Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

LUCA TURILLI’S RHAPSODY, IRON MASK - Wrocław - 23.01.2016

LUCA TURILLI’S RHAPSODY, IRON MASK - Klub Alibi, Wrocław - 23 styczeń 2016

Dla wielu z nas Rhapsody, to „ten młody” zespół, który przyczynił się do wywindowania fali nowego heavy metalu pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Tymczasem dziś mało kto wymienia Rhapsody i „heavy metal” jednym tchem. Co więcej, ten rzekomo „młody” zespół ma już dwadzieścia lat, a debiutancki „Legendary Tales” niedługo będzie obchodził taką samą okrągłą rocznicę. Co więcej, historia tej włoskiej kapeli może wydawać się nieco zawiła przez fakt zmiany nazwy w roku 2006 i rozmnożenia przez podział w roku 2011. Mimo, że fani do dziś toczą boje o to, które Rhapsody jest bardziej właściwe, to z głową starej formacji – Lucą Turillim czy z charakterystycznym wokalistą, Fabio Lione. W styczniu 2016 roku do Polski zawitała formacja z Alessandro Conti na wokalu, czyli Luca Turilli’s Rhapsody.

Na obu koncertach (we Wrocławiu i Warszawie) frekwencja nie dopisała na tyle, żeby nazwać ją „dobrą” – prawdopodobnie jeden koncert zapełniłby salę w zupełności. Nie zmienia to jednak faktu, że takie „niedopełnione” koncerty także mają swój urok, głównie dzięki temu, że można podejść w niemal dowolne miejsce pod sceną. Dla mnie tym bardziej, ponieważ moje pierwsze miejsce pod (w połowie „parkietu”) okazało się mało trafione – wokal na tle mocnego nagłośnienia był słabo słyszalny. Dopiero kiedy stanęłam bardziej z tyłu, na schodach prowadzących na „parkiet”, koncert zaczął brzmieć jak należy. Od razu lepiej mogłam docenić, to, co słyszę. Zespół mimo tego… a może właśnie dlatego, że jest „jednym z dwóch Rhapsody” zagrał szalenie rhapsodowy koncert usiany klasykami tej włoskiej formacji. Ze sceny popłynęły więc między innymi znakomity „Land of Immortals”, „Unholy Warcry”, odśpiewany przez niemal cały klub numer grzmiący w refrenie „gloooria perpeeetua” czyli „Dawn of Victory” oraz nieśmiertelny, zawsze zamykający koncerty „Emerald Sword”. Conti bardzo dobrze wypada w numerach Rhapsody, głównie dlatego, że – wbrew temu, czego można było się po nim spodziewać, słuchając go w wersji studyjnej – dobrze wyważa ton głosu śpiewając czysto, a jednocześnie z metalowym pazurem. Dodatkowym smaczkiem, którego nie można było uświadczyć na „tradycyjnych” koncertach Rhapsody, były kawałki z repertuaru solowego Turillego, oba z drugiej płyty, „Prophet of the Last Eclipse” - „Demonheart” i „War of the Universe”. Rzecz jasna znaczną część występu stanowiły kawałki z repertuaru Luca Turilli’s Rhapsody. Niektóre z nich, jak „Dark Fate of Atlantis” ze swoim dobitnym, chwytliwym refrenem wpisały się  w konwencję klasyków, inne, studyjnie długie „Of Michael the Archangel and Lucifer's Fall” i jego druga część z kolejnej płyty, zostały umiejętnie skrócone, dzięki czemu wtopiły się w bieg koncertu. Dzięki tym zabiegom, pozornie rozbieżny materiał: dynamiczne galopady z muzyką klasyczną ze starego Rhapsody i skomplikowane utwory bazujące na muzyce filmowej z Luca Turilli’s Rhapsody – zabrzmiał bardzo spójnie. Co więcej, gdyby nie nieco niedopracowane nagłośnienie można by rzec, że Conti zabrzmiał lepiej niż na płytach, bo zrezygnował z wysokich rejestrów. Jego wokal jest jego największym atutem scenicznym, bo na deskach estrady energią przewyższał go sam Luca Turilli. Ten zazwyczaj skoncentrowany na grze gitarzysta, tym razem bawił się świetnie zagarniając dla swoich „podskoków” całą swoją prawą część sceny. Dodatkowo, obok muzyków pojawiali się co kilka utworów tenor i sopranistka ubarwiając koncert raz chórami, raz solowym występem, jak w przypadku „Tormento e Passione”. Nawiasem mówiąc, wciąż zachodzę w głowę, jak żyje się tym muzykom w trasie z, bądź co bądź, metalowym zespołem.

Cały występ Luca Turilli’s Rhapsody trwał około dwie godziny, przy czym w ogóle się nie dłużył. Być może rzutowały na to także przerywniki w postaci między innymi bluesującej solówki na basie Patrice Guersa i perkusyjnej Alexa Landenburga. Ta zresztą zaczęła się dobrze, jako solówka grana do podkładu (motyw z  „Gry o tron”), ale skończyła jak większość jej podobnych. Być może pisząc to nie jestem obiektywna, bo na koncertach solówki na perkusji  (o ile nie grają ich Mike Terrana czy Mangini) – są czasem dla mnie straconym, a dla muzyków – przeznaczonych na ochłonięcie i odpoczynek.

Warto dodać, że główną gwiazdę supportowały dwa zespoły, z czego jeden z nich to belgijski Iron Mask. Zespół ze swoim dickinsonującym wokalistą Arturem Almeidą i malmsteenującym gitarzystą, Dushanem Petrossim, zrobił bardzo dobre wrażenie. Co ciekawe, zespół zakończył koncert grając chronologicznie numery z ostatnich płyt – ciekawa koncepcja. Bardzo dobrze się stało, że zamieniono suporty miejscami, dzięki czemu Iron Mask, grający klasyczny heavy metal, istniejący już kilkanaście lat i mający na koncie pięć krążków, dostał bardziej honorowe miejsce niż grający dużo mniej tradycyjną odmianę metalu Asylum Pyre.

Strati

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

5058231
DzisiajDzisiaj3119
WczorajWczoraj2645
Ten tydzieńTen tydzień11710
Ten miesiącTen miesiąc61882
WszystkieWszystkie5058231
3.15.190.144