Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

YES - Like It Is- Yes At The Bristol Hippodrome

 

(2014 Frontiers Records)
Autor: Włodek Kucharek
yes-likeitis-atthebristolhippodrome
CD 1
1.Going For The One (6:51)
2.Turn Of The Century (8:36)
3.Parallels (6:24)
4.Wonderous Stories (4:49)
5.Awaken (17:40)
CD 2
1.Yours Is No Disgrace (11:04)
2.Clap (3:42)
3.Starship Trooper (11:19)
4.I’ve Seen All Good People (7:30)
5.A Venture (5:03)
6.Perpetual Change (10:04)
 
SKŁAD:
Jon Davison (wokal/ gitara akustyczna)
Steve Howe (gitary elektryczna i akustyczna/ wokal)
Chris Squire (bas/ wokal)
Geoff Downes (instr. klawiszowe)
Alan White (perkusja)
 
            W roku 2014 obchodzili czterdzieste szóste urodziny. Rockowa instytucja. Współtwórcy kierunku muzycznego nazywanego rockiem progresywnym, chociaż całkiem pokaźne grono słuchaczy przypisuje im także stworzenie fundamentów rocka symfonicznego. Przez ten cały okres, od wydania debiutanckiego albumu w roku 1969 aż po czasy współczesne opublikowali dziesiątki płyt studyjnych, koncertowych i wszelkiego rodzaju kompilacji. Wypracowali także swój własny, niepowtarzalny styl. W swojej karierze przeżywali, tak jak to w życiu bywa, zarówno wzloty, jak też upadki, choć te ostatnie nie należały do kategorii spektakularnych, po których pozostałyby tylko zgliszcza i ruiny, były to najwyżej epizody obniżenia formy twórczej. Ten klasyczny skład Yes kojarzy się z obecnością pięciu artystów, Anderson- Howe- Squire- Wakeman- White i to oni przyczynili się w głównej mierze do definicji i rozpoznawalności stylu. Jon Anderson przed mikrofonem, przede wszystkim charakterystyczna barwa jego głosu powodowała, że każdy słuchacz zainteresowany w przeszłości i teraźniejszości twórczością zespołu wybudzony gwałtownie w środku nocy, bez trudu identyfikował „właściciela” partii wokalnych. Technika gry na gitarze Steve’a Howe wpisała się na trwałe do kronik gry na tym rockowym instrumencie. Rick Wakeman, wszechstronnie uzdolniony klawiszowiec grupy, grał jak natchniony w najważniejszych kompozycjach, powodując frustrację innych muzyków obsługujących keyboardy, którzy po latach ćwiczeń nie dorastali mu do pięt klasą wykonawczą. A nazywanie duetu Squire- White li tylko sekcją rytmiczną stanowi ciężką obrazę ich majestatu, ponieważ ograniczanie ich umiejętności do technicznego autorstwa podziałów rytmicznych w dziesiątkach utworów kwintetu to jawna kpina i grube nieporozumienie. Działając taki szmat czasu, nawet ignorując upływający czas, należy sobie uświadomić, że latka lecą. Najstarszy z nich, Jon Anderson, obchodził w październiku 2014 siedemdziesiąte urodziny! Najmłodszy z artystów, Rick Wakeman (nie zapominajmy, że nie udziela się w działalności grupy od ponad 20 lat) to od maja 2014 dziarski 65- latek. Dla młodego pokolenia słuchaczy rocka to istne prehistoryczne wykopaliska. Dla takich jak ja, których metryka pozwala powiedzieć, że wychowywał się z muzyką Yes, to prawdziwe autorytety i guru sztuki rockowej. Aż strach pomyśleć, że już niedługo, biografia Yes osiągnie niewyobrażalną granicę pół wieku!!! I niektórzy z tych Panów jeżdżą jeszcze w trasy koncertowe i im się jeszcze chce! Mission Impossible! Niełatwo sobie wyobrazić, że być może wśród czytelników tego tekstu znajdą się młode osoby, których dziadkowie dobijają do wieku muzyków z Yes! Dobra, ale dosyć z tymi wykrzyknikami. Fakty są takie jakie są, Yes koncertuje dalej według zasady „The show must go on”.
Przed kilku laty metuzalemowy wiek nie przeszkodził im w planowaniu serii koncertów, na których postanowili ponownie przedstawić odświeżone wersje klasycznych albumów. I właśnie podwójny album „Like It Is- Yes At The Bristol Hippodrome” prezentuje występ z rejestracją „na żywo” dwóch znakomitych publikacji studyjnych Yes, longplaya „The Yes Album” (1971) i nie mniej znakomitego wydawnictwa płytowego „Going For The One” (1977). Ale gdy zapadła decyzja, inicjatorem był Squire, że ekipa spod szyldu Yes pojeździ trochę po świecie, by zagrać parę koncertów, okazało się, że kondycja zdrowotna Andersona wyklucza jego udział w nagraniach. Wakeman od dawna odciął się w sensie fizycznym od twórczości Yes, zajął się wyłącznie karierą solową bądź współpracą z innymi artystami i oczekiwanie, że się przełamie i powie „tak” okazała się złudna. Ale akurat jeśli chodzi o stanowisko za klawiaturami, to członkowie zespołu od dawien dawna byli zaprawieni w bojach o pozyskanie odpowiedniego klawiszowca, a efektem tych poszukiwań był albo Billy Sherwood, albo Geoff Downes (miejsce za baterią klawiszy zajmował jeszcze kiedyś Tony Kaye oraz Szwajcar Patrick Moraz). Dlatego w tym punkcie nikt nie protestował. Kwestią sporną stała się posada wokalisty. Dla fanów Yes bez Jona A. to sztuczny twór. No i rozgorzała ogólnoświatowa debata. Jon Davison to marna podróbka czy pełnowartościowy członek zespołu? Czy Trójka właścicieli praw do nazwy Yes z występującego na koncertach kwintetu miała moralne prawo do wykluczenia Andersona (nie ma sprawy Wakemana, bo ten nie rości sobie pretensji do występów z kumplami „na żywo”)? Rodzi się znacznie więcej pytań, ale po tych tylko dwóch wyselekcjonowanych, może powstać niezły smrodek. Gdyby przeprowadzić „referendum” wśród fanów Yes, to jak zwykle w takich przypadkach wyodrębnić można dwie opcje, zwolenników istnienia grupy bez pierwotnego wokalisty, oraz zażartych przeciwników, którzy chyba nie bez racji twierdzą, że Squire- Howe- White- ze wskazaniem na tego pierwszego zrobili Andersonowi kuku, zapominając o jego zasługach dla rozwoju kariery grupy. Gdybym ja osobiście miał się jasno zadeklarować, to po namyśle zgłosiłbym akces do opozycji, uważającej, że etyka nakazywała odczekanie, aż Jon wróci do zdrowia i dopiero po jego jednoznacznej odmowie, podjęcie się zadania organizacji, jak to się ostatnio modnie mówi, eventów. Jako stary, chwilami konserwatywny pryk, który dorastał z muzyką tej kapeli od czasów późnej podstawówki, Yes kojarzy mi się wokalnie natychmiast z drobną postacią faceta za mikrofonem, który dzięki swoim walorom głosowym wykreował znaczną część brzmienia. W zasadzie od późnych lat 60-tych zaistniał aksjomat na linii Yes- wokal- Jon Anderson. Myślę, że stara „yesowska” gwardia nie przyzna tego oficjalnie i głośno, że szukając zastępcy krążyła wokół barwy głosu tak charakterystycznej dla Jona i po kilku próbach wyszukała najpierw Benoit Davida z Mystery, a potem jawnie „podkradła” Jona Davisona z Glass Hammer, o którym mówi się, że stanowi wierną wokalną kopię, wręcz klona Andersona Jona. Gadanie na temat tego, że Davison miał wolne terminy i zgodził się na występy w formacji Yes i, że to zmiana tymczasowa, zakrawa na kpinę i zwykłą ściemę. Wyobraźcie sobie, co miał odpowiedź na propozycję Squire’a wokalista Glass Hammer, sorry, ale nie mam czasu? Przecież Yes należy do kategorii rockowych bandów, którym się nie odmawia. Przecież ten facet narobił w spodnie z podniecenia, że taka kapela chce go mieć w składzie, nieważne, czy na jeden, czy więcej spektakli. Nie będę już „ciągnął” tych dywagacji, bo podejrzewam, że każdy z potencjalnych Czytelników tego tekstu ma własną, autonomiczną opinię na przedstawiony problem.
            Przejdźmy do „soli” tego wydawnictwa fonograficznego, czyli muzyki, bo to dźwięki tworzą osobowość każdego rockowego składu, to ich charakter tworzy artystyczną twórczość muzyczną rozpoznawalną. Tym bardziej, że wybrana przez artystów forma koncertów należy do rodzaju specyficznych, ponieważ ich program nie koncentruje się na prezentacji ostatnich dokonań grupy po reaktywacji, czyli repertuaru z albumów „Fly From Here” (2011) oraz „Heaven & Earth” (2014) (ten ostatni „zjechałem” zresztą niemiłosiernie w recenzji), a nawiązuje do bardzo dawnych czasów, pełnych chwały, od których upłynęło w jednym przypadku 43, a w drugim 37 lat. Pomysł nie jest może odkrywczy, zagranie pełnej setlisty z dwóch albumów studyjnych, zaliczanych do klasyki nie tylko dyskografii Yes, lecz historii całego rocka. „The Yes Album” i „Going For The One” to być może nie są te najbardziej spektakularne dokonania grupy, ale klasy odmówić im nie sposób. W czasach, w których powstały, czyli w „złotych” latach 70-tych były jednymi z wielu, jednak przez dekady ich legenda rosła w oczach i współcześnie stanowią koronę progrocka. Na zarejestrowanym w Bristolu koncercie przedstawiono nieco odświeżone wersje studyjnych kompozycji, bez zbędnej zdaniem autorów ingerencji w ich strukturę. Zapewne, gdyby jakiś rockowy laborant wziął je „na tapetę”, to znalazłby różnice, ale to najwyżej kosmetyka nie wnosząca nic twórczego. Jednym słowem piątka muzyków zaprosiła publiczność na wieczorne spotkanie przy znanych dźwiękach. Co z tego wyszło? Poprawność! To pierwsza ocena, która wykiełkowała w moim umyśle. Słuchając kolejnych odsłon przedstawienia było miło, że tak wysublimowana muza ma w dzisiejszych pędzących na złamanie karku czasach rację bytu, że istnieje niemałe grono ludzi, którzy chcą jej posłuchać, którzy swoją obecnością i entuzjastyczną reakcją chcą złożyć hołd wielkim rocka, którzy mieli zamiar przekonać się, że te kompozycyjne perełki nie utraciły nic ze swojego blasku i arystokratycznej dostojności. Na wszystkie te sugestie można śmiało odpowiedzieć twierdząco. Bo klimat tych nagrań, ich melodyjność, symfoniczna przestrzenność, piękno nie uległy dewaluacji jak rosyjski rubel. Ale czy to dziwne, przecież piękno pozostanie pięknem, epickość nie zniknie jak fatamorgana, instrumentalne umiejętności starych repów nie ulotniły się jak kamfora, proporcjonalnie budowana struktura złożonych wielominutowych kompozycji nie została zachwiana. To takie elementy stylu Yes, że one trwać będą wieki całe, nie da się ich pogrzebać na śmietniku rockowej historii. A więc dalej przeżywam wzruszenie, gdy „Obce Ciało” Davison śpiewa w „Turn Of The Century” albo Wonderous Stories”, choć trudno ukryć rozczarowanie, że jest nieco inaczej, mniej magicznie aniżeli w epoce Andersona. Dalej podziwiam klasę i słucham z zafascynowaniem umiejętności Steve’a Howe w miniaturze gitarowej „The Clap”. Kaskady dreszczy wzbudza ponownie wspaniała suita „Awaken”, w której kościelne organy po dyrekcją Geoffa Downesa pobudzają serce do przyspieszonej pracy, a natchniona część środkowa kompozycji rzuca na kolana każdego, kto ceni rockowe symfonie. To kapitalne fragmenty, wspomnienia z rockowego archiwum, wywołujące frustrację wielu muzyków, którym nigdy nie będzie dane wspiąć się na taki szczyt talentu. A finał blisko 18- minutowego „Awaken” dosłownie „rozwala” rozmachem, monumentalizmem i urodą. Bardzo dobre 34 lata wcześniej , genialne dzisiaj, bo czas weryfikuje niekiedy nasze spojrzenia w przeszłość i gdy skonfrontujemy tę fontannę dźwięków z dzisiejszymi wyczynami artystycznymi rockmanów, to każdy obiektywnie oceniając musi nabrać pokory, że „Dziadkowie” potrafią czarować, potrafią stworzyć misterium. Pewien niedosyt wywołuje tylko plącząca się po głowie myśl, że to odkurzony materiał, który stworzono w innej epoce. Przecież każdy może w każdej chwili sięgnąć na półkę we własnym mieszkaniu, otworzyć pudełko i wsunąć do odtwarzacza dysk z napisem „The Yes Album”. Czynię to dosyć często, lubię wracać do klasyki, nie raz w przypływie chwili, nagłego impulsu postanawiam „zatopić” się w tych klasycznych dźwiękach, działających nadal jak estetyczny balsam, jak terapia na medialną pogoń, na mnogość mniej lub bardziej profesjonalnych nagrań. Bo dzisiaj płytę nagrać może każdy, efekt swojej pracy twórczej lub pseudotwórczej każdy może wrzucić do sieci i już za moment na wszystkich kontynentach, odkrywają ją tysiące akceptując, bądź traktując w kategoriach artystycznego bełkotu. Darzę wielką estymą epokę narodzin stylu Yes i moim zdaniem nie jest to tani sentymentalizm, ponieważ w epoce ich startu do kariery, aby zaistnieć poprzez wydanie longplaya w świadomości fanów należało zadać sobie wiele trudu. Primo, trzeba było znaleźć sponsora, który wyłożył kasę, a był to ktoś taki, kto jako pierwszy weryfikował klasę kandydata na płytowy materiał. Secundo, poszukać grafika, który stworzyłby przyciągający uwagę obraz na okładkę tradycyjnego winyla. Tertio, należało szybko uwinąć się z rejestracją utworów, przy wszystkich ograniczeniach technicznych (przykładowo czasowa pojemność poczciwego winyla), bo każda godzina dodatkowa wynajętego studia oznaczała wzrost kosztów. I tak dalej można mnożyć argumenty. Biorąc powyższe aspekty pod uwagę zmierzam do konkluzji, że w latach 70-tych słabizna miała niewielkie szanse na edycję płyty długogrającej, stąd muzyka pojawiająca się na rynku była prawie zawsze dojrzała i zachwycała skalą umiejętności wykonawców. Tak też było oczywiście z Yes, dlatego pisanie Anno domini 2014 o talentach i umiejętnościach instrumentalnych poszczególnych artystów zakrawa na truizm. Cieszy fakt, że siwowłosi rockmani, z wyjątkiem Jona Davisona, potrafią nieźle dać czadu, potrafią być prawdziwymi rock’n’rollowcami, czarującymi wielotysięczną publiczność. Program „The Yes Album” wykonano bezbłędnie, z pasją i energią. „Yours Is No Disgrace” czy „Starship Trooper” albo „Perpetual Change” potwierdzają, że były i są wielkimi dziełami sztuki muzycznej, a ich autorzy regularnie dostarczają dowody, że pamiętają jak uderzyć w struny gitar, w jaki sposób czarować generując dźwięki z fortepianu, organów Hammonda, w którym miejscu „zagrzać” w głowach słuchaczy perkusyjną salwą i udowodnić, że gitara basowa to nie tylko wyznacznik rytmu, lecz pełnoprawny uczestnik prowadzenia linii melodycznej. Jest tylko jedno „ale”. Być może marudzę, ale nie jestem w stanie zaakceptować Jona, ale tego D., niby podobnego a jakże innego niż ten oryginał. Gdzieś uleciała ta magia, niby całość brzmi bardzo dobrze, barwa głosu prawie identyczna, ale zniknęły ulotne czynniki, może nieobiektywne, wpływające na odbiór, świadomość tego, że ten wokal, odsunięty do lamusa to był autorytet, nie tylko z powodu warsztatu wokalnego, także jako człowiek, osobowość, doświadczony artysta. Można postawić zarzut, że przecież takich niuansów nie sposób wyczuć w przekazie muzycznym. Zgoda. Ale one tkwią gdzieś głęboko w świadomości fana i nie da rady ich wyrugować, zresetować pamięci i wyrazić pełną aprobatę dla Nowego. Może przesadzam? Może jestem niereformowalne próchno? Może zwyczajnie się czepiam? Może? Może? Może? Zbyt dużo tych wątpliwości. Dlatego ocenę umieszczam bardziej jako punkt orientacyjny aniżeli rzeczywistą wartość publikacji. Natomiast wkurzający jest fakt, że wydawca zignorował całkowicie tę część koncertu, w której zespół zaprezentował utwory z albumu „Close To The Edge”, który lśni jak najwspanialsza gwiazda na firmamencie w rockowym wszechświecie. Chyba, że jest to czysty zabieg marketingowy i po jakimś czasie pojawi się krążek z zapisem tego fragmentu koncertu?
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

 

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5067922
DzisiajDzisiaj1642
WczorajWczoraj802
Ten tydzieńTen tydzień4879
Ten miesiącTen miesiąc1642
WszystkieWszystkie5067922
18.191.239.123