Powerwolf, Gloryhammer - Wrocław - 24.11.2019
POWERWOLF, Gloryhammer - Centrum koncertowe A2 - Wrocław - 24 listopada 2019
Aż dziw, że przed koncertami Powerwolf nie protestują jakieś ultrakatolickie bojówki. W Niemczech w oczach wielu protestantów religia katolicka jawi się równie barwnie i czarodziejsko jak w naszych oczach świat wierzeń Greków czy Skandynawów. Jest interesujący, ale mało kto bierze go na poważnie. Niemcy z Powerwolf coraz to intensywniej korzystają z kopalni katolickiej oprawy, a ich muzyka obrasta w coraz to więcej avemaryjnych ozdobników. Jest to niewątpliwie barwne, zabawne i oryginalne. Spodziewam się jednak, że powłoka balonu rozrastającej się kariery zespołu dotknie kiedyś niewłaściwej osoby i nastąpi eksplozja. Niewłaściwej, czyli takiej, która zamiast umownego teatru zobaczy w Powerwolf realne zagrożenie. Na razie nic takiego się nie dzieje, a Siłowilk może avemaryjować do woli.
Niesamowite jest, jak ten zespół szalenie się rozrósł. Ponieważ nie jest to ani pierwsza, ani nawet piąta relacja jaką piszę z koncertu Powerwolf daruję sobie opowieści o tym jak bardzo boli mnie porzucenie kierunku riffowo-heavymetalowego (pamiętacie „Prayer in the Dark”?) na rzecz festyniarskiego. Tego kroku nie da się już cofnąć, a radująca się tym festyniarskim obliczem Powerwolf publika i tak utwierdza Niemców we właściwym wyborze stylu. Warto w tym momencie wspomnieć o kawałku, na który najbardziej czekałam podczas wrocławskiego koncertu. Zespół niedawno nagrał na nowo „Kiss of the Cobra King” z pierwszej płyty. Płyty, na której inspirował się... uwaga: Candlemass, Black Sabbath i Mercyful Fate. Tak. Kawałków z tej płyty chyba nigdy nie słyszałam na żywo. Miałam cichą nadzieję, że Powerwolf wyjmie z lamusa numery z dwóch pierwszych płyt przy okazji kompilacji „The History of Heresy” wydanej w 2014 roku. Nie wyjął. Wyjął dopiero teraz „Kiss of the Cobra King”, ale radykalnie go przerabiając na współczesną formę. Dobrze, Powerwolf stworzył własny styl, osiągnął z nim sukces i chwała mu za to. Ponowne nagranie tego numeru i dopuszczenie go do setlisty dopiero w nowym przybraniu utwierdza mnie w przekonaniu, że na powrót do heavymetalowego Powerwolf, w którym klimat, avemaryjność i dobre riffy żyły w zgodzie, jest już niemożliwy. Zespół zagrał ten numer w drugiej połowie koncertu i wywołał nie lada konsternację. Publika nie znała ani tekstu, ani melodii numeru. Publika z racji na wiek zna głównie przebojowy, opierający się na chwytliwych melodiach Powerwolf i w takim Powerwolf znajduje radość.
A jest się czym radować. Pamiętam jedne z pierwszych koncertów, na których jako scenografię zespół stawiał dwa tekturowe witraże. Dziś na scenie płonie żywy ogień, publiczność zalewana jest kilogramem konfetti, muzycy mają specjalne podesty, na których się pojawiają przez co doskonale widać, co się dzieje na scenie. O dekoracjach, ruinach kościoła czy świecącym krzyżu nie wspomnę. Kilkanaście lat temu nie wierzyłam, że jeszcze jakikolwiek nowy zespół heavymetalowy kiedykolwiek zastąpi – jeśli chodzi o popularność – Gamma Ray czy nawet Edguy. Co prawda Powerwolf nie gra jeszcze takich tras jak Sabaton, ale ich popularność wzrasta w takim tempie, a muzyka trafia do tak podobnych odbiorców, że za jakiś czas zapewne zacznie doganiać Szwedów. (Choć przez wzgląd na tematykę pewnie nigdy ich nie doścignie). Attila znakomicie wyrobił się jako konferansjer koncertu. Co prawda dawno porzucił poważny styl „mrocznej mszy” na rzecz „bawmy się!”, ale radzi sobie świetnie. Wrocławski koncert zaskoczył mnie pozytywnie porzuceniem zabawy rodem z balu karnawałowego dla dzieci w rywalizację „drużynę wokalisty” i „drużyny klawiszowca”. Kontakt z publiką był cały czas podtrzymywany np. przez zachęcanie do wspólnego śpiewania, ale Niemcy nie schodzili do kinderbalowego poziomu, który tak często pojawiał się na poprzednich koncertach. Powerwolf wypracował nawet sobie jednoczący ich z publiką gest na wzór Manowarowego młota – skrzyżowane ręce oznaczające krzyż, które należało wznieść podczas „Killers with the Cross”. Dodawszy tradycyjnie świetny ruch sceniczny, zapytywania kto widzi Powerwolf po raz pierwszy, czy zapalanie latarek w smartfonach podczas ballady „Where the Wild Wolves Have Gone” jawi nam się obraz naprawdę efektownego show, na którym nie sposób się nudzić.
Mnie osobiście najbardziej ucieszył wspomniany „Kiss of the Cobra King”, którego miałam okazję słyszeć po raz pierwszy oraz tryumfalny powrót „Lupus Dei”, który swoim majestatem kasuje pół kawałków koncertu razem wziętych. Pisze o powrocie, bo na ostatnim koncercie na W:O:A zespół pominął ten numer, a że był to koncert promujący nową płytę, myślałam, że „Lupus Dei” wyszło z setlisty już na długie lata. Na szczęście powróciło i to wbrew tradycji, nie jako kawałek kończący koncert. O dziwo występ zakończył „Werewolves of Armenia”, który niespodziewanie wskoczył na piedestał hitu. Do tej pory traktowałam go jako koncertowe kuriozum – numer z rumuńską ludową melodią, który na koncercie staje się kanwą dla zabawy z publiką w wykrzykiwanie „hu! ha!”. Czy była zabawa w „hu! ha!” nie wiem, bo chcąc uniknąć przepychanek pod szatnią wyszłam przed ostatnim kawałkiem. Swoje „Lupus Dei” i „Kiss of the Cobra King” usłyszałam.
„Siłowilka” supportował Gloryhammer, który jak zawsze porwał publikę swoim żartobliwym show pełnym przerysowanych tekstów fantasy i wymachiwania przez Thomasa Winklera wielkim tłuczkiem do mięsa. Support dobrany idealnie, bo oba zespoły doskonale wpisywały się w konwencję żartu. Jedyną wadą tego występu był fakt, że Winkler był w średniej formie wokalnej. Zespół jest jednak w trasie od dłuższego czasu, więc takie awarie mają prawo się zdarzyć. Najbardziej ucieszyła mnie jednak spora frekwencja i młody wiek metalowego narybku. Może Powerwolf to nie wyżyny heavymetalowej maestrii, ale skutecznie otwiera drogę do dalszych muzycznych poszukiwań.
Strati