Holy Mother, Ironbound - Chorzów - 6.12.2021
Holy Mother, Ironbound - „Leśniczkówka”, Chorzów - 6 grudnia 2021
Choć trudno w to uwierzyć, chorzowski koncert Amerykanów z Holy Mother był pierwszym zagranicznym koncertem heavymetalowym w Polsce od czasu ogłoszenia stanu pandemii. Mimo że od jego obwieszczenia minęły prawie dwa lata, temat koronawirusa wciąż pozostawia ślad. Nie cała trasa Amerykanów odbędzie się zgodnie z planem. Udał im się koncert w Budapeszcie, udał w Chorzowie, udał się w Oleśnicy, ale kolejne, które miały się odbyć w Niemczech, Francji i Włoszech, częściowo się posypały. I choć każdy koncert to jakiś zarobek, chłopaki z Holy Mother najwyraźniej nie traktują tego aspektu trasy bardzo poważnie. Wygląda na to, że przyjechali do Europy trochę pozwiedzać, coś zagrać, trochę popromować „Face this Burn”. Już samym wybór klubów i miast (oraz upór przy ich niezmienianiu) sugeruje, że nie chodzi o nic wielkiego. Widać, że muzycy jakieś fundusze na to mają i przyjeżdżają, tylko żeby się dobrze bawić. Zapewne ryzyko odwołania trasy mieli wkalkulowane w pomysł wypadu do Europy. Mimo wszystko w tym całym luzie nie lekceważą zdrowia – Mike przechodził przez klub w maseczce, a jego żona zajmująca się przez cały koncert stoiskiem z merchem, miała zasłonięte usta i nos. Może i nic dziwnego zważywszy, że Mike swego czasu zapadł na raka żołądka. Ten sam rodzaj choroby, która zabiła jego idola, Ronniego Jamesa Dio. Choć dziś Mike wygląda i porusza się jak trzydziesto-, a nie piędziesięciopięciolatek, ma za sobą groźną chorobę i wycięty żołądek.
Wątek Dio zresztą przewijał się przez koncert. Nie dość, że Holy Mother ma na swoich płytach covery Dio, to na koncercie zespół zagrał medley coverów kawałków, oryginalnie z Dio na wokalu. Sam Mike opowiadał, że jest to jego absolutny wzorzec (w tyle głowy plątał mi się czarny humor, że w pakiecie z uwielbieniem dla Dio, trafiła się Mike'owi ta sama choroba). To wyznanie przekuwa się w praktykę, bo Mike doskonale imituje wokal Dio. Ale kiedy go nie imituje, też doprowadza do padu szczęki. Jego głos niesie się po klubie jak dzwon, wypełnia salę tak, że ciarki przechodzą. Cieszę się, że widziałam Holy Mother właśnie w Leśniczówce, klubie nastawionym na koncerty, bo nagłośnienie było świetne. Kapitalnie słychać było każdy instrument, a moc wokalu Mike'a nie straciła ani grama.
Wokal Mike'a zrobił cały koncert. Wiem, że są osoby, które są zachwycone nową płytą Holy Mother (to znaczy słuchacze, nie mówię tylko o samym zespole) i na pewno odpowiadała im setlista wypchana po brzegi kawałkami z nowej płyty. Dla mnie ma ona zbyt wiele nowoczesnych wtrętów i dlatego mi nie leży. Mike otwarcie mówi, że klasycznie heavymetalowe pomysły odkłada na nowy krążek Messiah's Kiss. Ja bym wolała, żeby odłożył i trochę na Holy Mother, ale moje chciejstwo nie ma nic do rzeczy. W każdym razie doskonałe wokale Mike'a sprawiły, że nawet tych mniej podobających mi się kawałków, słuchało się fantastycznie. Na szczęście zgodnie z zapowiedzią w setliście pojawiły się też kawałki z „Toxic Rain”. Pamiętam, jak „katowałam” ten album na kasecie. Przez fakt, że dawniej muzyki miało się w domu mniej, a tą, którą się miało, „mieliło się” w nieskończoność, miałam wrażenie, że numery z „Toxic Rain” są mi szalenie bliskie. Zresztą tytułowy numer Amerykanie zagrali dwukrotnie, bo wywoływani przez publikę na koniec występu postanowili zagrać klasyczny bis. Klasyczny, bo nie był to odłożony na deser jakiś hicior kapeli (taki udawany bis, jaki znamy z 99% koncertów), tylko zagrany jeszcze raz numer, który się wcześniej pojawił. Największym smaczkiem dla mnie był zaś kawałek „Dragonheart” Messiah's Kiss. Mocny, dynamiczny, klasycznie heavymetalowy.
I choć skład zespołu, który wyruszył w trasę, nie był do końca taki, jak na ostatniej płycie (na przykład drugim po Mike'u liderem Holy Mother jest perkusista Jim Harris, który nie przyjechał), muzycy pokazali wielką klasę. Mimo realiów malutkiego klubiku, Holy Mother zagrał jak z wielkiej sceny. Radość i oddanie aż wysypywały się ze sceny. Sam Mike jest wulkanem energii. Aż trudno uwierzyć jak ciężką chorobę ma za sobą. A i niejeden inny gość w jego wieku mógłby mu pozazdrościć formy i prezencji. Co ciekawe Holy Mother najwyraźniej i image'm postanowił podkreślić, kto w kapeli jest „gwiazdą”. Podczas gdy Tirelli był obwieszony skórami, łańcuchami i masą biżuterii, jego muzycy wszyscy mieli gładkie czarne koszulki i czarne spodnie.
Na pewno chłopaki z Holy Mother będą mieli dobre wspomnienia po chorzowskim koncercie. Klub był prawie pełny... choć jest tak malutki, że wcale nie oznacza to dużej frekwencji (choć podobno w Oleśnicy było jeszcze mniej osób). Zastanawia mnie, jaka byłaby frekwencja, gdyby nie pandemiczny czas. Wiele osób przyszło nawet nie znając Holy Mother, ale chcąc zobaczyć „jakiś heavymetalowy koncert”. Niestety wybór klubu nie sprzyjał zjechaniu się ludzi z różnych części kraju. Leśniczówka, choć klimatyczna i super nagłośniona jest położona tak, że nawet niektórzy miejscowi nie bardzo wiedzą, jak do niej trafić. Część publiki stanowili znajomi Ironbound, którzy Holy Mother supportowali. Ironbound, choć stylistycznie bardziej klasyczny od Amerykanów, zrobił jednak mniejsze wrażenie. Panowie bardzo starają się przywołać klimat klasycznego heavy metalu, chwała im za to. Jakby taki zespół pojawił się u nas 20 lat temu, byłby sensacją. Na pewno będą jeszcze się rozwijać i popracują nad swoją muzyką. Z pewnością za którymś razem wokalista dotrwa do końca koncertu w lepszej formie, a perkusista lepiej poradzi sobie z bębnami w „The Wicker Man”. Mimo wszystko wspaniale było być częścią tego wieczoru. Oby ten występ był jaskółką kolejnych heavymetalowych koncertów w Polsce.
Strati