Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

LION SHEPHERD - III

 

(2019 Universal Music Polska)
Autor: Włodek Kucharek
 
lion shepherd coverx s
Tracklist:
1.Uninvited                                      
2. Good Old Days                          
3. What Went Wrong                      
4. Vulnerable                                     
5. World On Fire                          
6. Fallen Tree                                     
7. Toxic                                          
8. The Kids Are Not All Right        
9. Nobody                                
10. May You All Live In Fascinating Times
                 
Lineup:
Kamil Haidar (wokal)
Mateusz Owczarek (gitara)
Maciej Gołyźniak (perkusja)
                 
Goście:
Atom String Quartet
Robert Szydło (gitary basowe)
Łukasz Damrych (instr. klawiszowe)
                 
Z twórczością Lion Shepherd spotkałem się po raz pierwszy niedawno, bo w roku 2017, przy okazji publikacji fonograficznego wydawnictwa „Heat”. Prawdą jest też, że do tej chwili posiadałem garść zdawkowych informacji zaczerpniętych ze źródeł internetowych, ale była to wiedza czysto teoretyczna oparta na opiniach wyrażonych w tekstach traktujących o oficjalnym debiucie grupy, zatytułowanym „Hiraeth”. Ten premierowy album narobił sporo szumu na polskiej scenie rockowej, choć uczciwie przyznam, że muzyka na nim zarejestrowana umknęła mojej uwadze, a okoliczności, które pomogłyby w odpowiedzi na pytanie „dlaczego?” zwyczajnie nie pamiętam. Ale ponieważ nie zawsze dowierzam prawdom  opublikowanym o wydarzeniach muzycznych, dotyczącym naszych rodzimych wykonawców muzyki popularnej- a rock przecież taką muzyką bez wątpienia jest- w mediach, a nauczyło mnie tego życie, staram się własnymi drogami dojść do oceny ich artystycznej zawartości. Non gustibus non est disputandum, o gustach się nie dyskutuje, każdy ma prawo do własnej oceny, nie ma jednej standardowej oceny czegoś tak ulotnego jak jakość, poziom dzieła muzycznego, literackiego czy malarskiego. A każdy homo sapiens, czyli człowiek rozumny, powinien sam, we własnym zakresie uruchomić pokłady intelektu, chcąc dokonać oceny wytworów różnych dziedzin sztuki, w tym muzyki, niezależnie od jej kierunku. Dlatego, gdy Michał, szef HMP, przekazał mi ponad półtora roku temu longplay „Heat” z prośbą o napisanie recenzji byłem zaskoczony swoją niewiedzą. Ale od czego dostęp do różnych źródeł wiedzy, więc chcąc uzupełnić braki zacząłem zachowywać się jak dzik, buchtując po mediach, zarówno tych papierowych, jak też elektronicznych. Zaskoczenie deficytem wiadomości mojej mózgownicy, ponoć homo sapiens ją posiada, rosło w miarę czytania bardzo pochlebnych tekstów na temat zawartości debiutu płytowego „Hiraeth”. Zaopatrzony w taki oręż jak teoria, doszedłem do konfrontacji z muzyką i tutaj zaskoczenie było jeszcze większe.  Nie dość, że potwierdziły się wszystkie peany ku chwale kompozycji tworzących program „Hiraeth”, to ich piękno, atmosferyczność i dojrzałość muzyki przerosła moje oczekiwanie. Gdy powstał fundament, mogłem małymi kroczkami pokusić się o próbę zrozumienia koncepcji albumu „Heat”, a następnie sformułowania sugestii pomocnych potencjalnemu słuchaczowi w estetycznej konsumpcji tej dźwiękowej „pychotki”. Ponieważ uważam, wbrew współczesnym tendencjom, że dzieło muzyczne zarejestrowane na dysku bądź czarnej płycie składa się nie tylko z sekwencji dźwięków tworzących piosenki lub utwory instrumentalne (to uwaga dla sieciowych poławiaczy dźwięków, umieszczanych po złowieniu w  „magicznych” pudełkach i odtwarzanych, o zgrozo!!!,  w autobusach, tramwajach czy innych centrach handlowych), a o ich tożsamości decydują także oprawa graficzna okładki, książeczka czy teksty, od razu „rzuciła mi się w oczy” szata edytorska longplaya „Heat”, gustowna, elegancka estetycznie, dopracowana, aż przyjemnie było wziąć ten „kartonik” do ręki, z wytłoczonymi na czarnym, marmurkowym tle literami  tworzącymi nazwę zespołu i tytuł płyty. Być może należę już do grupy zramolałych słuchaczy rocka, ale dla mnie fakt, że cały team artystów tych od muzyki i plastyki wdrożył koncepcję czegoś specjalnego, estetycznie wyszukanego, świadczy dobitnie o czymś tak ulotnym jak szacunek na linii odbiorca- twórca, muzyk- słuchacz, artysta- publiczność. Zdaję sobie doskonale sprawę, że takie pomysły i nastawienie jak moje, można odkładać powoli do lamusa, zamknąć w szafie z trzema kłódkami (dlaczego z trzema, cholera wie), ale mam także świadomość, że się nie zmienię i dalej będę stał na straży wartości, które zaszczepił mi między innymi rock lat 60-tych i 70-tych, gdy najbardziej wpływowe grupy artystów- plastyków rywalizowały o możliwość zaprojektowania okładek albumów rockowych, z najsłynniejszą „stajnią” Hipgnosis na czele. Ale to już temat na inne opowiadanie. A więc gdy moje „patrzałki” uwidziały (forma przestarzała języka polskiego) całość  projektu „Heat”, wszelakie detale, staranność opracowania, to w minucie Lion Shepherd zdobył mocne punkty w mojej osobistej klasyfikacji jakości, takim prywatnym ISO. Może się mylę na potęgę, ale trafnie dobrane obrazy to rodzaj słowa wstępnego do muzyki. I tym razem nie pomyliłem się, dźwięki, które dotarły do moich receptorów, już przy pierwszym przesłuchaniu rozłożyły mnie na łopatki. Nastrojowość, umiejętne budowanie napięcia, operowanie kontrastami, współbrzmienie akustyki z elektryką, rozsądne dozowanie elektroniki, bogactwo instrumentalne, znakomite tematy melodyczne. Wszystkie wymienione komponenty świadczyły tylko dobrze o twórcach, o ich umiejętnościach integracji treści dźwiękowej z warstwą liryczną, a doszedł jeszcze jeden czynnik, egzotyka polegająca na trafnym wykorzystaniu wpływów orientalnych, użycie składników instrumentarium, które należało najpierw poznać. Muzyka z „Heat” działała jak antidotum na chaos życia codziennego. Minęło półtora roku od premiery drugiej pozycji w dyskografii Lion Shepherd, a ja, gdy tylko potrzebuję odreagować chamstwo i agresję codzienności, włączam sobie swoje płyty „dyżurne”, a wśród nich album „Heat”, zakładam słuchawki i mając wszystko w d… zanurzam się po raz n-ty w ten ocean tonów różnistych, relaksując się późno wieczorową porą.
Z wyżej wymienionego gadulstwa i powodów, gdy tylko pojawiły się „zajawki” na temat nowego albumu Kamila Haidara i Kolegów, moja uwaga zaczęła śledzić kolejne kroki w procesie twórczym, które miały doprowadzić w finale do fonograficznych narodzin longplaya z rzymską „III” na okładce. A starając się być uważnym obserwatorem wyławiałem z szumu medialnego szczegóły, które wywoływały moją coraz większą ciekawość i ekscytację w oczekiwaniu premiery. Teraz, już z perspektywy słuchacza, któremu dane było poznać muzyczną treść nowości wydawniczej Lion Shepherd, mogłem się w spokoju zastanowić, czy pompowany emocjonalnie balon uniesie się pięknie w przestworza, czy skończy marnie przekłuty ostrzem krytyki. Aby szybko rozwiać wszelkie wątpliwości napiszę, wygrała opcja pierwsza. Muzyka na „Trójce”  ujęta w ramy dziesięciu utworów spełnia najbardziej wyśrubowane kryteria jakości, emocjonalności, nastrojowości czy melodyczności. Jednym słowem jest piękna, urodziwa i lekko otulona nimbem tajemnicy jak panna Świtezianka. Zestawiając obok siebie trio pozycji dyskograficznych, można pokusić się tezę, że trio Haidar- Owczarek- Gołyźniak ekspansywnie kroczy drogą artystycznego rozwoju, cały czas udoskonalając i poszerzając, już i tak multikierunkową formułę tworzonej muzyki, zaproponowaną na zawodowym starcie. Nie chciałbym dokonywać daleko idących porównań czy przeprowadzać szczegółowych analiz, ale wydaje się, że album sygnowany katalogowym numerem „III” jest jeszcze bardziej stylistycznie wielowymiarowy, że muzycy mądrze prowadzą proces w ewolucji, modyfikacji wypracowanego stylu, rezygnując z rewolucyjnych barykad, zachowując najlepsze cechy poprzedników płytowych, konsekwentnie wykorzystując wyróżniki orientalne, eksperymentując w zdroworozsądkowych granicach z brzmieniem, na scenie rockowej zdecydowanie egzotycznych instrumentów. Parametry brzmieniowe rozbudowane zostały poprzez udział kwartetu smyczkowego, złożoną paletę instrumentów perkusyjnych, czy nadanie nowej wartości akompaniującej fortepianowi. Wszystkie zabiegi nadały niektórym fragmentom wymiaru klasyczności. Jednocześnie nie odrzucono kreatywnego wkładu instrumentalnych gości, znanych już ze ścieżek longplaya „Heat”, a mianowicie gitary dwunastostrunowej, lutni arabskiej czy darbuka. Wszystkie te decyzje powodują, że muzyka Lion Shepherd nie daje się łatwo stylistycznie zaszufladkować, balansując na granicy wielu wpływów, począwszy od world music, przez rock, muzykę akustyczną, orientalną, blues, a nawet akcenty muzyki poważnej. Ten konglomerat tworzy osobowość artystyczną grupy, własną, unikatową, łamiącą konwenanse, nie poddającą się modnym trendom czy taniej komercjalizacji. Z jednej strony malowane dźwiękami krajobrazy Lion Shepherd są wielobarwne, charyzmatyczne swoimi stricte muzycznymi właściwościami, z drugiej zaś strony mają szanse poszerzyć grono odbiorców dzięki niesamowicie chwytliwym melodiom. To dla mnie chyba największa niespodzianka, fakt, że w każdym akapicie premierowego repertuaru pojawiają się motywy, które mówiąc kolokwialnie łatwo „wpadają w ucho”. Utwory są bardziej zwarte, czasowo mieszczą się w większości w ramach 5- 7 minut, z wyjątkiem dwóch rozdziałów, inaugurującego album „Uninvited” oraz „Vulnerable”, usadowione w centrum tracklisty. Ale czas poszczególnych części nie ma tutaj nic do rzeczy, gdyż każdy z komponentów programu albumu szczelnie wypełniony jest gęstą siatką dźwięków, tworzących bardzo intensywny konglomerat, bez zbędnych ozdobników. Album Lion Shepherd wyróżnia się niezwykle bogatą produkcją, z wykorzystaniem wielu instrumentów perkusyjnych i strunowych, ale autorom udało się uniknąć błędu przerostu formy nad treścią, a każdy utwór pomimo rozbudowanego instrumentarium trzymany jest precyzyjnie i konsekwentnie w ryzach, utwory nie stały się dzięki temu „rozlazłe” strukturalnie, bez tempa i ze słabo zaznaczonym, wiodącym motywem melodycznym. Ta konsekwencja w działaniu stanowi kontynuację z dorobku poprzednich płyt, na których artyści zdefiniowali swoje poglądy i zaprezentowali indywidualne umiejętności łączenia wielu nurtów sztuki muzycznej. Stąd żadnym zaskoczeniem dla osób znających zawartość dyskografii zespołu nie jest sąsiadująca ze sobą obecność pierwiastków world music czy etnicznej z typowo rockowymi składnikami. Cała sztuka polega na znalezieniu kompromisu w kształtowaniu odpowiednich proporcji, a to zadanie twórcy wykonali perfekcyjnie. Wygląda na to, że taka strategia tworzenia to filar wypracowanego już w pełni autorskiego stylu Lion Shepherd, dlatego też porównywanie niektórych patentów zastosowanych przez trio z innych wykonawcami szeroko rozumianego rocka uważam za nieporozumienie. Haidar- Owczarek- Gołyźniak na tym etapie swojej działalności artystycznej pod szyldem Lion Shepherd to artyści o ukonstytuowanej tożsamości, a to oznacza odrębność i niepowtarzalność.
Album „III” rozpoczyna się wręcz ekscytująco, utworem „Uninvited”, który od pierwszych sekund buduje dosyć mroczną aurę tajemniczości z akcentami egzotyki, którą tutaj kreują „pachnące” Orientem zaśpiewy rozchodzące się jak fale w przestrzeni, a sugestywność i oryginalność warstwy instrumentalnej z akcentami etnicznymi sprawiają, że słuchacz czuje się jakby podlegał przeniesieniu na płaszczyznę kultury azjatyckiej bądź północno- afrykańskiej. Pod dyktando upływających sekund kompozycja nabiera tempa, intensywności i mocy, a dopiero po około dwóch minutach w delikatny sposób w bieg muzycznych wypadków włącza się wokal prowadzący ukształtowaną na wstępie melodię. Biorąc pod uwagę dosyć oszczędne środki instrumentalne, gęstą partię perkusji, pojedyncze uderzenia w klawiaturę fortepianu i „pomruki” z coraz większą częstotliwością wzbudzanych przez Mateusza Owczarka elektrycznych strun gitary (na drugim planie słychać wyraźnie heavy metalowo agresywny, co rusz urywany monolog), proporcjonalnie ułożone sekwencje dźwięków przyciągają uwagę słuchacza swoją różnorodnością i różną temperaturą dawkowanych emocji. Dopiero w drugiej części kompozycji stery utworu przejmują mocne beaty zestawu perkusyjnego oraz ostra, dynamiczna gitara w konfrontacji z zadziwiająco melodyjnym i łagodnym głosem, który jak gdyby tonuje zadziorność i surowość partii instrumentalnej. Finał tego blisko ośmiominutowego fragmentu oznacza powrót w formie kody do charakterystyki intro, wypełnionego pogłosami i subtelnymi plamami klawiszowej elektroniki. Traktując program longplaya nieco wybiórczo pozwolę sobie przeskoczyć na pozycję z numerem cztery, do najdłuższego akapitu na płycie, osiem minut z sekundami, zatytułowanego „Vulnerable”. Od pierwszych taktów słuchacz zostaje wręcz zaczarowany klimatem kompozycji, niespiesznym, przynajmniej początkowo, tempem, klarowanym, selektywnym brzmieniem, trójstronnym dialogiem instrumentalnym na linii perkusja- fortepian- gitary. Rytmika bębnów, klasyczność fortepianu i piękna łagodność gitary, nieco dalej zyskująca pewną chropowatość brzmienia, która szepcze akordami czule i emocjonalnie do uszu słuchacza, wytwarzając istną magię, wyzwalającą wzruszenie, dobre myśli i melancholię. Do tak ułożonego fundamentu instrumentalnego dostosowuje się wielowymiarowa płaszczyzna wokalna z lirycznymi odcieniami w głosie Kamila Haidara i chórkami w tle. Chwilami perkusjonalia dotykają granicy rytmów latynoskich (takie mam, może mylne wrażenie), żeńska wokaliza ociera się o najlepsze wzorce minionych epok (lata 60-te i 70-te), gdy w krajowej wokalistyce jazzowej dominował kwintet Novi Singers (posłuchajcie zjawiskowego wykonania „Prelude in E minor, Op.28 no.4” Fryderyka Chopina). W połowie swojego czasu trwania utwór epizodycznie wybucha siłą gitarowej eksplozji, by za chwilę ponownie „żeglować” po wodach z jazzującym fortepianem i znakomitą gitarą balansującą na przenikającym się terytorium rocka i jazz rocka. Utwór porusza i zachwyca swoją urozmaiconą fakturą, licznymi zwrotami i zmienną rytmiką. No i ta gitara w drugiej części kompozycji, powalająca pasją, wyrazistym riffem i spontanicznością. Świetne! Zdecydowanie pięć gwiazdek! Doskonałe wrażenie robi też kawałek „Fallen Tree”, dziecięce głosy na wstępie, marszowy rytm werbla, snująca się gdzieś w tle gitara, delikatnie zaznaczająca swoją obecność oraz melorecytacyjny wokal. Pomimo dosyć oszczędnych środków zaangażowanych w generowanie brzmienia, jednostajnego rytmu, w powietrzu unoszą się fluidy zwiastujące nadejście burzy, która jednak nie przynosi wyładowań elektrycznych, lecz wytrawną, charyzmatyczną partię gitary, która szczególnie w finale w duecie z wokalem brzmi znakomicie. Na drugim biegunie energii znajduje się mięsisty, energetyczny i tętniący kaskadami perkusyjnych uderzeń „Toxic”. Utwór charakteryzuje się jeszcze kilkoma cechami, jest „zaraźliwy” melodycznie, świetnie wykorzystuje potencjał brzmienia kwartetu smyczkowego, integruje precyzyjnie w strukturze utworu, obok wokalu prowadzącego linię wokalną chórku, wspierającego Kamila Haidara. I pomimo całej przebojowości songu, smyczki oraz wielogłosy przyczyniają się do epickiego wymiaru utworu. A wisienką na torcie jest przepiękna partia solowa gitary Mateusza Owczarka w końcowym akcie, która prowadzi słuchacza do wybrzmienia ostatniej nutki. Spoglądając na repertuar trudno zignorować „Good Old Days”, utworu o nieco piosenkowej specyfice, rytmicznego, melodyjnego i mocnego brzmieniowo. Znam osoby, które na słowo piosenka reagują alergicznie, ale w przypadku Lion Shepherd to słowo ma wydźwięk pozytywny, a bardzo gitarowy song brzmi niezwykle dynamicznie i zadziornie, mieszcząc w swojej strukturze pokaźny fragment czysto instrumentalny, w którym sporo rockowego „hałasu”. Przeciwwagę stanowi nostalgiczny, spokojny, kameralny i śliczny melodycznie „What Went Wrong” wytypowany do roli singlowej forpoczty albumu.
Być może pominąłem niektóre składniki programu płyty, ale uczyniłem to świadomie, żeby także sympatykom Lion Shepherd pozostawić możliwość „odkrywania nieznanego”, co należy do przyjemności, gdyż album „III” wymienionego składu należy do dzieł niezwykle udanych i w pewnych punktach kontynuuje określone na dwóch poprzednich albumach stylistyczne wyznaczniki trio Haidar- Owczarek- Gołyźniak (ten Pan „wzbogacił” personalnie skład nieco później) . Autorzy materiału nie zrezygnowali z „przemytu” akcentów rodem z innych, egzotycznych kultur, stanowiących przedmiot ich zainteresowań. Dołożyli do brzmienia kolejnych egzotycznych gości instrumentalnych, rozbudowując jego zasięg, nadając mu wizerunek wielokulturowości, dowodząc, że współistnienie doskonale zaaranżowanego rocka, elementów etnicznych pochodzących z egzotycznych źródeł oraz klasycznego kwartetu smyczkowego nie wpływa na jednorodność utworów muzyki popularnej, przeciwnie pozwala na tworzenie sztuki muzycznej inteligentnej, nietuzinkowej, autorskiej i dalekiej o lata świetlne od komercji. A na zakończenie powtórzę tylko frazę sformułowaną kiedyś przez mojego przyjaciela: uważam, że publikacja fonograficzna Lion Shepherd „III” mieści w ekskluzywnym klubie przedstawicieli kreujących „rocka podniesionego do rangi sztuki”. I niech tak pozostanie!
(5/6)
Włodek Kucharek

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4963011
DzisiajDzisiaj402
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień3961
Ten miesiącTen miesiąc45844
WszystkieWszystkie4963011
44.213.99.37