Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

Testament, Exodus, Death Angel - Wrocław - 19.02.2020

 

The Bay Strikes Back Tour 2020/ TESTAMENT, Exodus, Death Angel - Hala Orbita - 19 lutego 2020

Deszcz padał całą drogę. Wrocław również przywitał wodą z nieba. Na szczęście warunki atmosferyczne nie wpłynęły znacząco na morale – po paru godzinach jazdy w końcu zameldowałem się pod halą Orbita, gdzie uszy mieli zmiażdżyć trzej tytani thrash metalu. Trasa „The Bay Strikes Back” to pierwsza w historii okazja, żeby zobaczyć wspólnie dzielące scenę załogi z Kalifornii jakimi są Testament, Exodus i Death Angel. Nie wypadało tego wydarzenia przegapić.

Szczerze to jednak jechałem na ten koncert dla Exodusu. Miałem mieć zaszczyt pierwszy raz zobaczyć ich z Gary Holtem na gitarze. Aż głupio się przyznać, ale zawsze składało się tak, że co byli w Polsce to z kimś innym a Holt miał zobowiązania w Slayer. Poza tym ta kapela to mistrzostwo świata jeśli chodzi o występy na żywo i za każdym razem, kiedy widzę ich logo z datą koncertu w kraju nad Wisłą przez całe ciało przebiega mi prąd. Do tego Death Angel – zawsze pozytywny ładunek emocji. Jedynie co do Testamentu miałem mieszane uczucia. W warszawskiej Progresji, przy okazji koncertu w towarzystwie wspomnianych wyżej chłopaków i kanadyjskiego Annihilator, bardzo mnie rozczarowali. No ale jednak dałem im szansę i byłem ciekaw, czy ją wykorzystają.

No ale po kolei. Dość sprawnie szło wpuszczanie do hali. Obiekt zwiedzałem pierwszy raz w życiu. Typowy ośrodek sportu i rekreacji, kompleks basenu, lodowiska i sali sportowej. Właśnie w niej miały rozgościć się kapele. Na oko wymiary podobne do warszawskiego Torwaru. Ludzi było sporo, chociaż na skromnych trybunach widać było puste krzesełka. Pod sceną umiarkowanie. Gdy wchodziłem na płytę na scenie rozkręcał się właśnie otwierający stawkę Death Angel. Nie mają coś szczęścia do ram czasowych, bo znów dostali gdzieś godzinę czasu. Na zespół z taką ochotą do gry to stanowczo za mało. Mają wiele dobrego materiału, który mogliby zaprezentować a zmuszeni byli do zaledwie kilkunastu przekrojowych kawałków. Mimo wszystko widać było, że wcale nie przejmują się tą sytuacją i nie jest to przysłowiowa dobra mina do złej gry. Szli ostro i bezpardonowo z malującym się na twarzach entuzjazmem. Widziałem Death Angel ostatnio kilka razy i zawsze jest to równy poziom. Ciężko mi wyszczególnić też jakiś najbardziej zapadający w pamięć fragment tego krótkiego koncertu ale utworami przyspieszającymi puls są zawsze numery z debiutu – „Voracious Souls” oraz „The Ultra-Violence”. I tym razem spełniły swoją rolę i Mark Osegueda (gitara), Rob Cavestany (wokal), Ted Aguilar (gitara), Damien Sisson (bas) oraz Will Carroll (perkusja) schodzili ze sceny z poczuciem dobrze wykonanej pracy.

Ludzi pod sceną przybywało. Wiadomo – zaraz Exodus. Czym bliżej do godziny „0” tym dało się wyczuć narastające napięcie. Kwintet, który za moment miał ruszyć w posadach halę Orbita, to prawdziwa maszyna. Bez żadnych zbędnych ceregieli, bez tracenia czasu na przemowy, solówki i inne ozdobniki. Gasną światła. Aplauz publiczności. Zaczyna się intro. Z taśmy leci „Sto lat” od razu podchwycone przez zebranych w hali. Bardzo nietypowo, ale po chwili na scenie były już same „przewidywalne” sytuacje. Jak wicher. Jak huragan. Amok. Szaleństwo. Moc. Gruchot łamanych kości. Wścieklizna. Bomba energetyczna. Na barierce walka a naprzeciw publiki wyraźnie nakręceni muzycy. Zresztą zawsze bije od nich pozytywny fluid. Roześmiany Steve „Zetro” Sousa wiercący się po deskach sceny w każdą możliwą stronę. Rażący charakterystycznym wokalem. Potężne brzmienie sekcji Jacka Gibsona i Toma Huntinga. Exodus był tego wieczoru jak wielki, rozpędzony buldożer. Podobnie jak poprzednicy dostali tylko godzinę. Cóż, widocznie tak się umówili, chociaż w przypadku takiej kapeli to jak trzymanie psa na zbyt krótkim łańcuchu. Jednak chłopaki jak gdyby nigdy nic strzelali kolejnymi zabójczymi tempami. Nie mieli litości. „Zróbcie wielki hałas!!! W końcu wrócił do naszej rodziny! Pan Gary Holt!!!” zazgrzytał w pewnym momencie Zetro. Muszę przyznać, że jest różnica diametralna z nim w składzie. Cięte riffy, pogięte solówki i ta wielka charyzma. Wyłączałem się na innych, żeby tylko podejrzeć z jaką lekkością wydobywa dźwięki z gitary. Z jakim spokojem dowodzi swoim zespołem i kontroluje wszystko w zasięgu wzroku. Widać też, że reszta grupy ze swoim kapitanem dostaje skrzydeł i wrzuca szósty bieg. Pojedynki gitarowe Holta z Lee Altusem, kanonady perkusyjne i wyrzucane z gardła wokalisty kolejne linijki klasyków. Pod koniec krótkiego setu łańcuch się urwał. Z piekielną furią przyłożyli „Bonded By Blood”, poprawili tanecznym „Toxic Waltz” a morderczy koncert zakończyło uderzenie bestii czyli „Strike Of The Beast”. Po raz kolejny Exodus udowodnił, że jest w ścisłej czołówce thrash metalu w ogóle. Lata lecą a na nich nie ma mocnych. Pięknie było znów włożyć głowę w imadło tych szaleńczych dźwięków!

Tym razem dłuższa przerwa. Stojąc przy barierce i starając się dojść do siebie obserwowałem pracę technicznych. Mający za jakąś chwilę odbyć się w hali Orbita koncert grupy Testament zaczynał jawić się jak jakiś teatr. Ogromna ilość świateł, bogata w detale scenografia i podest z okazałym zestawem perkusyjnym. Do tego urządzenia do słupów dymu. No nieźle. Chociaż czy aby to wszystko konieczne? Widocznie niektórym to pasuje. Kwestia gustu. W końcu, gdzieś za dziesięć dwudziestej drugiej pojawili się oni. Testament. Monumentalne brzmienie. Gęste ale selektywne. Przynajmniej w tym miejscu, gdzie stałem, nie narzekałem na przejrzystość, chociaż czym dłużej trwało przedstawienie poziom decybeli dawał o sobie znać. Oglądałem ten koncert porównując go niejako do poprzedniego, który widziałem. Zaskoczyli tym, że zrezygnowali z solówek. Lecieli z tematem bez jakichś długich przerw. Słychać, że po przebytej chorobie Chuck Billy nie śpiewa tak, jak kiedyś ale nie brakuje mu optymizmu. Duet gitarowy Eric Peterson i Alex Skolnick zainstalował się po obu stronach sceny, jednak nie zamierzali tkwić na swoich pozycjach. Basista Steve DiGiorgio sprawiał natomiast wrażenie bardzo skupionego na grze i nieco flegmatycznego. Spacerował sobie po podwyższeniach z, powiedziałbym, gracją. Nad całością sceny i kolegami górował potężny w każdym znaczeniu tego słowa Gene Hoglan. Perkusista wybitny. Z szaloną lekkością odgrywał połamane partie bębnów. Odkurzyli panowie trochę starych rzeczy. Na plus na pewno otwierający set „Eerie Inhabitants”  z drugiej płyty. Zanim nie pojawiły się nowsze kawałki zdążyli uraczyć nas chociażby „The Haunting” i „Greenhouse Effect”. Potem troszkę napięcie spadło. Współczesne kompozycje przygniotły potęgą i odczułem momentami przerost formy nad treścią. W połączeniu z agresywną grą świateł  i scenografią zaczął mi się ten koncert trochę dłużyć. Wiadomo, to zupełnie inna ekipa niż poprzednicy i zresztą nigdy nie grali tak, żeby łamać kości. Testament kojarzy się z bardziej technicznym podejściem do thrashu. Zwłaszcza partie gitar były wypieszczone do ostatniej, malutkiej nutki. Patrząc na muzyków jak zachowują się na scenie można było odnieść wrażenie reżyserowanego show. Po odegraniu premierowego kawałka „Night Of The Witch” zapowiadającego nowe wydawnictwo, wytrącili publiczność (i chyba trochę siebie) z letargu serwując wiązankę starych, thrashowych strzałów. Właśnie końcówka koncertu przywróciła mi trochę wiary w ten zespół i podciągnęła na pewno ocenę ogólną wieczoru. Pięść sama poszła w górę przy „Into The Pit”. Głowa zaczęła się bujać z ochotą przy „Practice What You Preach” i „Over The Wall”. No i konkretne uderzenie wieńczące ten maraton – „Disciples Of The Watch”. Koniec. Zapalają się światła. Eric, Chuck, Alex, Steve i Gene kłaniają się publiczności. Jeszcze tylko obowiązkowa walka o kostki, frotki i pałeczki. Muzycy znikają za kulisami a tłum powoli wylewa się z hali.

Słychać, że zdania są podzielone. Kolega mówił, że widział jak mniej więcej w połowie setu Testament trochę osób opuszczało salę. Może faktycznie ciut za długo raczyli publiczność nowymi kawałkami. Może brzmienie okazało się zbyt monumentalne. Doszliśmy wspólnie do wniosku, że są trochę takim Dream Theater thrash metalu. Coś w tym jest i trzeba to na pewno lubić. Jak dla mnie umownym zwycięzcą wieczoru był bez dwóch zdań Exodus, po którym mało która kapela mogłaby wyjść i po prostu zagrać swoją sztukę. Jednak każdy z trzech występów był inny i na swój sposób wyjątkowy. W sumie mogę podsumować, że „The Bay Strikes Back Tour” to pomysł udany, dający publiczności bogactwo kontrastów. Bo chyba właśnie chodzi o to, żeby każdy był zadowolony, prawda?

Adam Widełka

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4963477
DzisiajDzisiaj868
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4427
Ten miesiącTen miesiąc46310
WszystkieWszystkie4963477
52.205.218.160