Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Lich King, Seax, Ravage, Condition Critical, Exit Smashed - Wrocław - 23.07.2018

Lich King, Seax, Ravage, Condition Critical, Exit Smashed - Klub Liverpool - 23 lipca 2018

Spodziewałam się, że jeśli kiedykolwiek przyjdzie mi zobaczyć Ravage, będzie to jakiś metalowy festiwal i godzina 13.00 "rano". Doprawdy szalenie miłym zaskoczeniem była wieść, że Amerykanie wystąpią na kilku koncertach w Polsce i że będę miała okazję zobaczyć ich we Wrocławiu o przyzwoitej wieczornej porze. Jednak zanim doczekałam się Ravage doznałam podróży w czasie. Kiedy weszłam do klubu, swój występ zaczynał Exit Smashed. Zaczynał, a to, co się działo pod sceną sprawiało wrażenie, że gra gwiazda wieczoru i do tego swoje największe hity. Ze sceny wysypywały się energiczne riffy i skandowania, a pod nią szalała garstka thrasherów wyglądających i zachowujących się jakby przybyli z 1987 roku. Mimo ich niewielkiej ilości przez circle pit i skakanie ze sceny "robili" za cały tłum. Nic dziwnego, bo sama muzyka Niemców szalenie do tego zachęcała. Energia, tempo thrashu rodem z wczesnych płyt Exodus przywołujące punkowe korzenie gatunku. Koncert podkręcała też konferansjerka częściowo po... polsku, jako że gitarzysta jest naszym rodakiem. Efektownym pomysłem było powieszenie zamiast banneru neonów po obu stronach sceny - Exit Smashed.

Punktualnie o 20 na scenę wkroczył oczekiwany przeze mnie Ravage. To ciekawy zespół, opierający swoje granie na US metalu z szczyptą Iron Maiden. Choć Amerykanie piszą świetne kawałki, zawsze zaskakiwał mnie wokalista, Alec Firicano, który śpiewać w zasadzie nie umie, jego linie melodyczne opierają się na deklamacjach i skandowaniu... Mimo to, kreuje kapitalny klimat na swoich płytach. Te luźne refleksje miały dokładnie przełożenie na występ live. Kawałki Ravage ma świetne, zresztą zagrał kilka tych, które podejrzewałam o bycie "hitami", takie jak "Spectral Rider", "The Shredder" czy "Ravage Part 1: Damage". A wokal po prostu jest specyficzny i tyle. Wokalista zresztą w ogóle się tym nie przejmuje, śpiewa, dekoruje kawałki rozległym "łooooooo", a do tego świetnie się przy tym bawi: gestykuluje i wyczuwa się w to, co śpiewa. W pewnym momencie zdjął okulary słoneczne (które miał przez cały występ), żeby złapać kontakt z kolesiem z publiki. Zaskakująco dobre było brzmienie pozwalające wychwycić wszystkie smaczki sekcji rytmicznej czy riffów. Zresztą to wraz z koncertem Ravage rozpoczęła się odyseja perkusisty, który grał przez dwa koncerty z rzędu. Aż mi go żal było, bo już na Ravage wydawał się wyczerpany. Tym trudniej dla niego, że co występ to szybszy. Nawiasem mówiąc takich - bardzo sensownych zresztą - kadrowych oszczędności było więcej, bo Ravage i Seax dzieło również basistę, podobna sytuacja dotyczyła też dwóch ostatnich kapel.

Wszak zaraz po heavy metalowym Ravage na scenę wyszedł speed metalowy Seax. Wokalista Ravage wszedł w tryb widza, też wczuwając się i gestykulując, tym razem nie do swoich kawałków. Na scenę wypełznął dym i wyłonił się z niego zespół wyglądający jak Exciter albo Running Wild z okresu "Blazon Stone". Najefektowniej prezentował się wokalista w czerwonej koszulce Night Demon, skórzanej kamizelce z naszywkami i szerokich pieszczochach. To pierwsze wizerunkowe skojarzenie zresztą okazało się muzycznie trafniejsze, bo ten amerykański band gra szybko i oldskulowo (można by go wręcz wrzucić do szwedzkiego worka pod patronatem Enforcer, gdyby nie inne pochodzenie). Wokalista śpiewał wpadając w wysokie i wrzaskliwe rejestry, a w chwilach oddechu majestatycznie rozglądał się wśród publiki. Wraz z jego wizerunkiem tworzyło to efektowny klimat. Niestety w drugiej części koncertu wysiadł mu ma chwilę mikrofon, naa szczęście udało się sprawnie "zagasić pożar".

Bez większego opóźnienia na scenę wskoczył rozszalały Condition Critical. Po Seax z wypracowanym, klasycznie metalowym image, Condition Critical wyglądał zgoła inaczej. Gitarzysta w wakacyjnej koszulce surfera (zresztą potem i tak przestała mu być potrzebna), wokalista  spodenkach w podobnym stylu. Muzycznie chłopaki zaprezentowały rozpędzony, brutalny thrash inspirowany Death Angel i... Demolition Hammer, od którego zresztą wzięli swoją drugą nazwę, niejako składając im hołd. Mimo szaleńczego tempa i gęstych riffów świetnie było słychać szybkie, ale jednocześnie finezyjne solówki gitarowe. Te zresztą wygrywał z emocjonalnym zaangażowaniem "gitarzysta-surfer", Tony Barhoum. Dobrą słyszalność sola zawdzięczały nie tylko umiejętnościom muzyka, ale też zupelnie przyzwoitemu nagłośnieniu.

Naprawdę trudno uwierzyć, że w klubie Liverpool było tak mało osób, bo to co się działo pod sceną na występującym jako ostatni Lich King to szaleństwo. Ludzie wskakiwali na scenę, rzucali się do crowd-surfingu, mimo, że z trudem było uformować porządny trzeci rząd. Amerykanie przez ostatnie 10 lat wydali sześć krążków, koncertowali, dzięki czemu stali się w miarę rozpoznawalną nazwą. Ich wściekłe granie będące w zasadzie destylatem z grup typu Exodus, Agent Steel wzbogacone o dawkę humoru świetnie sprawdza się live. Ich koncertowy wokalista Zach Smith mimo niepozornego wyglądu na scenie zamienia się w sceniczne zwierzę. Zazwyczaj wokalista jest w pewnym sensie twarzą zespołu, elementem rozpoznawalnym. Lich King postawił na skomplikowaną sytuację, w której rola wokalisty (i autora tekstów) w studiu rozmija się z koncertową. Najchętniej napisałabym, że ten wokalista "porwał tłumy", gdyby nie to, że tłumów nie było. Jednak ci, którzy byli, bawili się rewelacyjnie. Coś, co zrobiło na mnie fantastyczne wrażenie, to fakt, że muzycy świetnie bawili się na występach kolegów. Cieszy fakt, że nie tylko „się bawili”, ale, że w ogóle przychodzili pod scenę, mimo tego, że przecież nie był to pierwszy koncert na trasie, a Lich King i Ravage koncertują już prawie cały lipiec. W Liverpoolu zawsze jest głośno. Za to nie zawsze w parze idzie jakość dźwięku. Chyba dzięki temu, że kapele prezentowały podobny profil muzyczny udało się je naprawdę dobrze nagłośnić. Ja przez cały koncert bawiłam się naprawdę świetnie. Takie rozpoczęcie tygodnia polecam każdemu!

Katarzyna "Strati" Mikosz

rightslider_003.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png

Goście

4963657
DzisiajDzisiaj1048
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4607
Ten miesiącTen miesiąc46490
WszystkieWszystkie4963657
3.235.199.19