Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

STRUCTURAL DISORDER - Distance

 

(2016 Lion Music)
Autor: Włodek Kucharek
structuraldisorder-distance m
Tracklist:
1. Desert Rain (7:33)
2. Someone to Save (8:53)
3. Silence (9:19)
4. The Herculean Tree (6:44)
5. Lightbulb Lover (7:31)
6. Pyrene (10:58)
7. Drifting (4:27)
   
Skład:
Markus Tälth (gitara/ wokal)
Johannes West (akordeon elektr./ wokal)
Hjalmar Birgersson (gitary/ fortepian/ instr. klawiszowe/ wokal)
Erik Arkö (bas/ wokal)
Karl Björk (perkusja)
    
Structural Disorder, szwedzki kwintet ze Sztokholmu, zainaugurował swoją działalność w roku 2011, a pierwsze rezultaty artystycznej „burzy mózgów” pojawiły się w pierwszej połowie roku 2012 w postaci EP- ki „A Prelude To Insanity”. To był pierwszy fonograficzny krok na żmudnej drodze do świadomości słuchaczy, że taki band istnieje i chciałby się podzielić swoimi przemyśleniami w dziedzinie rocka. Po płytowym debiuciku, bo to jednak „tylko” tzw. mała płyta, ruszyły intensywne prace nad przygotowaniem pełnowymiarowego longplaya, sfinalizowane albumem „The Edge Of Sanity”, wydanym dokładnie 18 stycznia 2013. Odzew ze strony fanów na muzyczną propozycję Szwedów był na tyle znaczący, że skłonił młodą ekipę do kontynuowania wyznaczonych zadań, a efektami pracy można się było podzielić w mijającym roku 2016, kiedy pod egidą Lion Music ukazał się album sygnowany numerem „2”, „Distance” oferujący 55 minut „rasowego” progmetalowego grania, chociaż „wciskanie” szwedzkiego bandu do konkretnych przegródek stylistycznych może okazać się nieporozumieniem. Dlaczego? Odpowiedź jest jednoznaczna, zawartość albumów Structural Disorder nie ma charakteru jednowymiarowego, monostylistycznego materiału, bazuje raczej na balansowaniu na granicach kilku odłamów stylistycznych, wielokrotnie na łamaniu pewnych wyznaczników stylu, które dla muzyków stanowią wyłącznie punkt wyjścia do wędrówki po rozległym terytorium rocka. Ale gdyby podjąć próbę zawężenia kręgu inspiracji bandu, to istotnymi drogowskazami twórczości mogliby okazać się tacy przedstawiciele rockowego żywiołu jak Dream Theater, Opeth, Pain Of Salvation, Anathema czy    Porcupine Tree. Żeby uniknąć pomyłki, chciałbym podkreślić, że powyższe odniesienia to sugestie z mojej strony, a nie twórcze skojarzenia sformułowane przez członków kwintetu. Jak widać z tego prowizorycznego zestawienia, w muzyce Structural Disorder wyróżnić można sporo wpływów zahaczających o szeroko pojmowany metal, od nurtu zwanego prog, przez heavy, aż po akcenty death metalowe, które w formie śpiewu bliskiego growlingowi zaskakują słuchaczy, nadając przekazowi posmak rockowej surowości i brutalności. Gdy przeanalizujemy te niezbyt częste, ale istotne dla treści albumu fragmenty, to nieodparcie nasze myśli skierowane zostaną w stronę wzorca Opeth z czasów gry Mikael Akerfeldt potrafił wydrzeć się do mikrofonu tak, że ciarki przebiegały po ciele publiczności. Chciałbym uniknąć natrętnych porównań stylistycznych zaczerpniętych z muzyki Structural Disorder, ale trudno ignorować pewne inspiracje związane właśnie z Opeth, między innymi doskonałe operowanie kontrastami, gdy w jednej kompozycji graniczą ze sobą niezwykle motoryczne frazy podbudowane ostrym riffingiem i obłędem perkusji z klimatycznymi sekwencjami budzącymi wspomnienia z typową skandynawską melancholią. Śledząc kolejne utwory płyty spotkamy takich miejsc mnogość, niekiedy będą to czasowe epizody, innym razem dosyć rozbudowane konfiguracje dźwięków. Obok takich wręcz wzorcowych rozwiązań melodyczno- harmonicznych, rytmicznych, zetkniemy się w twórczości Structural Disorder z elementami budowania nastroju z wykorzystaniem środków bliskich temu, co wypracowała Anathema. Zresztą podobnie jest z bardzo intensywnym, chwilami bardzo gitarowym graniem. Zadziorność i dynamika daje się łatwo powiązać z tym, co tworzył w zespole i czyni to solo Steven Wilson. Dodatkowo można by tutaj „dorzucić” stopień skomplikowania i wielowątkowość struktury niektórych kompozycji, szczególnie tych najbardziej rozciągniętych w czasie, jak prawie 11- minutowa, piękna i wciągająca „Pyrene”, bądź ponad 9- minutowa „Silence”, której tytuł jest w przeważającej części adekwatny do zawartości. Na koniec zaznaczę, że zrejestrowałem uchem także pewne odniesienia do ikony progmetalu Dream Theater, a chodzi mi głównie o te fragmenty, w których króluje bardzo epicki nastrój, instrumentalny rozmach, podkreślony symfonicznym brzmieniem i orkiestrowymi aranżacjami. Po przeczytaniu pierwszej części mojego tekstu nasuwa się myśl, że w zasadzie, po co słuchać płyty „Distance”, jeżeli zgodnie z moimi sugestiami kiedyś wszystko już wymyślono, a szwedzki band „ubrał” dźwięki bardziej nowocześnie i sklonował pewne już istniejące wzorce, wrzucając dźwięki do jednego kotła i cierpliwie mieszając „chochlą” w oczekiwaniu na przyrządzenie smakowitego dania! Taki sposób myślenia w przypadku Structural Disorder jest całkowicie nieuprawniony! Bo muzycy tworząc autonomiczny rockowy projekt nie kupili sobie gotowych klocków z napisem „melodia”, „podziały rytmiczne”, czy „brzmienie” układając jej według pewnej kliszy. Absolutnie wykluczone! Te inspiracje, konotacje, wpływy to jedynie punkty odniesienia nadające twórczości zespołu pewien kierunek. Kwintet korzysta z bogactwa dźwiękowego Sezamu, tworząc jednak konfiguracje noszące jednoznacznie indywidualne piętno, sekwencje dźwięków ze swoją autorską pieczęcią. W realizacji takiej strategii, nieważne, czy świadomej, czy zupełnie niezamierzonej, też należy wykazać się talentem, wyczuciem, profesjonalnymi umiejętnościami, nie wystarczy wystąpić wyłącznie w roli odtwórcy, raczej mądrego interpretatora. Dlatego muzyka z albumu „Distance” u każdego przeciętnie osłuchanego odbiorcy muzyki rockowej wywoła wiele skojarzeń, asocjacji, ale to wcale nie znaczy , że jest w jakimś zakresie wtórna. W żadnym wypadku! Na zakończenie tego wprowadzenia do tematyki podzielę się jeszcze z Państwem jedną refleksją. Nie ma szans, żeby sprawdzić, czy Szanowni Czytelnicy, podzielają mój pogląd, ale wydaje mi się na podstawie rozmów ze znajomymi rockowo zakręconymi, że bywa tak dosyć często. Lubię kolekcjonować tzw. składanki, płyty kompilacyjne. Czynię to z jednego powodu. Wydaje mi się, że każdy zestaw wybranych utworów z dyskografii nawet bardzo znanej formacji inaczej skonfigurowany niż na albumie studyjnym nabiera innej wartości muzycznej. Wystarczy zmienić kolejność utworów, albo zestawić obok siebie na jednym dysku kompozycje różnych zespołów i nagle okazuje się, że taka hierarchia łamie pewien stereotyp, zaskakuje, nawet w tych przypadkach, w których wykonawcami są prawdziwe tuzy rocka. Mam kilka takich wielopłytowych składanek i słucham ich dosyć często, a później dziwię się wewnętrznie, że te utwory brzmią nieco inaczej, posiadają inną wymowę od swoich studyjnych sobowtórów. Takie wrażenia przeżywam, gdy słucham kompendium „Krautrock. Music For Your Brain” ( w sumie 30 dysków), albo inne wydawnictwa z etykietką „Various Artists”, których program tworzą przecież doskonale znane kawałki rockowe, jednak w takiej mozaice utworów brzmią jakby inaczej. Być może to zupełnie pokrętne i pozorne wrażenie, ale takie mam odczucia.
Program premierowej publikacji kwintetu Structural Disorder obejmuje siedem nagrań. W większości są to utwory rozbudowane, strukturalnie złożone, czasowo długie, co można naocznie sprawdzić na trackliście powyżej. Słuchacze otrzymują solidną dawkę progresywnych sekwencji dźwiękowych, które wyróżniają się urozmaiconymi odcieniami rockowych brzmień, licznymi zwrotami muzycznej akcji, przełomami rytmicznymi, wyrazistymi pomysłami melodycznymi oraz zmiennym profilem dynamicznym. W muzyce wyczuwa się znaczący potencjał energii, spontaniczności, emocji i żywiołowości. Album „Distance” powstał dzięki datkom słuchaczy, ponieważ muzyka na płycie jest efektem finalnym akcji „crowfundingowej” zorganizowanej przez zespół. Takie inicjatywy nie stanowią w przypadku wydawnictw muzycznych w ostatnim czasie ewenementu. Muzyka posiada różnorodną fakturę elektryczno- akustyczną, a obok tradycyjnego rockowego instrumentarium artyści wykorzystali także smakowicie brzmiący w licznych akapitach albumu fortepian oraz instrument, który zapewne nikomu nie kojarzy się powszechnie z rockową stylistyką, mianowicie akordeon! Jak wspaniale wpleciono jego partie w przestrzeń dźwięków można się przekonać słuchając zachwycającego utworu „Silence”, cudownie spokojnego, melancholijnego, w którym można dosłuchać się także wpływów jazzowych w partii fortepianu (około 3:45). Jak tu się nie wzruszyć, gdy przez ponad dziewięć minut piękno tryska jak woda z fontanny obfitości. Ale jeżeli ktoś pomyśli, że mówiąc ballada mamy do czynienia z jakimiś ciepłymi „kluchami”, ten się grubo myli. Utwór rozwija się proporcjonalnie, nabierając mocy, czarują harmoniami wokalnymi, które porażają swoją subtelnością i czystością. W drugiej części sporo mocy zyskują gitary, a słowa zastępują uduchowione wokalizy. Akustyka, suweren pierwszej fazy kompozycji, usuwa się po kilku minutach w cień, pozwalając na dominację brzmieniom elektrycznym. Niebiański, wiodący temat melodyczny porusza swoją urodą, a przy takiej ekspresji wykonawczej czas mija niewiarygodnie szybko. Nie namawiam do takiego postępowania, bo nie jestem zwolennikiem „teorii chaosu” w przyswajaniu sobie materiału z płyt muzycznych, ale jeżeli znajdzie się słuchacz, który będzie chciał natychmiast sprawdzić moją prawdomówność, to może wystartować od utworu z numerem „3” w repertuarze, a przekona się od razu, że pisząc tyle pochlebstw nie ściemniam. Doprawdy warto zatopić się w tej krystalicznej, urodziwej rzece dźwięków, żeby chociaż na kilkaset sekund przenieść się do krainy piękna absolutnego. A wracając do akordeonu, należy zwrócić uwagę, że w utworze „Silence” wykorzystany on został zasadniczo do kreowania atmosfery, podkreślenia melancholii, pewnej nostalgii. W innej roli występuje ten nietypowo- rockowo instrument w kompozycji „Someone To Save”, wpływając istotnie na egzotykę brzmienia (4:42), choć jego partia to epizod. W tym utworze znajdziemy także trzy cechy potwierdzające tezę o różnorodności muzycznej całego materiału. Pierwsza to wyjątkowa rola instrumentów klawiszowych, ze szczególnym wskazaniem syntezatorów, które raz pozostają schowane w oddali na drugim planie ponosząc odpowiedzialność za stworzenie tła, innym razem przesuwają się bliżej frontu, przejmując „dowodzenie”, ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku, tak, żeby nie zachwiać proporcji. Druga uwypukla płynność przejścia od fraz akustycznych bądź half- unplugged do elektrycznego żywiołu, a ta tendencja dotyczy nie tylko gitar, także klawiszy preferujących w takich chwilach fortepian. Trzecia to czynnik, który nazwałbym progresywnością. Charakterystyczną właściwością progrockowych bandów jest metoda skupiania w ramach jednej kompozycji wielu koncepcji, wątków, logicznie ze sobą powiązanych, tak, żeby nie stworzyć wrażenia chaosu i nieuporządkowania dźwięków. Muzykom ekipy Structural Disorder udaje się ta sztuka wybornie i pomimo karkołomnych przełomów żaden utwór nie ma na swojej płaszczyźnie kantów i nierówności, a całość komponentów pasuje idealnie. Każdy słuchacz, który „odpali” tak jak przykazano płytę od początku (sam jestem zwolennikiem słuchania longplayów od pierwszej nutki do końcowej ciszy, bez przeskakiwania od utworu do kolejnego, po prostu stara szkoła poznawania treści muzycznej albumów, wyniesiona z końca lat 60-tych, gdy płyta pod konkretnym tytułem to było wydarzenie, które należy poznać całościowo), zwróci zapewne uwagę, że „Desert Rain” to połączenie ostrego metalowego grania z drapieżnymi gitarami oraz kilku spowolnień, ale to w tym songu po raz pierwszy pojawia się growl, brzmiący agresywnie i złowieszczo. „The Herculean Tree” wyróżnia się bogactwem riffów, motoryką duetu bas- perkusja, który nadaje piosence pędu i energii. „Lightbulb Lover” od początku bazuje na wyrazistym rytmie i jednorodnej linii melodycznej, a z kolei „Pyrene” jednoczy wiele wątków, od pięknego fortepianowego intro, przez bardzo stonowany, delikatny, melodyjny wstęp wokalno- instrumentalny, aż po wzmocnienie intensywności brzmienia od granicy 2:30, gdy syntezatory tworzą instrumentalną koalicję z gitarami i sekcją rytmiczną. Im dalej do wnętrza kompozycji tym więcej potężnych gitar, tym bardziej gęsta faktura brzmienia, choć w części środkowej odzywa się ponownie w formie przerywnika w dosyć jednorodnej partii akordeon, po którego występie do „pieca” dokładają gitary ze spektakularną, kapitalną partią solową od 9:30 oraz podniosłym zakończeniem. „Drifting” potraktować można w kategorii epilogu, niezwykle spokojnego songu, który przypomina rockowy poemat, w którym wokal snuje swoją opowieść przy akompaniamencie fortepianu.
Podsumowując chciałbym podzielić się następującą uwagą: nie zawsze poszukując wartościowej muzyki powinniśmy eksplorować pierwsze strony medialnych doniesień. Na przykładzie Structural Disorder i albumu „Distance” potwierdza się teza, że często wykonawcy tzw. drugiego planu mają w rocku znacznie więcej do powiedzenia aniżeli stare repy zżarte przez rutynę i sadełko ikonicznej popularności. Szwedzi wykazują się poszanowaniem progmetalowej tradycji, nie wyłamują może otwartych już drzwi, nie wzniecają rewolucji, ale do historii rocka potrafią dodać od siebie czynnik młodzieńczej kreatywności i zdolność twórczego korzystania z dorobku innych, bardziej uznanych kapel. Takie świeże spojrzenie na rockową materię przynosi niekiedy zaskakująco dobre rezultaty, czego dowodem album „Distance”, który można śmiało polecić każdemu poszukiwaczowi wyrafinowanych dźwięków.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5056032
DzisiajDzisiaj920
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień9511
Ten miesiącTen miesiąc59683
WszystkieWszystkie5056032
3.147.42.168