Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

ROGER WATERS - Is This The Life We Really Want?

 

(2017 Columbia)
Autor: Włodek Kucharek 
 
roger waters is this the life we really want m
Tracklist:
1.When we were Young (1:38)
2. Déjà Vu (4:27)
3. The Last Refugee (4:12)
4. Picture That (6:47)
5. Broken Bones (4:57)
6. Is this the Life we Really Want? (5:55)
7. Bird in a Gale (5:31)
8. The Most Beautiful Girl (6:09)
9. Smell the Roses (5:15)
10. Wait for Her (4:56)
11. Oceans Apart (1:07)
12. Part of Me Died (3:12)
       
Skład:
Roger Waters (wokal/ bas/ gitara akustyczna)
Nigel Godrich (instr. klawiszowe/ gitara/ aranżacje)
Gus Seyffert (gitara/ instr. klawiszowe/ bas)
Jonathon Wilson (gitara/ instr. klawiszowe)
Roger Manning (instr. klawiszowe)
Lee Padroni (instr. klawiszowe)
Joey Waronker (perkusja)
Jessica Wolfe (wokal)
Holly Proctor (wokal)
Lucius (wokal)
        
The Times: „Roger Waters : Is This The Life We Really Want?”, Paris Match: „Mon disque et ma tournée sout un combat” (Moja płyta i moje tournée są walką), Wiener Zeitung: „Kommt Alter, kommt Wut” (Przychodzi odpowiedni wiek, nadchodzi wściekłość), Gazeta Wyborcza: „Wszystkie obsesje Rogera Watersa”, der Spiegel: „Wutbürger von Welt” (Pieniacz świata), Polityka: „Godny powrót”, Berliner Zeitung: „Roger Waters setzt einen Schlusspunkt unter Pink Floyd” (Ostatni rozdział Pink Floyd), Süddeutsche Zeitung: „Ich hoffe nur, dass er uns nicht alle tötet” (Mam nadzieję, że on nas wszystkich nie zabije (Trump, aut.)). Powyższe cytaty pochodzą z prasy europejskiej, która nie zajmuje się na co dzień tematami muzycznymi, lecz polityką, sprawami społecznymi. Artykuły o takich tytułach ukazały się jako forma komentarza, recenzji najnowszego albumu studyjnego Rogera Watersa „Is This The Life We Really Want?” i mają zobrazować fakt, że pierwsza po 25 latach publikacja fonograficzna basisty, wokalisty Pink Floyd, to nie tylko wydarzenie muzyczne związane z muzyką rockową, lecz zjawisko socjo- kulturowe , ponieważ dotyczy dużych grup społecznych jako odbiorców muzyki. Album solowy Watersa oznacza także rezonans w świecie medialnym, który potrafi zainteresować przekazem muzycznym, w tym  przypadku rockowym, szerokie rzesze społeczeństwa, które niekoniecznie wykazują zainteresowanie muzyką w ogóle, a sztuką rockową w szczególności. Niektórzy uważają, może z powodu osobistego snobizmu, że o kimś takim, jak Roger Waters, o którym piszą na pierwszych stronach gazety i tygodniki, należy wiedzieć, bo brak wiedzy to swoisty obciach.
Nie wierzę, że wśród potencjalnych czytelników tego tekstu, znajdą się jednostki, które mają raczej mgliste pojęcie, kim jest ten gość, o którym mowa powyżej. Dlatego nie mam zamiaru przybliżać sylwetki Watersa, gdyż uważam, że ktoś, kto deklaruje, że słucha muzyki rozrywkowej, musi, powtarzam MUSI mieć ogólne chociaż pojęcie, czym się w swoim 74- letnim życiu artystycznym ten facet zajmuje. Nie wyobrażam sobie, albo bardziej dosadnie, nie mieści mi się w pale, że słuchacz muzyki każdej, nic nie wie o twórczości Rogera Watersa, bo to świadczy o jego kompletnej ignorancji i w takim wypadku powinien zostać uznany za intelektualnego outsidera. Mocne? Ale prawdziwe! Szczególnie w dobie nowych technologii, internetu, periodyków wszelakich, nieograniczonej dostępności do źródeł pisanych. Gdyby jednak znalazł się ktoś, kto chciałby poszerzyć swoją wiedzę o Pink Floyd, a zatem także o osobowości  Rogera Watersa, która wywarła znaczące piętno na historii zespołu i treści jego solowych albumów, polecam książkę autorstwa Marka Blake’a „Prędzej świnie zaczną latać. Prawdziwa historia Pink Floyd”.
Jak przyjąłem nowe wydawnictwo Watersa? Z ekscytacją! Wychowałem się na muzyce Pink Floyd. Obudzony w nocy potrafię, choć z racji wieku- o kurde w tym roku stuknie mi sześćdziesiątka (celowo słownie zapisałem liczebnik, stanowiący mój wiek, żeby na tzw. pierwszy rzut oka czytelnicy nie zorientowali się, że recenzent HMP to jakieś zwłoki wygrzebane w Biskupinie (mam tam około 50 kilometrów) z epoki brązu lub żelaza), wymienić skład Floydów ( ale też ci wielka sztuka !) oraz chronologicznie uporządkowaną dyskografię. Ale ja w ogóle mam pogiętą psychikę muzyczną (jeżeli coś takiego istnieje???), bo dla mnie Pink Floyd, abstrahując od wewnętrznych tarć pomiędzy członkami zespołu, od niezgodności charakterów, to ikona rocka progresywnego. Jako 16 letni szczyl usłyszałem w audycji Piotra Kaczkowskiego (wtedy bez udziału tego Pana nie działo się absolutnie nic w muzyce rockowej, w kwestii emisji nowości na falach eteru, natomiast nie pamiętam, czy to było w „Muzycznej Poczcie UKF” czy w „Mini-max”) „Dark Side Of The Moon” i byłem uzależniony. Słuchałem nagranej na kasecie (trudno współcześnie sobie wyobrazić jakość nagrań odtwarzanych z kasety gorzowskiego Stilonu (tak nazywał się producent) ) płyty odtwarzanej na radiomagnetofonie „Jola” z bydgoskiej „Eltry”  kilka razy dziennie, ciszej, głośniej, rano, wieczorem, praktycznie do zarżnięcia, aż „nauczyłem” się jej na pamięć  i stałem się wielkim fanem Floydów. Dlatego Roger Waters jako basista, rockowy artysta to guru! Powstaje w tym miejscu pytanie retoryczne, to jak miałem przyjąć jego nowe dzieło? Naturalnie z przyspieszonym biciem serca! Tyle lat nie było tego Pana z premierowym materiałem na scenie, że większość straciła już resztki nadziei, że w ogóle coś z tego jeszcze wyjdzie. Na szczęście ta płyta jest, to nie żaden miraż, nie urojenie recenzenta, lecz niespełna 55 minut muzyki podzielonej na dwanaście rozdziałów. Ale zanim przejdę do analizy poszczególnych utworów, dzieląc się swoimi subiektywnymi (podkreślenie autora) spostrzeżeniami, chciałbym w kilku zdaniach przypomnieć dorobek głównego bohatera tekstu, nie grzebiąc we Floydowych kronikach, lecz koncentrując się na solowym dziedzictwie Watersa. Dla młodego pokolenia- takie są życiowe realia- Roger to matuzalem, określmy go w imię poprawności, dojrzałym człowiekiem, z potężnym bagażem artystycznych doświadczeń, który przez pół wieku budował konsekwentnie swój świat dźwięków oraz kształtował opinię muzycznego wirtuoza. Miewał chwile słabości, nie zawsze jego koncepcje spotykały się ze zrozumieniem, niekiedy zachowywał się jak rozkapryszona primabalerina, ale nikt nie odmówi Watersowi charyzmy, profesjonalizmu, artyzmu. Wielkie słowa, ale wydaje mi się, że zasłużone, nie będące przesadą.
Solowa biografia artysty obejmuje tylko cztery longplaye, wymienię ich tytuły: „The Pros and Cons of Hitch Hiking” (1984), „Radio K.A.O.S.” (1987), „Amused to Death” (1992) oraz premierowe wydawnictwo z czerwca 2017, którego tytuł widnieje w nagłówku recenzji. Charakterystyczną cechą tematyki wymienionych albumów jest polityczne zaangażowanie Watersa, który wielokrotnie, nie kryjąc swojego krytycyzmu,  uczestniczył w dyskusjach dotyczących globalnych problemów geopolitycznych. A ponieważ zawsze miał „niewyparzony” i „ostry” język, więc wiele razy dosadnie przedstawiał swoje stanowisko w wielu kwestiach, pozwalając sobie na komentarze w tekstach rockowych songów. Tak dzieje się również w najnowszych piosenkach, w których Waters nie ukrywa swojej irytacji głupotą rządzących i bez ogródek nazywając  aktualnego prezydenta USA dyletantem, „liderem bez mózgu”, „big man, pig man”, czy „fucked up old hag”. Tajemnicą Watersa pozostaje, jak udaje mu się unikać przykrych konsekwencji używania tak bezkompromisowych określeń. Faktem jest, że Roger wypowiadał się poprzez swoje songi przeciwko wojnie,  polityce apartheidu, bankom, globalnym korporacjom, Izraelowi (w roku 2012 skłonił Stevie Wondera do odwołania koncertów w Izraelu), uchodźcach, głodzie na świecie, a jego głos był słyszalny i nie pozwalał pozostać obojętnym. Także w piosenkach z płyty „Is This The Life We Really Want?” dyskutuje o bolączkach trapiących świat, kierując ostrze krytyki i zjadliwe komentarze i oskarżenia w kierunku tzw. elit politycznych. Waters zbawca świata? Roger nie ma złudzeń, ale wysyła czytelne sygnały, że nie będzie obojętnie przyglądał się postępowaniu polityków, traktujących ludzi lekceważąco, zmuszając do własnych przemyśleń, refleksji. Pytanie sformułowane w tytule ma ewidentnie prowokacyjny charakter. Ma także zmusić do myślenia o kondycji świata, przeżywającego kryzys społeczny i polityczny, przynajmniej tak to wygląda oczami Watersa. I w tym miejscu pojawia się następująca myśl, autor, który został legendą i, któremu pomniki postawiono już za życia, zajmuje się problematyką trudną, mało komercyjną, wręcz przeciwnie, dla wielu przedstawicieli młodej generacji odpychającą, mało atrakcyjną. I Roger Waters jako inteligentny artysta, doskonale to wie, a taka sytuacja może prowadzić do takiej konkluzji, że najnowsze dzieło Mistrza skierowane jest raczej do ludzi dojrzałych, zaangażowanych, którzy starają się myśleć, jak poprawić świat, dla których takie hasła jak ochrona środowiska z jego negatywnymi zjawiskami, głód, prześladowania ludzi ze względu na ich religię bądź poglądy polityczne, łamanie praw obywatelskich nie tworzą katalogu pustych słów, lecz wyznaczają kierunki działań na przyszłość. Dlatego sądzę, że albumowi „Is This The LifeWe Really Want?” trudno będzie trafić pod strzechy. Także z powodu panującego w muzyce klimatu, pełnego ponurych odcieni, gorzkiego smutku, panującej beznadziei. Ta muzyka nie przystaje kompletnie do dzisiejszych czasów, pędu życia, zagubienia, pracy, ograniczonej empatii, ludzkiego egoizmu…i tak można by wymieniać całą listę przypadłości męczących cywilizację. Tej muzyki należy słuchać kompleksowo, bez przerwy i wyrywania fragmentów, bo czyniąc tak naruszymy spójność koncepcji, jej monolityczną strukturę. Słuchając powierzchownie zwiększamy szansę na pominięcie wielu detali, tych w środku kompozycji, jak też pomiędzy utworami. Ta muzyka wymaga uwagi, nie toleruje bylejakości przesłuchania, pokazuje środkowy palec wszystkim tym, którzy wyrabiają sobie opinię o treści płyty, wyrywając muzyczne akapity na chybił trafił, bez zastanowienia, ignorując fakt, że każdy kawałek tej układanki ma swoją wagę, przypisaną rolę, miejsce w sekwencji dźwięków i w kolejności kreowanych obrazów.
Zapewne znajdą się, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, anonimowi hejterzy, którzy uczynią wszystko, żeby dla zasady Watersowi werbalnie dokopać, poszukując usilnie argumentów na „nie”. Kto wie, czy nie wykorzystają faktu, że autor zbudował nowy album bazując na silnej więzi ze stylistycznym dziedzictwem Pink Floyd sprzed lat. I w tym punkcie każdy obiektywny i nieprzypadkowy słuchacz przyzna im rację, gdyż nowa muzyka Floydowego basisty i wokalisty w wielu fragmentach nawiązuje do spuścizny legendarnego bandu, przywołując z pamięci „The Final Cut”, „Animals” czy „Wish You Were Here”. Bez większego trudu znajdziemy także odniesienia do zawartości solowego katalogu Watersowych publikacji fonograficznych, ze szczególnym podkreśleniem „Amused to Death”. Ale co z tego wynika? Że niby czerpanie z autorskiego dorobku to artystyczna zbrodnia? Wierutna bzdura!!! Od pierwszych dźwięków, każdy, kto choć raz „powąchał” muzyki Pink Floyd, kto choć raz „przeczytał” chociaż drobny fragmencik z księgi autora Watersa, potrafi zidentyfikować źródło tej muzyki. Bez gwałtownych poszukiwań! Bo Roger Waters i Pink Floyd to jedność, to integralny organizm, to artystyczna tożsamość, to osobowość. Tych dwóch zjawisk nie da się odseparować. Dlatego gdybym miał sobie wyobrazić anno domini 2017 strukturę nowego albumu Pink Floyd, albumu, który w pełnym składzie personalnym nigdy nie powstanie, to potraktowałbym dzieło Watersa w takich właśnie kategoriach. Nawet w jednym z czasopism znalazłem hasło, z którego treścią mógłbym się identyfikować: „This is the Pink Floyd we really want”. Od kilku tygodni zachowuję się jak gąbka, wchłaniam te dźwięki, nie mając dość i ciągle odkrywam nowe zakamarki, ustawicznie poddaję się napływającym jak oceaniczne fale w poszczególnych częściach albumu nastrojom, bardzo stonowanym, intymnym, refleksyjnym, nostalgicznym. Poddaję się temu bogactwu dźwięków, nad których realizacją czuwał fachowiec  jakich mało, Nigel Godrich, spec od brzmienia Radiohead. To on poskładał efekty specjalne wypełniające najczęściej przestrzeń pomiędzy utworami. Odgłosy dyszących psów, bijące serca, tykające zegary, krzyczące mewy, strzępy ludzkich głosów z telewizora. To ten Pan ponosi odpowiedzialność za aranżacje, za wyeksponowanie hipnotycznych akordów basu, za żeńskie chóry, za lśniące wielobarwnością i urodą pasaże klawiszowe, za umiejscowienie akapitów akustycznych, za orkiestrę smyczków i dęciaków, oraz za dosyć kontrowersyjne, szczególnie dla rockowych ortodoksów, zepchnięcie do drugoplanowej roli gitary elektrycznej. A wymienione komponenty, stanowią tylko marną cząstkę tego, co proponuje kolaż brzmienia  „Is This The Life We Really Want?”.
Kompozycje rozwijają się często powoli, w dostojnym tempie, krok po kroku, przeobrażając się z biegiem czasu praktycznie z „niczego” w epickie, pełne powagi, patetyczne  hymny. Dobrym przykładem takiego procesu jest utwór „Deja Vu”, piękny, porywający song, który startuje wręcz z poziomu minimalizmu, od pojedynczych uderzeń w klawiaturę fortepianu, głosu i akustycznej gitary Watersa. Z każdą sekunda nabiera utrzymywanego w ryzach rozmachu, rozwija się jego dramaturgia, dochodzą moc i dynamika, brzmienie „gęstnieje” za sprawą dosyć wycofanych beatów perkusji i partii smyczkowych. Także wokalnie Waters otrzymuje delikatne, żeńskie wsparcie. Piękna to piosenka, o ujmującej melodii, stonowanym nastroju i oszczędnej instrumentacji. Swoim dramatycznym wydźwiękiem, paletą mrocznych odcieni porusza „The Last Refugee”, w którego warstwie wokalnej przebijają wyrzucane mechanicznie oskarżycielskie tony, z podkreśloną aktorsko beznadzieją. Najbardziej rozbudowaną formę prezentuje „Picture That”,   jego struktura poprzecinana jest zmianami tempa, nasączona brzmieniem elektronicznym syntezatorów, z dłuższą obecnością gitary elektrycznej, wściekłością słyszalną we frazach wokalnych. To także kawałek z największym potencjałem dynamiki, dosyć szybki jak na standardy Watersa, pulsujący sekcją , napędzającą rytm. Nic zatem dziwnego, że ujściem dla tak skumulowanej siły stał się utwór  „Broken Bones”, który wycisza atmosferę, łagodzi obyczaje, pozwala delektować się balladową akustyką, która gra tutaj „pierwsze skrzypce”. Choć złudne jest wrażenie, że piosenka jest jednowymiarowa, gdyż w jej wnętrzu jako czynnik różnicujący jej strukturę  pojawia się partia smyczkowa, która ku naszemu zaskoczeniu pełni funkcję impulsu dynamizującego brzmienie, podnoszącego je na wyższy poziom, przełamującego balladowe konwenanse. Ten krótki acz spektakularny  „skok” krzywej dynamiki notujemy po drugiej minucie, gdy także głos Watersa nabiera mocy, surowości, siły protestu, docierając  do granicy krzyku. Następujący po tym fragmencie tytułowy song sprawia wrażenie trochę jednostajnego, a partie Watersa nazwać można chyba melorecytacją. Instrumentalnie uwagę zwracają rozciągnięte w przestrzeni pasaże orkiestrowe, jednorodne beaty perkusji, strzępki telewizyjnych dialogów, oraz w części drugiej fortepian na tle smyczkowej aranżacji. Ponury, przytłaczający klimat stanowiący kanwę odpowiedzi na prowokacyjne pytanie zawarte w tytule, nie pozostawia złudzeń jaki jest osobisty stosunek wokalisty do podniesionej kwestii. Burych chmur nastrojowości nie przepędza kolejny akapit albumu „Bird In A Gale”, przeciwnie, uwypukla je jeszcze bardziej. Jednak w tym nagraniu istotną rolę w kształtowaniu brzmienia ma gitara elektryczna, oraz intensywne, gęste partie klawiszowe. Nie ma co ukrywać, że sporo podobieństw wiąże tę muzykę ze stylistyką klasycznego Floydowego albumu „Animals”. Ponury, smutny, chwilami żałobny wydźwięk ma „The Most Beautiful Girl”, który przez pierwsze półtorej minuty tworzy spektakl dwóch aktorów, głos i fortepian, uzupełnione w części drugiej bardzo dyskretnymi pasażami smyczkowymi. Znając motyw napisania tego songu, trudno dziwić się Watersowi, że brzmienie tej pieśni przepojone jest takim bólem. Autentyczna historia dotyczy dziewczyny zabitej w czasie amerykańskiego ataku rakietowego w Jemenie. „To była niewiarygodnie piękna dziewczyna, jedna z wielu, wielu cywilnych, niewinnych ofiar”. „Smell The Roses” mógłby wystąpić w roli klasycznej pozycji z repertuaru Pink Floyd („Have A Cigar”). Bardzo rockowy, tętniący energią, mroczny, w części środkowej jego rytm zostaje wstrzymany i na podłożu motywu syntezatorowego w strukturę wpleciono kilka efektów elektronicznych, po czym ponownie zainicjonowany zostaje główny temat melodyczny z charakterystycznym pulsem i  partią gitary. Ostatnie trzy songi należą do trzyczęściowej elegii, lirycznej, refleksyjnej skargi, stanowiącej formę pożegnania niezłomnego bojownika o lepszy świat, czyli Rogera Watersa wygłaszającego deklarację, że miłość potrafi pokonać cierpienie i żal. „Wait For Her” to interpretacja wiersza irańskiego poety Mahmouda Darwisha, a finałowy song „Part Of Me Died” to Waters prezentujący jawnie antyamerykańską postawę i krytykujący błędy polityki USA w trakcie kryzysu uchodźców, zamykania granic, karze śmierci, oraz potępiający ludzkość za chciwość, ignorancję i milczenie w sprawach dotyczących jednostki i społeczeństw. Tematy trudne, drażliwe, o globalnym zasięgu zintegrowane z dźwiękami podkreślającymi ponurą, depresyjną atmosferę.
Na pewno nie jest to album łatwy w odbiorze. I nie odnoszę się wyłącznie do tekstów, bo Roger Waters od zawsze należy do wąskiego grona muzyków rockowych, którzy czują się odpowiedzialni za komentowanie bieżącej polityki. Roger Waters to totalny opozycjonista, który opór, pewien rodzaj nieposłuszeństwa ma zakodowane w genach, stąd jego wcześniejsze nieporozumienia z innymi muzykami tworzącymi skład Pink Floyd. Ale Waters pozostał także klasowym, znakomitym muzykiem, który dźwiękami wyraża swoje emocje, opisuje reakcje, dzieli się swoimi- abstrahując od faktu, czy słusznymi bądź nie, przemyśleniami. I w tej roli wybitnego muzyka, kompozytora, autora tekstów,  artysta tworząc album „Is This The Life We Really Want?” wywiązuje się wybornie. Pomimo mało przyjaznego klimatu tej muzyki, jej szarych barw i odcieni, kontrowersyjnego charakteru, traktuję te dwanaście kompozycji w kategorii dzieła Pink Floyd, dzieła zaangażowanego, nawiązującego muzycznie do wielkich poprzedników płytowych, przypominającego w odświeżonej formie dawne osiągnięcia. Tej muzyki nie da się słuchać zbyt często, jest zbyt psychicznie obciążająca i pomimo, że piękna, smutna, pełna nieukrywanego żalu, wymaga czasu na adaptację. Już wiem, że będę do niej wracał, ale w rozsądnych dawkach, żeby nie zabić jej ducha, nastroju, liryzmu. To jest oczywiście mój punkt widzenia, przy tak intymnej muzyce wyobraźnia każdego człowieka pracuje według własnych reguł, każdy rozumie i interpretuje ten zbiór dźwięków inaczej, dlatego trudno wymagać, żeby opinie wszystkich słuchaczy były zgodne. Także poniższa ocena wynika wyłącznie z mojego stosunku do Floydów, do dzieł Watersa, do mojego, bardzo osobistego postrzegania tej muzyki.
(5.5/ 6)
Włodek Kucharek
rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4963676
DzisiajDzisiaj1067
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4626
Ten miesiącTen miesiąc46509
WszystkieWszystkie4963676
54.227.136.157