Opeth - Wrocław - 17.09.2022
OPETH - Centrum Koncertowe A2, Wrocław – 17 września 2022
Nie załapałem się na pierwszy koncert Opeth we Wrocławiu, odbywający w dawnej Strefie Radia Kolor (kto pamięta to miejsce?). W kwietniu 2000 nie wiedziałem nawet o istnieniu tego zespołu, jednak zacząłem ich słuchać dosłownie kilka miesięcy później. Pamiętam, że dając się ponieść magii „Blackwater Park”, przysłowiowo plułem sobie brodę, że nie wpadłem na nich wcześniej, gdyż obecni twierdzili, że wieczór ów był niezapomniany.
Dlaczego powrót do Wrocławia zajął Szwedom aż dwadzieścia dwa lata, tego nie wiem. Przez ten czas zmieniło się bardzo wiele. Pojawiły się i zniknęły nowe trendy w muzyce. Zespół Opeth zdążył eksplodować do niebotycznej popularności, a potem osiąść nieco w swojej wygodnej muzycznej niszy. Zatracili pod drodze pierwiastek death metalowy na rzecz brzmienia nawiązującego do progresywnego rocka sprzed kilku dekad. Strefa Radia Kolor musiała natomiast ustąpić miejsca podziemnemu parkingowi i betonozie położonego nad nim placu. Wszystko się zmienia, chciałoby się trywialnie skonstatować.
Czy aby na pewno wszystko? Co najmniej jedno jest w tej układance stałą. Mam na myśli ogromną pasję do muzyki, jaką przejawia Mikael Åkerfeldt. Jego miłość do muzyki sprzed lat wydaje się być niewzruszona, wobec przemian, o jakich wspomnieliśmy chwilę wcześniej (no, może czuć jego irytację, gdy krytykuje ze sceny współczesny, oparty na auto-tunie rap). Nie da się tego ukryć, że wszystkie elementy, stanowiące obecnie składową muzyki Opeth, to dźwięki, które wybrzmiewać od czasu świetności waszych rodziców. Zgodzimy się chyba jednak, że nie każda twórczość artystyczna musi silić się na wyważanie otwartych już drzwi.
Jaki był to więc koncert? Muszę przyznać, że mimo, iż należę do fanów ostatniej płyty zespołu, zwłaszcza jej szwedzkojęzycznej wersji (i w tym języku Michael śpiewał utwory takie jak „Svekets prins”, „Hjärtat vet vad handen gör” czy „Allting tar slut”), to początek był trochę niemrawy. Nie narzekałem na brzmienie, chociaż spotkałem się z uwagami, co do jego jakości, ale brakowało w tym energii. Zaczęło się to poprawiać z kolejnymi utworami, począwszy od „The Lepper Affinity” i „Harlequin Forest”. Jakby powrót do starszego repertuaru rozluźnił nieco zespół i samego lidera, pozwalając na większą swobodę wykonawczą. Wtedy też Michael zwyczajowo się rozgadał, serwując pomiędzy utworami, charakterystyczny dla siebie, nieco suchy humor i opowiadając zabawne anegdoty dotyczące historii zespołu. Repertuarowo odbyło się bez większych niespodzianek, może z wyjątkiem krótkiego fragmentu „The Face of Melinda”, wplecionego w początek jednego z ostatnich numerów w programie.
Muszę za to wspomnieć o tym, że słuchanie muzyków Opeth to prawdziwa przyjemność. Niesamowite wrażenie robiła na mnie gra gitarzysty Fredrik Åkessona, który w moim przekonani jest jednym z najlepszych współcześnie instrumentalistów metalowych. Świetnie sprawdził się też nowy perkusista, młody Fin Waltteri Väyrynen (do niedawna występujący w Paradise Lost), który dołączył do grupy ledwie kilka tygodni przed koncertem. Opeth na żywo, gdy tylko na docenienie tego pozwalają warunki akustyczne, to muzyczne mistrzostwo.
Wieczór rozpoczął się występem Islandczyków z The Vintage Caravan, którzy zaserwowali energiczną muzykę hard rockową, trochę w duchu Hendrixa. Pasowało to do muzycznej podróży w przeszłość, jaką prezentowała gwiazda wieczoru. Ba, członkowie The Vintage Caravan nawet wyglądali jak z epoki. Koncert mógł się podobać, jednak nie mogę nie wspomnieć, że w jego końcowej części zacząłem odczuwać lekkie znużenie.
Igor Waniurski