieć prymitywny pop, wyprany z emocji, skonstruowany bez wyobraźni w oparciu o zgrane patenty, bez choćby cienia jakiejś kreatywności, chęci stworzenia czegoś nowego albo twórczej transformacji starego. Serce boli, ale taka jest prawda. Śmiem twierdzić, że to największy niewypał w historii tego bandu. Bo gdyby pozostać przy tezie, że mamy do czynienia z dźwiękami o proweniencji popowej, to szukamy przykładowo choćby szkicu jakiejś udanej melodii. Nic z tych rzeczy, każda sekwencja dźwięków tego albumu, „wyfruwa” z naszego umysłu natychmiast po jej wysłuchaniu. Zapominamy o niej szybciej, niż trwała w rzeczywistości. Gdzie tutaj szukać pozytywów? Obciachem byłoby wskazywanie biegłości instrumentalnej wykonawców, bo dla panów z takim doświadczeniem i charyzmą to mus. Obowiązek zawodowy. Dlatego wyławianie z tego muzycznego bełkotu skrawków partii solowych, które w naciągany sposób mogłyby zostać zaakceptowane jest nieporozumieniem. Nawet w najczarniejszych myślach nie przyszłoby mi do głowy, że Yes nagra takie badziewie. Miało być święto, a uczestniczymy w stypie. Po wystartowaniu dysku z odtwarzacza płynąc zaczynają spokojne, naiwne, jednostajne, monotonne tony, bez jakiejkolwiek próby urozmaicenia ich biegu, przełamania tej nudnej jednorodności. Z każdego kąta pachnie stęchlizną. W jednym z wywiadów producent Thomas Baker powiedział, że ten album to powrót kwintetu do dni chwały. Jak tak mają wyglądać powroty do klasyki, to ja dziękuję, wysiadam z tego tramwaju. The opener „Believe Again” z trudem, bo z trudem, ale można ścierpieć, choć do przyjemności w obcowaniu z tym utworem dzielą nas lata świetlne. Chwilami wyłazi z niego jakaś miękka pościelówa, Davison staje „na głowie” aby z detalami skopiować Andersona. Nie wiem, czy taki miał prikaz, ale w partii wokalnej nie ma za grosz osobowości nowego singera. Jeżeli nowy Jon chciał odegrać rolę sklonowanej w Szkocji jako pierwszej na świecie owieczki Dolly, to z zadania wywiązał się znakomicie. Ale Squire- Howe- White nie chcieli wynająć tzw. „słupa”, który pozoruje wokalistykę poprzednika, bądź co bądź wybitnego artysty. Mózg się lasuje, gdy odbiorca słyszy tanie zagrywki syntezatorowe Downesa. Brzmi jak disco polowa ekipa Bayer Full na wiejskim weselu. Tylko poczekać trochę, a w powietrzu zaczną fruwać sztachety.A od pozycji z numerem dwa, wierzyć się nie chce, jest jeszcze gorzej. „The Game”, pop bez wyrazu, własnej tożsamości. Kiczowata melodyjka, jakieś mruczando w tle, gitarka „bez jaj”, perkusista odwala swoją robotę jak ktoś zatrudniony na zlecenie, a klawisze pożal się boże. Kolejny kawałek „Step Beyond”, dziecięca pioseneczka przedszkolaków z grupy „Biedronek” w mieście X. O pomstę do nieba woła występ instrumentów klawiszowych, miauczących jak stado kotów w marcu. Czy wykonawca pomyślał, że słuchacze to gromada psów Pawłowa, którym wystarczy takie bezbarwne „pitolenie”, aby wrócili wspomnieniami do sztuki Ricka Wakemana i oderwali się od rzeczywistości. Kryzys pogłębia durnowaty refren. „To Ascend” ma strukturę rozmytej, upośledzonej ballady. Nadaje się być może jako marketingowa zagrywka w centrum handlowym w czasie- użyję modnego ostatnio słowa- shoppingu. Kolejny knot „In A World Of Our Own”, banalna piosenka w rytmie hopsasa, hopsasa, chyba dla dzieci tańczących w kółeczku. Żałośnie w tym kontekście brzmią próby Steve’a Howe ozdobienia jej konstrukcji akustyczną partią gitary. Dla dorosłych w tym momencie przydałby się Jerzy Stuhr z filmu „Wodzirej” Feliksa Falka, pół litra na stół, śledzik, Panie i Panowie dawaj w tany. Kończ pan, wstydu oszczędź! Traktując to motto poważnie, nie będę się dalej znęcał na nowym „dziełem” Yesów. Wspomnę tylko, że jedynym promykiem nadziei jest kończący ten zestaw „Subway Walls”, nawiązujący częściowo do progrockowych wzorców. Bachowskie, orkiestrowe intro na klawiszach wprowadza nastrój powagi, odcinając się od reszty tej zbieraniny. Ku zaskoczeniu wymęczonego słuchacza, zespół dobitnie udowadnia, że nie stracił blasku w tworzeniu solidnych, złożonych, wielowymiarowych kompozycji. Kontrastujące partie solowe gitary, organów, ożywiona i pobudzona z marazmu perkusja rozwieszają w przestrzeni wielobarwne krajobrazy. Przemyślane przejścia z jednej strefy dźwięków w następną, różnorodność rytmiczna, brzmienie, klimat skupione w dziewięciu minutach pozostawiają słuchacza z rozdziawioną gębą. A jednak można! Ale zaraz nadchodzi namolne pytanie, dlaczego tak słabowite są pozostałe składniki tej gorzkiej mieszanki. Jeden utwór nie ratuje w żadnym wypadku jakości całego materiału, ale daje przynajmniej nadzieję na przyszłość. Wprawdzie stare przysłowie mówi: „Nadzieja matką głupich”, ale cóż innego pozostaje fanom Yes. Może za wcześnie, aby mówić o zgonie pacjenta o nazwie Yes. NFZ nie zrefunduje rehabilitacji, ale może „jednostka chorobowa” sama się zrehabilituje. Nic tylko czekać!
Mam problem, bo kupiłem płytę Yes w ciemno. Robiłem tak zresztą, jeśli chodzi o tę firmę, od lat i teraz nie wiem, co mam dalej zrobić. W tej chwili w moim umyśle kiełkują pomysły dwóch rozwiązań. Pierwsze rodem ze starych dowcipów, podaruję dyskietkę bez okładek, ładna srebrna jest, teściowej jako antymagnetyczną podkładkę pod czajnik elektryczny najnowszej generacji. Albo schowam płytę głęboko i będę przed sobą udawał, że od czasu „Fly From Here” żadne nowe wydawnictwo Yes się nie ukazało. Oba wyjścia z niezręcznej dla mnie sytuacji są równie głupie! Cholera, co tu zrobić? Goodbye dear friends!
Po tylu gorzkich jak piołun słowach, ocena nie będzie niespodzianką.
Ocena 1/ 6
(Uzasadnienie: ostatnia część albumu „Subway Walls”, jedyna, która spełnia wygórowane kryteria yessowskiego dzieła, zajmuje 9 minut z 51 minutowego programu, a to „pi razy oko” 1/6 całości, stąd „Jedynka”, w skali szkolnej pała)
Włodek Kucharek