Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Mystic Festival - Kraków - 25-26.06.2019

Mystic Festival - Kraków - 25-26 czerwca 2019

            

Przed festiwalem.

              

Festiwal ten już od pierwszych momentów, gdy go ogłoszono budził wiele emocji. Po pierwsze, zestaw kapel. Co trzeba obiektywnie przyznać, naprawdę zróżnicowany i dobrany wedle zasady „dla każdego coś miłego”. To właśnie ten fakt sprawił, że na organizatorów z pewnych stron poleciała fala krytyki. No bo jak to tak można. Z jednej strony Posessed czy Emperor, z drugiej Within Temptation i Sabaton. Takich malkontenckich głosów nie brakowało. Cóż, nie każdemu można dogodzić. Inna kwestia to termin. Sami chyba przyznacie, że środek tygodnia to mało dogodny termin na tego typu imprezę. Tutaj jednak organizator usprawiedliwiał się, że to z powodu terminów, które zespoły miały wcześniej zarezerwowane i faktu, iż letnie weekendy są wypełnione bardziej renomowanymi festiwalami, nie dało się ustalić innych dni. Aczkolwiek kooperacja organizatorów (Mystic Productions oraz Knock Out) osiągnęła moim zdaniem nadspodziewanie dobry efekt i obie kwestie, o których wspomniałem powyżej były tak naprawdę drobnymi mało znaczącymi mankamentami. Zostawmy już to marudzenie i skupmy się może na dobrych stronach. A było ich sporo. Sprawnie działająca i dobrze poinformowana ochrona (naprawdę rzadkość na dużych imprezach w Polsce), możliwość wnoszenia butelek z filtrem i bieżąca woda na terenie imprezy (szacunek należy się tym bardziej, jeśli spojrzy się na panującą temperaturę oraz absurdalne ceny napojów chłodzących), dobrze zabezpieczony i tani depozyt i wiele innych aspektów. Mystic zadbał także o rozpowszechnienie ulotek z mapką oraz Organizacja podczas takich imprez jest czymś bardzo ważnym, ale nie i najważniejszym. Najważniejsza jest... no zgadliście – muzyka. Zatem przejdźmy do meritum.

              

Dzień 1

            

Po przyjeździe do Krakowa, zameldowaniu się w hotelu oraz około dwugodzinnym zwiedzaniu Starego Miasta, ruszyłem w stronę Tauron Areny. Po sprawnym wpuszczeniu przez ochroniarzy, skierowałem się w stronę tzw. Park Stage, gdzie do swego występu szykowali się Finowie z grupy Omnium Gatherum. Występ był poprawny, idealny na rozgrzewkę dla dużej imprezy. Melodyjny death metal jakoś średnio porwał publiczność, która dopiero gromadziła się na terenie festiwalu. Dodatkową wadą był kiepsko nagłośniony wokal Jukki Pelkonenena.

Z występu Finów zerwałem się nieco wcześniej, gdyż na hali instalowała się już grupa Jinjer. Nasi wschodni sąsiedzi otwierali występ w dużej hali. Ku mojemu zaskoczeni zebrali naprawdę spore tłumy. Jestem świadom dość sporej popularności tego zespołu w naszym kraju (chociaż sam osobiście wielkim jego zwolennikiem nie jestem), aczkolwiek takiej ilości osób na płycie się nie spodziewałem. Ekipa na czele, której stoi dość charyzmatyczna wokalistka Tatyana Schymalyuk zagrała nam swe najbardziej rozpoznawalne utwory jak „Teacher, Teacher” oraz „Pieces”. Występ porywający i pełen energii, szkoda tylko, że taki krótki.

Ruszyłem z powrotem do parku, gdzie już rozpoczynał się koncert Vltimas. Grupa dała z siebie wszystko i za to należy się im szacunek. Jednakże wykonywana przez grupę mieszanka death oraz black metalu z bardzo mroczną otoczką średnio komponowała się z promieniami letniego słońca. Mnie one dały się we znaki, i mimo mojego ogromnego szacunku dla Davida Vincenta oraz Blasphemera, w połowie ich występu ruszyłem w stronę budki z piwem.

Po uzupełnieniu płynów, ruszyłem w stronę hali, gdzie miało grać folk metalowe Eluveitie. Jest to zespół, co do którego zawsze miałem bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony jest to całkiem ciekawe połączenie klimatów (szwajcarskiej?) muzyki ludowej z elementami metalu, który momentami być może trochę nawet zalatuje ekstremą, z drugiej jednak ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że przyjęli dość przystępną, można by powiedzieć, że wręcz popową formułę i mierzą zdecydowanie poza metalową publikę. Ale już abstrahując od tego wszystkiego, Szwajcarzy zdecydowanie porwali publikę. Prawdziwe szaleństwo zaczęło się przy (paradoksalnie dość spokojnym) numerze „Call Of The Mountains”

Nadszedł czas na Soulfly. Cóż, fanem tego zespołu nie jestem, więc podszedłem do tego występu bez większych emocji oraz oczekiwań. Nie mniej jednak nie ulega wątpliwości, że Max Cavalera to ikona metalu i głupio nie wykorzystać okazji by zobaczyć go na żywo. Z drugiej strony chyba każdy się zgodzi, że człowiek ten swe najlepsze lata ma już dawno za sobą. Na koncercie nieźle się pobujałem, jednakże miałem nieodparte wrażenie, że był trochę za krótki... ale cóż... festival trwa dalej.

Testament, Zespół ten to niewątpliwie legenda thrashowego grania. Był to jeden z najbardziej wyczekiwanych występów tego dnia. Gdy wszedłem do hali, koncert się właśnie zaczynał. Niestety, nagłośnienie to jakaś porażka. Nie wiem, czy dźwiękowcy tej grupy są głusi na jedno ucho, czy może ich receptory słuchu odbierają dźwięk inaczej niż pozostali przedstawiciele homo sapiens ale to co słyszałem z kolumn wołało o pomstę do nieba (czy tam piekła). To był jeden wielki jednostajny szum. Cóż z tego, że repertuar idealnie dobrany, zarówno Chuck jak i chłopaki, mimo wieku w świetnej formie. Cóż z tego skoro z głośników wydobywał się zwykły zlewający się ze sobą hałas. Bywało, że do momentu wejścia wokalu nie byłem w stanie rozpoznać danego utworu. Panowie, wymieńcie sobie ekipę odpowiedzialną za nagłośnienie.

Kolejnym punktem na mojej festiwalowej liście było... stanie w kolejce po piwo. Dziewczyny sprzedające ten trunek chyba nie do końca były doświadczone w obsłudze takich dużych tłumów, ale mniejsza z tym. Stojąc w tej kolejce jednym uchem słyszałem jak na scenie „shrine” pogrywa sobie Possessed. Miałem nawet olać to stanie po piwo i ruszyć pod scenę, niestety to stanie trochę mi czasu zjadło, więc zadziałał tu mechanizm psychologiczny zwany pułapką utopionych kosztów. A napić czegoś się trzeba było, gdyż raz to gorąca, a dwa, za chwilę miał grać Powerwolf, a jak zapewne wiecie, ich lepiej tak całkiem na trzeźwo nie słuchać... Niemcy swym z jednej strony przaśnym i kiczowatym, z drugiej zaś całkiem pociesznym show przyciągnęli dość sporą grupę pod „Park Stage”. Brawa szczególnie należą się wokaliście. Atilla Dorn to po prostu mistrz, jeśli chodzi o nawiązywanie kontaktu z publiką. W żartobliwy sposób potrafi zachęcać ludzi do wspólnego śpiewania i robi to jak mało kto. Scenografia również nawiązywała do klimatów, w których porusza się ta metalowa trupa kabaretowa (bo chyba raczej należy traktować Powerwolf w ten sposób, niż jako poważny zespół).

Zostawmy już wilkołaki w spokoju. Idziemy na Arenę, gdzie zaraz zacznie się najazd wikingów. Show Amon Amarth. Był częścią trasy promującej swój najnowszy, moim zdaniem średnio udany album "Berserker". Punktualnie o 20:30 zabrzmiały pierwsze dźwięki intro. W tym też momencie kurtyna opadła ukazując scenografię. Na środku widniał gigantyczny hełm z rogami (chociaż w rzeczywistości Wikingowie takowych wynalazków na głowie nie nosili). W trakcie samego koncertu pojawiało się wiele postaci np. walczący wojownicy podczas utworu „The Way Of Vikings”. Grupa zabrzmiała naprawdę potężnie, a wokal Johana Hegga niezwykle czysto, bez żadnych wpadek, niemalże tak, jak brzmi on na płytach studyjnych. Ducha Wikingów słychać nie tylko w tekstach, ale także w samej muzyce. Moim skromnym zdaniem był to najlepszy koncert tego dnia (a kto wie czy nie całego festiwalu).

Ruszyłem na chwilę pod „Shrine Stage” zobaczyć jak prezentuje się Batushka (wersja tego zespołu dowodzona przez Bartłomieja Krysiuka). Muszę stwierdzić, że o ile scena stylizowana na cerkiewny ołtarz świetnie sprawdza się w pomieszczeniu zamkniętym, o tyle w przestrzeni otwartej (nawet w otoczeniu nocy) wygląda to trochę dziwnie. Po 10 minutach ruszyłem zobaczyć co słychać na stoiskach z merchem a następnie pod „Park Stage”, gdzie miał grać In Flames.

Z muzyką Szwedów rozwód wziąłem już jakiś czas temu. Właściwie po płycie „Clayman” (czyli od dziewiętnastu lat) nie pokazali nic interesującego. Mimo to, ich występ mnie naprawdę zaskoczył. Nawet mimo faktu, że większą część setlisty stanowiły utwory z ostatnich płyt. Słychać było te emocje, które Anders i koledzy wkładają w swe granie. Muszę w tym miejscu także pochwalić dźwiękowców, którzy stanęli na wysokości zadania.

Na zakończenie dnia Slipknot. Jakimś wielkim ich fanem nie jestem, ani nigdy nie byłem, jednak pewien młodzieńczy sentyment do wczesnych nagrań mi pozostał. Zaczęło się tradycyjnie od „People = Shit”. Pierwsze co mnie ubodło to nagłośnienie. Niemalże tak tragiczne jak na Testament. Z tego też powodu oraz dużego zmęczenia nie byłem w stanie dotrwać do końca i wyszedłem gdzieś w połowie występu.

          

Dzień 2

              

Po kilku godzinach snu i przedpołudniu wypełnionym zwiedzaniem nieznanych mi zakamarków Grodu Kraka, ruszyłem ponownie pod Tauron Arenę. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy to frekwencja. Niestety ludzi były znacznie mniej, niż dnia poprzedniego. Wg moich szacunków mniej więcej o połowę.

Drugi dzień rozpoczął się dla mnie od występu Grand Magus, na którego załapałem się tylko niestety na połowę. Szwedzcy heavy metalowcy pokazali klasę. Po pierwsze, udowodnili, że grając nawet we trójkę można osiągnąć pełne i potężne brzmienie. Chociaż trzech gości trochę dziwnie wyglądało na tak dużej scenie.

Następnie czekała mnie lekka zmiana klimatu. Udałem się do parku, gdzie już rozgrzewał się Hatebreed. Jamey Jasta nie musiał wkładać zbyt wiele trudu, by namówić zebraną publikę na rozpoczęcie totalnego szaleństwa. Z precyzją profesjonalisty porwał całe barwne towarzystwo by dało upust całej swej energii. Dodatkowo pogo w kurzu zrobiło swoje. Człowiek się tego badziewia nawdychał. Piach nie tylko na skórze, ale i w otworze gębowym. Trzeba było przepłukać gardło. Nadszedł czas na... piwko.

I tu szok oraz niedowierzanie, gdyż brakło kraftowych piw z serii „Metal Beers”. Na przyszłość radzę zrobić większe zaopatrzenie.

Kolejnym dla mnie punktem był występ Carcass, którego słuchałem.. jedząc sobie kiełbaskę i popijając colą. Wiem, zgrzeszyłem ciężko i pewnie niejeden z Was w tym momencie by mnie ukamienował, ale wiecie na takich maratonach chociażby człowiek chciał, to nie da rady zobaczyć wszystkiego (już tutaj nawet pomijam kwestię nakładania się występów na siebie). Czasem trzeba odpocząć, by mieć siłę na zobaczenie zespołów, które naprawdę nas interesują. A ciekawsza część dnia dopiero miała nastać.

Kończmy jedzenie oraz dywagacje, wróćmy do muzyki. Na dużej scenie rozpoczął się występ Trivium. Nie jestem może ich fanem, jednak bardzo chciałem zobaczyć ten występ. Dowodzona przez M.K. Heafiego zabrzmiała bardzo selektywnie i nieco czyściej niż pozostałe grupy prezentujące się na dużej scenie. Setlista koncertu zawierała głównie utwory z wydanego przed dwoma laty albumu "The Sin and the Sentence", jednakże nie zabrakło także starszych kawałków. Heafy pozdrowił polskich fanów soczystym „Trivium, kurwa!”

Jednakże dużo bardziej niż Trivium byłem zainteresowany koncertem Emperor na Park Stage. Grupa od samego początku dowodzona przez Ihsahna była jedną z tych, które kreowały oraz wyznaczały drogę black metalowej scenie z lat dziewięćdziesiątych. Widziałem ich zeszłoroczny koncert na Metalmanii. Jednak wtedy zasiadałem wysoko na trybunach. Tym razem dla odmiany byłem niemalże pod samiutką sceną. Zespół tradycyjnie pojawił się na scenie po krótkim intro w postaci "Alsvartr (The Oath)", które płynnie przeszło "Ye Entrancemperium". Setlista nie była niczym zaskakującym. Były to po prostu kolejne utwory z legendarnego albumu "Anthems To The Welkin At Dusk". Grupa od jakiegoś czasu opiera swoje koncerty właśnie na tym materiale i nie kryje się z faktem, że celem tego zabiegu jest uczczenie wspomnianego wydawnictwa. Show grupy nie było ozdobione żadną scenografią. Za muzykami widniała jedynie duża płachta z logo grupy.

Po black metalu czas na coś spokojniejszego. Mowa tu o Within Temptation. Grupa ta cieszy się ogromną popularnością wykraczającą nawet poza metalowe i okołometalowe środowisko. Pierwsze na, co zwróciłem swą uwagę to scena, gdzie wizualne show dopełniało doskonałe brzmienie. Zespół skupił się na promocji swego nowego albumu. Nie ma się zatem co dziwić, że set został zapełniony utworami z tego właśnie wydawnictwa takimi jak "Raise Your Banner" czy "The Reckoning" . Poza tym cała seria szlagierów grupy w postac "Faster" czy "Angels". Warto tu napisać coś więcej o wspomnianych efektach wizualnych. Olbrzymi ekran, świetna gra świateł i mnóstwo pirotechniki. O ile sama propozycja muzyczna Within Temtation średnio do mnie przemawia, to przekonałem się na własnej skórze, że ich koncerty są fenomenalne. Jeśli tylko pojawi się okazja by zobaczyć ich na żywo, na pewno skorzystam.

Teraz zbliżał się koncert, na który najbardziej czekała większość uczestników tego wydarzenia (sądząc po wpisach na forach i portalach społecznościowych). Tak, przed państwem sam King Diamond we własnej osobie. Jego opowieści grozy podane w heavy metalowym sosie wybrzmiały wręcz fenomenalnie. Koncert Rozpoczął się klasykami, mianowicie „The Candle” oraz „Voodoo”. To wykonanie było wręcz odwzorowaniem wersji studyjnych. Następnie kolejne utwory takie jak „A Mansions of Darkness”, fenomenalny „Halloween”. Mistrz horrorów uraczył nas także niepulikowanym utworem „Masquerade of Madness”. Ciekawie prezentowała się także scenografia stylizowana na nawiedzony do z tandetnego horroru, który idealnie komponował się z klimatem koncertu. Na koniec fani głośno skandowali pseudonim Mistrza.

Na sam koniec Sabaton. Można dyskutować czy jest to zespół zasługujący na miano headlinera, ale zostawmy może ten temat w spokoju. Faktem jest, że na festiwal stawiła się spora grupa fanów, która była widoczna od samego początku. Nie jestem ich wielkim miłośnikiem. Wręcz przeciwnie, całą tą polską Sabatonomanię uważam jedynie za śmieszne zjawisko społeczne. Występ ten zatem potraktowałem głównie jako deser po pysznym obiedzie. Deser przepełniony militariami, śmiesznym przekomarzaniem się z publicznością i przesadnym patosem. W sumie dobre zakończenie wspaniałej imprezy. Imprezy, na której będę pewnie stałym bywalcem.

Bartek Kuczak

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4963810
DzisiajDzisiaj1201
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4760
Ten miesiącTen miesiąc46643
WszystkieWszystkie4963810
34.204.181.19