Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

OSADA VIDA - Variomatic

 

(2018 Osada Vida)
Autor: Włodek Kucharek
 
osadavida-variomatic m
 
Tracklist:
1.Missing
2. Eager
3. Fire Up
4. The Line
5. The Crossing
6. Melt
7. Catastrophic
8. In Circles
9. Good Night Return
10. Nocturnal
     
Skład:
Marcel Lisiak (wokal)
Jan Mitoraj (gitary)
Łukasz Lisiak (bas)
Rafał "R6" Paluszek (instr. klawiszowe)
Marek Romanowski (perkusja)
     
„W państwie afrykańskim Benin (do 1975 nosiło ono nazwę Dahomej) istnieje wioska, której mieszkańcy żyją z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, ale w perfekcyjnej harmonii z naturą. Ich dzieci otrzymują przy narodzinach węże, które chronią przed niebezpieczeństwami dżungli. Ta miejscowość nosi nazwę Osada Vida”.
Tak przedstawia się źródło pochodzenia nazwy tego rockowego zespołu, założonego w 1997 roku przez dwóch kumpli, Łukasza Lisiaka (bas, wokal) i Adama Podzimskiego (perkusja), którzy postanowili spełnić marzenie i grać muzykę swoich faworytów, wśród nich między innymi King Crimson, Porcupine Tree, Camel i Rush. Kompletując skład określili swoje priorytety stylistyczne, które najkrócej można podsumować następującymi słowami: „Żadnych ograniczeń, żadnych sztywnych wzorców stylistycznych”. Jak pomyśleli, tak zrobili! A dorzucając do wyżej wymienionych wykonawców, reprezentantów „stajni” 4AD, łatwo dostrzeżemy niezwykłą rozpiętość zainteresowań i preferencji artystycznych. Tyle teoria. A jak wyglądała praktyka? Na początku trzeba było pokonać wiele przeciwności, między innymi zaznaczyć swoje istnienie jako „bytu” muzycznego i przebić się do świadomości odbiorców. Lekko nie było. Dwie nagrane demówki nie wywołały żadnego spektakularnego rezonansu, ale za trzecim razem (demo „Osada Vida”, 2004) już się udało, a osobą, którą zaintrygowała muzyka debiutantów był „Grudzień”, czyli śp. Piotr Grudziński, gitarzysta Riverside. Wystąpił on w roli promotora zapraszając kwintet do występów w ramach projektu Progressive Tour II w roku 2004. To zdarzenie stało się dla młodych muzyków punktem zwrotnym ich kariery. Rozpoczęli intensywną pracę nad nowym materiałem, albumem koncepcyjnym, z tekstami w języku angielskim. W roku 2006 ukazał się na rynku oficjalny debiut fonograficzny grupy, zatytułowany „Three Seats Behind A Triangle”, który spotkał się z dobrym przyjęciem mediów polskich i zagranicznych, a co najważniejsze zaowocował pewną popularnością w naszym kraju. Także ja właśnie w tym okresie miałem tę przyjemność poznania muzyki z tego albumu, oraz wysłuchania kwartetu w czasie występu „na żywo”, a fakt ten miał miejsce w studio rozgłośni Pomorza i Kujaw w Bydgoszczy, w której, właśnie w tamtych latach niestrudzony animator „rocka podniesionego do rangi sztuki”, redaktor Adaś Droździk zorganizował cykl koncertów młodych, stojących na progu kariery, wykonawców muzyki wszelakiej, bo nikt, także sam inicjator, nie próbował wprowadzać w tym zakresie żadnych ograniczeń. Zasada była prosta, zaproszony do studia radia PiK w Bydgoszczy zespół czy też solista, w prawie każdy piątek tygodnia, grał blisko godzinny koncert przed zebraną publicznością, najczęściej transmitowany w wersji „live” na antenie PiKa (przez kilka lat trwała ta sielanka, ale później sukces imprezy, bo studio wypełniało się regularnie kompletem, około 60- 80 osób, publiczności, zaczął kogoś uwierać w pewną część ciała i tak skończyła się wspaniała akcja popularyzowania muzyki według najlepszych estetycznych wzorców). 14 maja 2010 na scenie wystąpiła młoda, jeszcze wtedy niedoświadczona kapela ze Śląska, dając doskonały koncert, poparty wysokimi umiejętnościami technicznymi instrumentalistów i prezentując cały obszerny pakiet nagrań z debiutanckiego albumu. Po koncercie była nawet okazja „strzelenia” sobie fotki z zespołem, co też uczyniłem, rozmawiając i stojąc obok „wypranego z sił fizycznych”, ale szczęśliwego Łukasza Lisiaka, o czym on zapewne już nie pamięta, ale przecież trudno się dziwić, żeby zachował w pamięci takie epizody. A poszedłem na imprezę zachęcony przez organizatora oraz zawartość longplaya „Three Seats Behind A Triangle”. Nie wchodząc w szczegóły znaleźć na nim można ponad godzinę „rasowej” muzy z elementami rocka progresywnego, heavy rocka, metalu, art rocka, a jakby dobrze poszukać także innych odłamów muzyki rockowej. Biegłość instrumentalistów, szczególnie słyszalna i na koncercie widoczna w najbardziej rozbudowanych kompozycjach, swoboda i radość grania, emocje, niebanalna koncepcja, doskonałe tematy melodyczne, zmienność nastrojowa, perfekcyjnie konstruowana dramaturgia, klarowne brzmienie spowodowały, że muzyka Osady Vida stała się bliska mojemu sercu i taką pozostaje do dziś, choć zespół przeżył istną rewolucję kadrową i ewolucję stylistyczną. Pomimo tych zawirowań, chociaż korekta stylu to decyzja w pełni świadoma, podjęta po ukazaniu się albumu „Uninvited Dreams” w roku 2009, muzyka i jej jakość nie uległa zmianom, dalej jest piękna, dynamiczna, żywiołowa i inteligentna. Przyznam, że nie wzbudziły mojego entuzjazmu zapowiedzi członków formacji, że kolejna publikacja fonograficzna- cztery lata później okazało, że sygnowana tytułem „Particles”- oznaczać będzie odwrót od dotychczasowych parametrów stylistycznych w kierunku pewnego uproszczenia muzycznych wypowiedzi, rezygnacji z dwucyfrowych utworów na rzecz bardziej skondensowanej struktury i podążania ku różnorodności. Zacząłem się zastanawiać jaki będzie ten nowy image artystyczny Osada Vida. I pomimo mojej wewnętrznej niepewności nie spotkało mnie rozczarowanie. W dalszym ciągu królowała dynamika, pojawiło się natomiast więcej swobody twórczej, co zaprowadziło zespół w kierunku pewnego eklektyzmu, czego efektem stały się urozmaicone stylistycznie utwory sąsiadujące w programie longplaya. Okazało się, że chłopaki potrafią zagrać przebojowego rocka, nie obca im klimatyczna ballada, lubią zorganizować chwilami „wycieczkę” do krainy jazzu, nie stronią od wprowadzania nowych składników brzmienia, takich jak partie smyczkowe na płycie „The After- Effect” z roku 2014. Jednak inne wyróżniki ich stylu zachowały stabilną pozycję, przemyślane wątki melodyczne, profesjonalizm wykonawczy, dopracowane brzmienie, umiejętne „manipulowanie” nastrojami, bogactwo aranżacyjne, oraz, co nie jest bez znaczenia dbałość o formę graficzną edycji i jej estetykę, czyli wszystko to, co stało się znakami rozpoznawczymi twórczości Osada Vida. No i tym sposobem, trochę okrężną drogą, dotarłem do jeszcze ciepłej fonograficznej premiery, albumu „Variomatic”, wydanego w tym miesiącu ponownie pod egidą Metal Mind Productions.
Obserwując na przestrzeni- mówię o sobie- ponad dziesięciu lat rozwój grupy Osada Vida i ewolucję stylu można powiedzieć, że najnowsza publikacja jest kolejnym krokiem do inności. Nie odkrywam tutaj Ameryki, ponieważ członkowie grupy w przekazach medialnych zamieścili sporo sugestii odnoszących się do korekty stylistycznego wizerunku zespołu, który konsekwentnie następuje od wydania „Uninvited Dreams”. Zdecydowanie mniej rozbudowanych struktur z licznymi, solowymi partiami instrumentalnymi, mniej prog metalowej jednorodności, ale mniej nie oznacza gorzej. Łukasz Lisiak z kolegami wkracza odważnie na pole eklektyzmu, różnorodności, rozmaitości muzycznych wpływów. Można naturalnie postawić sobie pytanie, czy do realizacji takiej strategii potrzeba odwagi. Odpowiedź na to dosyć pokrętne pytanie brzmi, tak! Bo sięganie do różnych źródeł muzyki rockowej i swobodne mieszanie w stylistycznym tyglu prowadzi często do utraty spójności, przez co słuchacze otrzymują wrażenie chaosu, który z kolei powoduje uczucie zagubienia. Osada Vida czyni jednak z takiego postępowania zaletę, budząc kolejnymi utworami ciekawość rodem z filmowego, wciągającego swoją akcją serialu, gdy odbiorcy już teraz, natychmiast, chcieliby poznać kolejne motywy wykreowane przez sprytnego reżysera. Także w przypadku albumu „Variomatic” już po wysłuchaniu jego prologu w formie kompozycji „Missing” trudno opanować chęć poznania następnego rozdziału. Powiem więcej, ta zaraźliwa wręcz ciekawość, staje się w trakcie słuchania coraz bardziej intensywna, gdyż „Missing” to istna perełka, znakomitość, wyrafinowana sztuka muzyczna, która swoim poziomem i klasą budzi wilczy apetyt na resztę tej duchowej strawy. Jeżeli jako podstawę analizy tego utworu przyjąć pojęcie rockowej progresywności z jej składnikami, takimi jak rozbudowana czasowo forma (kompozycja trwa blisko 9 minut), z fragmentem, który można potraktować jako formę intro, z dominującą rolą klawiszowej elektroniki, oraz codą zamkniętą w ramy subtelnych pasaży klawiszowo- saksofonowych (Aleksander Papierz), zmieniającymi się schematami rytmicznymi, złożonością harmoniczną, wirtuozerią wykonania i świetnym powiązaniem instrumentalnych partii elektrycznych z gitarową akustyką, to kompozycja spełnia wszystkie gatunkowe kryteria. Nadmienić jednak należy, że „Missing” to nie bezduszny, technicznie zaprojektowany wzorzec, ponieważ mnóstwo w nim emocji, zmiennej nastrojowości, nietuzinkowej melodyki, inteligentnej symbiozy rockowej mocy z delikatnością elektronicznych plam i „pachnącej” flamenco partii gitary klasycznej, zaczynającej się w punkcie 3:30. Zresztą, jak usłyszałem ten akapit po raz pierwszy, to natychmiast pojawiło się skojarzenie z prawdopodobnie zupełnie niezamierzonym podobieństwem do rozwiązania zawartego w jednym z moich ulubionych klasyków grupy Queen, tytułowej pieśni z albumu „Innuendo”. Oczywiście podobieństwo zaczyna i kończy się na włączeniu do struktury utworu partii gitary akustycznej prowadzącej motyw hiszpański. Z drugiej strony jest to genialny pomysł, który dosyć , że przełamuje potężne brzmienie z poprzedzającej, podniosłej, epickiej frazy, tonując emocje i wyciszając decybele dynamiki dźwięku, to jeszcze przyciąga uwagę jazzującą partią, która po kilkudziesięciu sekundach powraca na tory głównej linii melodycznej i progrockowego żywiołu. Wydarzeniami z „Missing”, tworzącymi charakterystykę tego songu można obdzielić zapewne kilka kompozycji innych wykonawców, a zaserwowane przełomy zaskakują swoją nieprzewidywalnością każdego słuchacza nawet po kilkukrotnym wysłuchaniu. Pierwszy etap to puls syntezatorów, którym po pół minucie do towarzystwa dochodzą perkusja, gitara i wokal (jest to oficjalny debiut przed mikrofonem, nie licząc epizodu z albumu „The Body Parts Party”, Marcela Lisiaka, brata Łukasza, współzałożyciela zespołu). Pojawia się także główny temat melodyczny, po 1:20 rozhulany brzmieniowo utwór nabiera gwałtownie i żywiołowo mocy. A później jak rasowy rollercoaster, krzywa dynamiki i mocy raz w dół, raz w górę, aż do granicy 5:30, gdy rozpoczyna się ostry i znakomicie przygotowany fragment zespołowego, instrumentalnego grania, w którym szczególnie gitara pięknie riffuje w przestrzeni. A w siódmej minucie grupa odcina rockowy prąd, pozostawiając na scenie w niezwykle klimatycznej, ślicznej partii fortepian elektryczny i wspomniany saksofon (ponieważ jestem na „świeżo” po koncercie King Crimson w Krakowie odcinek ten kojarzy mi się w improwizowaną częścią „Moonchild”, chociaż w wykonaniu Osada Vida mniej jazzowego charakteru, a więcej psychodelii). „Missing” to doskonały przykład artystycznej dojrzałości, gdy muzycy swobodnie przekraczają umowne granice poruszając się lekko po multistylistycznym terytorium, a utwór emanuje taką pozytywną energią i bogactwem dźwięków, że mimo woli słuchacz chce tej szlachetnej muzy tylko więcej i więcej. Przychodzi także prozaiczna refleksja, jak kwintet poradzi sobie w dalszej części programu longplaya z tak wysoko ustawioną poprzeczką wymagań i oczekiwań. Ale w tym miejscu chciałbym Państwa uspokoić, spoko, dalej też jest bardzo dobrze, długimi chwilami wręcz porywająco, a krótsze formy wypowiedzi nie oznaczają, że materia staje się uboższa. Nawet w tych krótszych akapitach, jak „Fire Up” autorzy „upchnęli” mnóstwo doskonałych pomysłów, w tym motoryczny rytm, plamy organów w tle, przebojowy wątek melodyczny i znakomite gitarowe granie, które i tak zostaje w punkcie 2:40 znakomicie na krótko przełamane wyciszeniem i kontrolowaną utratą impetu, po to by wyeksponować instrumentalną delikatność (występ gitary basowej palce lizać, akompaniament wycofanej perkusji, ledwo zaznaczone smugi klawiszowe i minimalistyczna elektryczność gitary). Finał zbliża się do konwencji hard rockowej z potęgą sekcji rytmicznej i ostro rozpychającą się gitarą w partii solowej w towarzystwie „Purpurowych” organów. Żywioł, brawura, energia podparte kapitalną melodią, więc wybór na singiel w pełni uzasadniony. Ustawiony w środku programu „The Crossing”, króciutki, 1:37, utwór instrumentalny „odciąga” nasze myśli od soczystego rocka, kierując je w stronę czystego w formie… jazzu. Tutaj nawet nie można mówić o jazz- rocku, gdyż wykonawcy porzucają cechy instrumentalne, rytmikę rocka na rzecz znakomicie zagranego fragmentu jazzowego z trzema aktorami na scenie, w roli głównej saksofon Aleksandra Papierza, jako role towarzyszące perkusja oraz fortepian elektryczny (sorry, ale to moja interpretacja, być może błędna, ale nie mam dostępu do szczegółowej rozpiski składu instrumentalnego, szczególnie w zakresie instrumentów klawiszowych, ale fortepian brzmi podobnie do niektórych, wiodących dzieł Chicka Corei i Herbie Hancocka, chyba, że mam „zdepnięte” ucho). Jeszcze jedna dygresja. Klimat tego utworu kojarzy mi się z atmosferą z dosyć już starego filmu w reżyserii Francisa Forda Coppoli „Cotton Club” z roku 1984, w którym muzyk jazzowy ( w tej roli Richard Gere) zakochuje się w dziewczynie gangstera, a akcja filmu przesiąknięta jazzem toczy się w dużej części właśnie w tym Harlemowskim klubie. Tam też przez cały czas docierają z drugiego planu i nie tylko, znakomite partie jazzowe, tworzące istotny komponent jakości obrazu. Tę ostatnią uwagę postrzegać można w kategoriach mojego niepohamowanego  gadulstwa, z czym zgadzam się, jak to niektórzy mówią, w całej rozciągłości. Także piosenka „In Circles” demonstruje znaczący potencjał przebojowości, rockowego poweru i mocnego, dynamicznego brzmienia w najlepszym rozumieniu definicji „przebój”, dlatego nie należy się obawiać, że natrafimy na jakiś plastikowy produkt rozrywkowy made in China. Utwór ten płynnie przechodzi w kolejny atmosferyczny popis zespołu zatytułowany „Good Night Return”, instrumentalny, w którym znaczną część przestrzeni zajmuje rozbudowana partia instrumentów klawiszowych. Kompozycja, której istotnym komponentem są także umiejscowione w tle pogłosy, utrzymana w średnim tempie, zbliżając się ku swojemu końcowi powoli wytraca impet zatapiając się w ciszy. Na finał Osada Vida serwuje odbiorcom ostry, riffowy, rockowy kawałek, ale muzycy, jak to mają w swoim zwyczaju, łamią jego jednorodność. Także wokalnie, do 2:40,  song w refrenie sprawia wrażenie łagodniejszego, przechodząc do fraz bardziej chropowatych i surowych, natomiast w części drugiej, stricte instrumentalnej wyróżnia się „smakowita” partia solowa gitary Jana Mitoraja i bajeczny motyw melodyczny. Zresztą, gdyby zestawić pierwsze dwie i pół minuty utworu z jego pozostałą częścią, to dojdziemy do wniosku, że muzycy dokonali tak znaczącego przeobrażenia parametrów partii instrumentalnych, melodyki, rytmiki, brzmienia, że oba fragmenty wydają się pochodzić z innej „bajki”, choć takie postępowanie w żaden sposób nie zaburza spójności całości. I jeszcze jedno zdanie o repertuarowej pozycji z numerem siedem „Catastrophic” : cholernie piękna, łagodząca obyczaje, wspaniale melodyjna ballada.
Kiedyś, kilka lat temu przeczytałem w jednym z periodyków wypowiedź Łukasza Lisiaka, że Osada Vida zmienia charakter artystyczny swojej muzyki, rezygnując z progrockowych konceptów na rzecz bardziej różnorodnych form rockowych. W moim umyśle pojawiła się myśl, po kiego grzyba, jak zdobyło się ugruntowaną pozycję w rockowym świecie, twoje kolejne albumy trafiają do recenzji w kraju i zagranicą, spotykając się z wielką życzliwością fanów i ludzi z tzw. branży, decydujesz się na zmianę kierunku rozwoju? Czy to nie nazbyt ryzykowne? Jeżeli były w tej kwestii w mojej głowie jakieś wątpliwości (większe) po wydaniu „Particles”, albo mniejsze po edycji „The After- Effect”, to po wysłuchaniu „Variomatic” pozbyłem się całkowicie fanowskiej niepewności. Skłaniam się ku opinii, że kwintetowi Osada Vida należało zaufać, ponieważ oni są już na tyle dojrzałymi muzykami, że potrafią sami decydować o priorytetach, które dają gwarancję wysokiego poziomu kolejnych publikacji fonograficznych. „Variomatic”, pomimo swojej różnorodności, poszerzył pole artystycznych zainteresowań członków Osada Vida, co dało wyśmienity efekt w postaci jednego z najlepszych (gdzieś tam tli się iskierka, czy generalnie nie najlepszego) albumów w dorobku grupy. „Variomatic” ucieszy uszy każdego poszukiwacza profesjonalnych dźwięków, zaintryguje swoją nastrojowością, przyciągnie uwagę niebanalną melodyką i zadowoli poziomem wykonawczym. Nic tylko słuchać!
(5/6)
Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5055972
DzisiajDzisiaj860
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień9451
Ten miesiącTen miesiąc59623
WszystkieWszystkie5055972
3.141.8.247