Ray Wilson „Upon My Life”- Bydgoszcz - 8.02.2020
Ray Wilson „Upon My Life”- Filharmonia Pomorska w Bydgoszczy - 8 lutego 2020
Miejsce koncertu
Ray Wilson przyjeżdżając do Bydgoszczy nie tylko z koncertem „Upon My Life”, także wcześniej na przykład z Genesis Classic upodobał sobie występy w salach o wyśmienitej akustyce. Bywał już w Operze Nova, chętnie słucha się sztuki muzycznej w jego wykonaniu także we wnętrzach filharmonicznych. Nie jestem muzykologiem, nie zajmuję się inżynierią budowlaną, ale wiem, że główna sala Filharmonii Pomorskiej, posiadająca około tysiąca miejsc, to miejsce o wybitnej, znanej w całej Europie akustyce. Niewiele osób wie, ale właśnie tutaj nagrano pierwszą w Polsce, pokrytą 24- karatowym złotem, płytę audiofilską. Dlatego odbiór muzyki z jakiegokolwiek miejsca na widowni jest znakomity. Także dla artystów występujących na scenie kwestie akustyczne odgrywają, delikatnie mówiąc, niepoślednią rolę. Z jednej strony stwarzają muzykom nieograniczone możliwości wykorzystania swojego brzmieniowego potencjału, z drugiej zaś strony nie tolerują żadnego „fałszerstwa”, niedbalstwa czy niedociągnięć warsztatowych. Pamiętam taki magiczny koncert Johna Wettona w maju 1998 (część występu do odsłuchania z płyty „Nomansland”), kiedy upalna pogoda i zimne napoje „załatwiły” głos Wettona, istniała nawet groźba odwołania polskich koncertów (były tylko dwa, w Bydgoszczy i Krakowie) i gdy ze sceny rozbrzmiały słowa Karmazynowej, akustycznej ballady „Book of Saturday”, każdy słuchacz „wyłapał” chrypę wokalisty, który zmuszony przypadłością zdrowotną, zaśpiewał ewidentnie nieczysto, co w warunkach akustycznych Filharmonii urosło do rangi prawdziwego problemu. Ale wracając do spektaklu Raya, z wyjątkiem pewnej kilkunastosekundowej wpadki technicznej, gdy po prostu w trakcie jednego z utworów „wysiadł” mikrofon wokalisty i zdezorientowana publiczność nie miała szans usłyszeć tekstu, koncert był bez zarzutu, a nawet więcej, ponieważ wydaje mi się, że walory głosowe Raya w takim środowisku akustyki powodują wręcz magiczne przeżycia, a myślę, że każdy uczestnik tego show w pełni rozumie, dlaczego w czasach, gdy dwuosobowa część legendarnego bandu Genesis, Rutherford- Banks, szukając wokalisty do reaktywacji zespołu, już po kilkudziesięciu sekundach przesłuchania wiedziała, że ten gość to właśnie ten „strzał w dziesiątkę”. Latka mijają a Ray, dbając o swoje umiejętności wokalne i walory głosowe nie stracił nic ze swojego potencjału podkreślonego naturalną , delikatną chrypką, która w niektórych songach dosłownie rozwala na łopatki swoją magią. Także instrumentalnie, każdy niuans zadowalał jakością i chociaż nie jestem purystą, to jednak potrafię wychwycić pewne „nieczystości”, w czasie tego koncertu nie można się było do niczego, używając kolokwializmu, przyczepić. No i jeszcze jedna banalna sprawa, zakrawająca na truizm, sala Filharmonii oferująca blisko tysiąc miejsc, od wielu tygodni przed koncertem była wyprzedana i nie muszę chyba wspominać, że w dniu tego wydarzenia była wypełniona tak, że szpilki nie wetkniesz.
Ludzie
Koncert bez publiczności nigdy nie ma żadnego sensu, niezależnie od tego, czy przyjaciele muzyki delektują się muzyką w małym klubie, w stworzonej do tego celu sali koncertowej czy na stadionie, to wraz z wykonawcami wspólnie tworzą ściśle zintegrowany zespół, którego zachowanie wywiera olbrzymi wpływ na atmosferę, klimat tego estetycznego spotkania. Bywało już wielokrotnie w historii tak, że nieodpowiedzialne i zwyczajnie głupie zachowanie grona słuchaczy psuło kompletnie przebieg święta, jakim jest niewątpliwie występ artysty w wersji „na żywo”. Wiele gatunków rocka przez lata całe „wychowało” sobie własnych fanów, natomiast w przypadku Raya jest to spotkanie wielu pokoleń. Po twarzach zebranych uczestników, także na opisywanym koncercie w Bydgoszczy, widać wyraźnie, że muzyka prezentowana przez Raya Wilsona i jego kompanię jednoczy ludzi o znacznej rozpiętości wieku, od 60 plus do kilkunastolatków. Często bywa tak, że ludziska „kibicujący” muzycznym dokonaniom Raya przychodzą na jego występy „stadnie”, całymi rodzinami i to też jest rzecz godna podkreślenia, że songi w wykonaniu Wilsona spełniają rolę takiego pomostu, łączącego słuchaczy nie tylko wiekowo, także pod względem gustów, preferencji estetycznych, zapewne także wyksztalcenia, czy generalnie statusu społecznego. Bardzo fajnie widzieć obok siebie ucznia podstawówki i emeryta, gdy tak samo żywiołowo reagują na prezentowaną muzykę, którą pokochali. To także wielka siła tych rockowych, autorskich piosenek Raya, klasycznych songów z dorobku innych „około genesisowych” artystów czy rzadziej progrockowych kompozycji, które bohater koncertu także posiada w swoim katalogu. Dlatego kontakt z muzycznym przedstawieniem w reżyserii Raya Wilsona, to zawsze wielka przyjemność, radość, możliwość oderwania się od codzienności i spotkanie ze sztuką muzyczną wysokich lotów.
Repertuar
Pomimo tego, że trasa koncertowa nosi ten sam tytuł, co wydana niedawno kompilacja, „Upon My Life”, Ray nie byłby sobą, żeby nie przedstawić kilku interpretacji obcych utworów muzycznych, bo doskonale wie, że fani tego oczekują. Ponieważ Ray posiada w swoim dorobku dziesiątki wspaniałych kawałków, zarówno tych z okresu kariery solowej, jak też tych tworzonych na potrzeby różnych konfiguracji zespołowych, to z dużą łatwością przychodzi mu wypełnienie dwugodzinnego koncertu różnymi utworami, które niekoniecznie muszą się powtarzać w trakcie innych występów. I nie mam zamiaru dokonywać takich porównań, bo ewentualne różnice i podobieństwa repertuarowe mają dla mnie i sądzę, że także dla innych słuchaczy, raczej marginalne znaczenie. Wiele jest takich piosenek w wykonaniu tego artysty, których kilkudziesięciokrotne słuchanie na przestrzeni lat, nie odbiera ani grama przyjemności, przeciwnie ich brak w czasie wydarzenia koncertowego, mógłby wywołać niedosyt. A nadmienić należy, że muzyczna ekipa pod kierunkiem Wilsona, nie przywiązuje się zbytnio do jednej, wyćwiczonej formy danej kompozycji, pozwalając sobie często na znaczące korekty wersji pierwotnej. Także w czasie bydgoskiego koncertu pojawiła się cała, bogata paleta rockowych hiciorów, przy których słychać było wzmożone bicie serc zebranych słuchaczy. A więc pojawiły się zachwyty przy dźwiękach z klasyków Genesis, między innymi „Carpet Crawlers”, „Home by The Sea”, „Land of Confusion” czy „Congo” zaśpiewane na bis. Kogo nie uradowały przypomniane mega hity Phila Collinsa „In The Air Tonight” albo „Another day in Paradise”? Był obecny także nieśmiertelny kawałek z dyskografii Petera Gabriela „Solsbury Hill”, były piosenki „Gypsy” i „Another Day” z początków kariery Raya w zespole Cut, pojawiła się inna perełka z artystycznego dziedzictwa Gabriela „In Your Eyes”. Nie wolno zapomnieć o odkurzonym przeboju Mike and The Mechanics „Another Cup Of Coffee”, no i naturalnie wybrany zestaw solowych osiągnięć artysty, wśród nich „Propaganda Man”, „zabijające” kapitalną nastrojowością „Alone”, śliczne „I Wait And I Pray”, czy Stiltskinowskie, dynamiczne i brzmieniowo mocarne „Inside”. Każdy, kto chciałby poznać cały program występu, może go znaleźć na odpowiednich stronach internetowych. Dwie godziny muzycznego relaksu dla publiczności minęły błyskawicznie, wykonawcy zmęczeni okrutnie, a słuchacze nienasyceni, chcieliby krzyczeć „more, more….”, ale gdzieś przebiega przecież umowna granica przyzwoitości. Wiem już także, że jeżeli w najbliższej przyszłości pojawi się na plakatach informacja, że Ray Wilson jest ponownie „on tour” , na pewno ustawię się w internetowej kolejce, żeby nabyć bilet. No bo dlaczego mam tracić taką frajdę? Pytanie retoryczne prawda? Brawo dla Raya i his musical companion!!!
Włodek Kucharek