Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Devin Townsend Project, Between the Buried and Me, Leprous - Warszawa - 19.02.2017

DEVIN TOWNSEND PROJECT, Between the Buried and Me, Leprous - Klub Stodoła - 19.02.2017

W temacie twórczości Devina Townsenda jestem laikiem. Słyszałem ledwie ułamek, gubię się w licznych projektach i nie mam pojęcia, gdzie tak naprawdę kończy się Devin Townsend a zaczyna Devin Townsend Project, ani tym bardziej gdzie w tym wszystkim mieści się The Devin Townsend Band. Sam Devin jednak, prawdopodobnie za sprawą swojego szalonego poczucia humoru, od zawsze budził moją sympatię, a że co jakiś czas docierały do mnie również entuzjastyczne opinie na temat jego koncertów, od kilku lat nosiłem się z zamiarem zobaczenia go na scenie. Dwa lata temu, przy okazji poprzedniego koncertu w warszawskiej Stodole, poległem logistycznie. Może dobrze się stało, ponieważ sam Devin wspominał ten występ jego jeden z gorszych w swoim wykonaniu, a może z perspektywy publiczności zupełnie nie było tego widać. Nie wiem. Wiem natomiast, że tym razem zadowolone były obie strony.

Pierwsi na scenie zameldowali się Norwegowie z Leprous. Wyglądający niczym Placebo, ewentualnie inny przedstawiciel sceny alternatywnej drugiej połowy lat 90. gustujący w czerni, w swoim nieco ponad 30-minutowym secie skoncentrowali się niemal wyłącznie na materiale z „The Congregation”. Nie jest to odmiana progresywnego grania, która byłaby mi szczególnie bliska, ale kunsztu muzyków nie docenić nie sposób. W szczególności zasiadającego za bębnami Baard Kolstad, którego większość partii mogłaby służyć za perkusyjne solo, z wisienką na torcie w postaci „Rewind”, oraz śpiewającego klawiszowca Einara Solberga. Nierzadko karkołomne, wysokie partie wokalne, których przeskoczenie w twórczości Leprous nastręcza najwięcej trudności, były wykonywane absolutnie bezbłędnie. Fani, w całkiem licznej grupie, sprawiali wrażenie usatysfakcjonowanych.

Występu Between the Buried and Me nie sposób ocenić z uwagi na nagłośnienie. Brak czytelności, który w innej stylistyce mógłby być jedynie drobnym mankamentem, w przypadku zespołu balansującego gdzieś pomiędzy klasycznym progiem a technicznym melodyjnym death metalem (a przynajmniej takie odniosłem wrażenie), okazał się dyskwalifikujący. Licząc na poprawę dotrwałem do końca, ale ostatecznie nic szczególnego z grania Amerykanów nie wyciągnąłem. Trudno, może innym razem. Aczkolwiek niekoniecznie.

Oprawa sceniczna Devin Townsend Project tym razem prezentowała się dość skromnie. Bez ekranów, jedynie z dodatkowymi reflektorami, z których dwa, o czym wszyscy zgromadzeni mieli się za moment przekonać, zostały ustawione tak niefortunnie, że regularnie skutecznie oślepiały publiczność. Ratować się można było na dwa sposoby, ukrywając się za głową osoby poprzedzającej lub szukając punktu obserwacyjnego, w którym cień zapewniałby przykuty do mikrofonu lider zespołu. Osobiście, nieusatysfakcjonowany skutecznością pierwszego, postawiłem na ten drugi. Koncert, po powitalnym „Let’s have some fun!”, otworzyły „Rejoice” oraz „Night”, którymi łysy Kanadyjczyk o aparycji i mimice kreskówkowego złoczyńcy, skutecznie kupił cały klub. Kontakt z publicznością, skupianie uwagi na jej poszczególnych sekcjach oraz poszczególnych osobach, to specjalność zakładu Devina Townsenda, która w Warszawie przełożyła się m.in. na pożyczenie od kogoś z pierwszych rzędów koszulki na czas koncertu (niestety, grafiki na koszulce nie zidentyfikowałem) czy wyłowienie planszy z napisem „You’re my boyfriend’s birthday gift” zwieńczone odśpiewaniem chłopakowi „Happy birthday” (to nie był żart, solenizant naprawdę miał na imię Ahmed). W tej sytuacji, mając dodatkowo do czynienia z niezwykłą precyzją wykonawczą oraz niebudzącym najmniejszych zastrzeżeń brzmieniem (niepozbawionym typowego dla produkcji studyjnych charakterystycznego spłaszczenia), można było jedynie próbować kontrolować szerokość uśmiechu na twarzy powtarzając pod nosem - Ale „Lucy Animals” nie zagrają… Rzeczywiście, nie zagrali. Nie zabrakło natomiast m.in. „Sacrifice” i „Planet of the Apes” oraz, reprezentujących promowany album „Transcendance”, „Stormbending”, „Failure” i „Higher”. Nie zabrakło też „March of the Poozers” stanowiącego dla mnie jeden z dwóch najlepszych momentów koncertu. Drugim było wykonane na bis „Ih-Ah!”, banalna akustyczna ballada, która, poprzedzona monologiem i urozmaicona w części środkowej rykiem publiczności, mogłaby stanowić jedną z ilustrowanych odpowiedzi na pytanie pt.: Co w koncertach Devina Townsenda jest takiego wyjątkowego? Naprawdę warto przekonać się na własnej skórze.

Marcin Książek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4963414
DzisiajDzisiaj805
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4364
Ten miesiącTen miesiąc46247
WszystkieWszystkie4963414
34.230.84.106