Marko Hietala - Wrocław - 8.02.2020
Marko Hietala - Klub A2 - 8 lutego 2020
To już w zasadzie reguła. Znany zespół przyciąga tłumy, gra w halach i na stadionach. Trudno jest zobaczyć z bliska konkretnych muzyków. Dowolny muzyk wielkiego zespołu gra solową trasę i nagle bach! Małe kluby, mała frekwencja i same plusy. Muzyk może sobie pograć kameralną trasę dla frajdy, a i ci, co przyszli, mogą przyjrzeć się jego grze z bliska.
Dokładnie takie zjawisko dało się zaobserwować na wrocławskim koncercie basisty Tarot i Nightwish – Marko Hietali. Na tę błyskawiczną, bo w zasadzie tylko lutową trasę, udało mu się wstrzelić między Nightwish... a Nightwish, który wrócił z długiego tournée i powoli szykuje się do następnego w związku z nadciągającym nowym krążkiem. Ta mikrotrasa nie mogła się nie udać. Nie mogła, bo Hietala najwyraźniej robi ją tylko dla frajdy i możliwości pogrania sobie w małych klubach. I do zaprezentowania „swojej” muzyki, która z metalem ma w zasadzie tylko kilka stycznych.
Mimo tego, że słyszałam repertuar Hietali z jego pierwszej solowej płyty „Pyre of the Black Heart”, wciąż żywiłam nadzieję, że resztę czasu basista wypełni coverami swojego macierzystego Tarot. Rzeczywiście, czas między solowymi numerami był zapełniony coverami, ale zamiast Tarot usłyszeliśmy „War Pigs” Black Sabbath i numer Davida Bowiego. Widać nie taki był zamysł Marka, jak nasz. Jego zespół nawet nie próbował być metalowy. W jego składzie był klawiszowiec o posturze Timo Tolkkiego i z dużym zestawem klawiszy, perkusista zamieniający co jakiś czas pałeczki na te z miękką końcówką i zupełnie zwyczajny gitarzysta. Sam Marko zaś – wszak też zupełnie zwyczajny basista – wyszedł na bosaka, w ciemnej, kwiecistej koszuli i rudych spodniach. Okryty płaszczem z jasnej brody i włosów wyglądał jak jakiś „rusałek”. Popularne wśród fanów Nightwish skojarzenie z Gandalfem wydaje mi się nietrafione. Co więcej, po raz pierwszy spotkałam się z nim dopiero na koncercie, kiedy ktoś z publiczności wręczył mu polską flagę z wymalowanym na niej Hietalą-Gandalfem i opisaną jako „rock Gandalf”. Pozostanę przy „panu świteziance”.
Zaczęło się jednak od zupełnie innego „prezentu”. Występ rozpoczął się od pulsujących retro dźwięków inicjujących „Star, Sand and Shadow”. Kiedy numer dotarł do refrenu wielu fanów wyjęło kartki z wydrukowanymi czarnymi sercami nawiązującymi do tytułu płyty. Kiwali nimi w rytm kawałka wyrazie budząc uśmiech na i tak już pogodnej twarzy basisty. Ja wsłuchiwałam się w linię wokalną wyśpiewaną w typowy dla Marko „łkający” sposób, który bardzo przyjemnie kojarzy mi się z wieloma numerami Tarot. Ta jego tak charakterystyczna maniera pojawia się na krążku (i tym samym na koncercie) w niewielu momentach, więc każdy był na wagę złota. Po takim wstępie koncert wszedł w fazę progresywno-balladową, która jak się okazała, była główną osią wieczoru. Przyznam, że najbardziej czekałam na „Stones”, które swoją linią melodyczną przypomina „Tarot light”, a pojawiło się dopiero w drugiej części koncertu. Jednak mimo tego, że bardziej metalowe elementy były w mniejszości, uczestniczenie w tym koncercie było naprawdę wielką przyjemnością. Nie tylko świetne brzmienie (dodatkowo łatwiejsze do uzyskania zważywszy na niegęstą muzykę) pozwalało się rozkoszować wieczorem, ale też kameralna atmosfera, radość bijąca ze sceny i zaangażowanie muzyków.
Dawno nie byłam na tego rodzaju koncercie. Mnie się pewnie uda nie raz trafić na taki kameralny występ. Gorzej ma nasz bosy bohater wieczoru. 18 lutego progresywno-rockowa sielanka się kończy. Nightwish w kwietniu wydaje płytę i Marko zakłada buty i rusza w kierat trasy promującej album. Marne szanse, żeby udało mu się wielkie hale zamienić na kluby. Na szczęście – Nightwish wciąż sprawia mu ogromną frajdę. Tylko co z Tarot?
Strati