Evergrey, Kobra and the Lotus - Warszawa - 21.10.2016
EVERGREY, Kobra and the Lotus - Progresja Music Zone - 21 października 2016
Wspólna trasa Evergrey i Delain to nie jest połączenie z gatunku najszczęśliwszych. Przynajmniej nie w mojej ocenie. Mając jednak do wyboru albo 50-minutowy set Szwedów, albo żaden, karnie stawiłem się w Progresji. Tym chętniej, że w roli supportu obsadzono Kobra and the Lotus.
Kanadyjczyków miałem okazję oglądać w tym samym miejscu niemal dokładnie rok temu, gdy otwierali koncert Kamelot. Porwać mnie nie porwali, więc ich studyjnego dorobku specjalnie nie zgłębiłem, ale wypadli na tyle przekonująco, że pofatygowałem się wcześniej, by móc zobaczyć ich ponownie. Od czego zaczęli, nie pomnę. Na pewno jednak w dalszej części ich krótkiego występu pojawiły się promowane teledyskami „Welcome to My Funeral”, „Soldier” (skąd to typowo fińskie frazowanie u Kanadyjki zapowiadającej kolejne utwory niemal telewizyjnym amerykańskim angielskim?) i „50 Shades of Evil”. Był też udostępniony nieco ponad miesiąc temu, zapowiadający nowy album „TriggerPulse” (wersja koncertowa wypadła lepiej od studyjnej), a gdzieś pomiędzy nimi przewinęło się również „Hold On”. Uwagę publiczności skupiała na sobie głównie Kobra Paige, tym razem w wersji święcącej w ciemności (ktoś pamiętam „Live on Earth” Star One i ich kosmiczne, srebrne stroje?), ale o swoje pięć minut dzielnie walczył również obsługujący bas Brad Kennedy. Ścianą dźwięku (akustyk przytemperował ją dopiero w drugiej połowie koncertu), wyjątkowo energicznym machaniem głową oraz pokaźnymi wąsami godnymi kierowcy ciężarówki. Reszta składu, nie licząc partii solowej Jasia Kulakowskiego (dzieci polskich emigrantów mają poważny problem ze zdrabnianiem własnych imion), ograniczyła się do tworzenia solidnego tła. Na półgodzinną rozgrzewkę niczego więcej nie potrzeba.
Z Evergrey od kilku lat nie jest mi szczególnie po drodze. Ich szczytowe osiągnięcia to dla mnie niezmiennie „Recreation Day” i „The Inner Circle”. Na „Monday Morning Apocalypse” po raz pierwszy pojawiły się utwory, które słuchając płyty najczęściej pomijam (tytułowy i „Lost”). Nadal jednak, mimo odświeżonego, uproszczonego stylu, trafiło na niego kilka znakomitych kompozycji („Obedience”, „At Loss for Words”, „Still in the Water”). Na „Torn”, pomimo powrotnego zwrotu w bardziej klasycznym kierunku, znów było nieco gorzej, ale też w dalszym ciągu na większość albumu składały się utwory co najmniej dobre. Trafiła się również przynajmniej jedna perła („These Scars”). Ostateczne załamanie nastąpiło wraz z nagranym w nowym składzie „Glorious Collision”. W niecałe sześć lat od premiery nie pamiętałem z niego zupełnie nic, a odświeżając go sobie na kilka dni przed koncertem utwierdziłem się w przekonaniu, że pamiętać z niego czegokolwiek po prostu nie warto. „Hymns for the Broken”, mimo powrotu do składu Henrika Danhage i Jonasa Ekdahla okazał się już albumem innego Evergrey. Na pozór podobnego, bo podstawowe składowe ich muzyki pozostały niezmienione, ale już z zupełnie inaczej rozłożonymi akcentami. Ciężkie riffy, które kiedyś tworzyły szkielet, teraz stały się jedynie elementem uzupełniającym. Styl, który definiowały utwory „Blinded” i „More than Ever” przeszedł do historii, a jego nowymi wyznacznikami stały się „Black Undertow” i „The Gand Collapse”. W tym kontekście do ich występu na tegorocznym Masters of Rock podchodziłem mocno sceptycznie. Tam jednak zaskoczyli, bo okazało się, że nowe kompozycje poprzetykane starymi wypadają całkiem nieźle, a atmosfera na scenie niczym z próby skutecznie udzieliła się moknącej publiczność. I chociaż wydany kilka tygodni później album „The Storm Within” nie był mi ani trochę bliższy niż „Hymns for the Broken”, liczyłem, że w Warszawie będzie podobnie. Niestety, nie było, bo i nie mogło. Nie, gdy pięć z ośmiu utworów pochodzi z trzech ostatnich albumów („Passing Through”, „The Fire”, „Black Undertow”, „The Orbit”, „Hymns for the Broken”), nie bez „Recreation Day" oraz nie w sytuacji, w której mający uratować set „A Touch of Blessing” okazuje się najgorzej zaśpiewanym numerem wieczoru. Tom wspomniał ze sceny o picu dzień wcześniej w Krakowie. Impreza musiała być gruba, bo przez cały czas miałem wrażenie, jakby zespołowi brakowało typowej dla nich energii i luzu. Sześć koncertów w ciągu dziesięciu lat. Myślę, że wystarczy.
Na gwiazdę wieczoru nie zostałem. Widziałem ich niecałe dwa lata temu z wysokości trybun Torwaru i na powtórkę nie miałem ochoty.
Marcin Książek