Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 91sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Muzyczne przestrzenie podróży w stereo” (Gallileous)

Starsi czytelnicy naszego pisma mogą pamiętać ten zespół jeszcze z lat 90., kiedy to grał, najbardziej posępny z możliwych, doom metal. Potem była przerwa w działalności, a po reaktywacji Gallileous z każdą kolejną płytą ewoluował, by obecnie nagrać świetny album „Stereotrip”, utrzymany w stylistyce psychodelicznego rocka/hard rocka i space rocka.

O nowej płycie i pozytywnej zmianie, możliwej dzięki wokalistce Annie Marii Beacie Pawlus-Szczypior, rozmawiamy z gitarzystą Stoną, jedynym muzykiem oryginalnego składu grupy:

   
HMP: Zanim zacząłem przygotowywać pytania do tego wywiadu odszukałem wasze pierwsze kasetowe demówki, w tym „Passio Et Mors” i nie da się nie zauważyć, że przeszliście w ciągu tych 25 lat długą drogę: od funeral doom metalu do psychodelicznego rocka/hard rocka?

Tomasz Stoński: Nie da się ukryć. „Też czuję, że mnie czas posunął”, że przytoczę słynnego polskiego komika lat 80. A tak poważnie, z mojej strony jest to jednak powrót do korzeni. Od małego bombardowany byłem heavy metalem i hard rockiem ze strony starszego brata, jak i Niemenem czy Beatlesami ze strony ojca. Lata 90. to okres przyporządkowania się grupie rówieśniczej i otwarcie na nowe nurty, buntu, zaznaczenia własnego ja i poszukiwania muzycznego samospełnienia. Zdałem sobie jednak sprawę, że te pierwsze doświadczenia są dla mnie najważniejsze i daję teraz tym odczuciom ujście. Jako zespół gramy to, co samo wychodzi z nas w trakcie spontanicznych improwizacji na próbach i bez żadnych granic oddajemy się temu. Nie ma dla nas znaczenia jak to zostanie zaszufladkowane przez miłośników encyklopedyzowania muzyki.

W pierwszym okresie istnienia Gallileous byliście postrzegani jako taka bardziej ciekawostka niż wiodący zespół podziemnej sceny, demo „Passio Et Mors” dotarło tylko do największych maniaków takiego grania – miało to wpływ na zawieszenie działalności wkrótce po jego wydaniu?

Taka pozycja zespołu wynikała z naszego podejścia do ówczesnej sceny, na której nie szukaliśmy splendoru i sławy ale własnego miejsca, gwarantującego nam poczucie robienia tego co sami chcemy, poczucia oryginalności i nie przystawania do popkultury a co za tym idzie poparcia jedynie najbardziej wytrwałych fanów. Byliśmy też wówczas nastolatkami. Ale to racja, że to nasze podejście spowodowało po części, nie biorąc pod uwagę indywidualnych wyborów dróg życiowych poszczególnych członków zespołu, zaprzestanie działalności Gallileous. Na rozesłane ówcześnie demówki, żadna, nawet z mocno undergroundowych wytwórni nie odezwała się z propozycją wydawniczej współpracy. Wyprzedziliśmy chyba trochę czasy. Przypomnę, że wówczas nawet nie istniał taki termin jak funeral doom metal. Demo „Passio Et Mors”, przez oficjalne media zostało docenione dopiero po wznowieniu na cd w2008 roku czyli 14 lat od jego pierwotnego ukazania się.

Jednak, jak to się mówi, ciągnie wilka do lasu i przed blisko jedenastu laty reaktywowaliście zespół, który od tego czasu dorobił się aż czterech płyt. Mamy przychylniejsze czasy do muzykowania, czy może to wy jako starsi, bardziej dojrzali ludzie mogliście bardziej skupić się na graniu?

Większość z nas przez cały ten czas gdzieś tam muzykowała, niekoniecznie, mówiąc mimochodem na obniżonych strojach gitar i w metalowym klimacie. To chyba właśnie ten czas rozłąki obudził w każdym z nas indywidualne zapędy do eksplorowania muzycznych, jakże szerokich perspektyw. Każdy z nas, oczywiście z tych, którzy przeżyli ten okres (RIP Gego), ułożył sobie w tym czasie życie rodzinne, zawodowe, podszkolił muzycznie. Wszystko to pozwoliło na ponowne regularne spotkania i próby pobudzenia do życia uśpionego Gallileous’a. Anegdotą może być tu fakt, że pierwsza oficjalna płyta po reaktywacji miała być wydana pod inna nazwą, jednak po długich rozmowach stwierdziliśmy, że nie ma sensu budzić do życia nowych stworów, skoro stare nadal gdzieś tam w nas drzemią. A czy czasy są bardziej przychylne do muzykowania? Dla młodych muzyków zapewne tak. Szeroki dostęp do wszelkiego rodzaju sprzętu,  tutoriali, łatwość wymiany informacji, Internet z pewnością wspomaga ich w procesie tworzenia i docierania do słuchaczy. Z drugiej strony mamy natłok zespołów i wybiórcze, fragmentaryczne słuchanie albumów. W sumie nie wiem co jest czy było lepsze.

Z każdym kolejnym wydawnictwem muzyka Gallileous ewoluuje: coraz mniej w niej doom metalu, za to coraz więcej odniesień do hard rocka, space rocka, tudzież progresywnego i psychodelicznego grania, co jest zapewne podyktowane waszym rozwojem, zarówno jako słuchaczy, jak i muzyków?

Bezsprzecznie. Muzyka Gallileous jest jak rzeka, nigdy nie natkniesz się na taką samą płytę. Nasza dyskografia odzwierciedla nasze, zarówno stany emocjonalne jak i aktualne miejsca w jakich znalazł się nasz statek kosmiczny przemierzający muzyczne przestrzenie. Zróżnicowanie stylistyczne poszczególnych wydawnictw mocno też uzależnione jest od składu zespołu, który na przestrzeni tych wszystkich lat dość mocno też się przecież tasował. Zwrócę uwagę, że przez zespół przewinęło się już 11 muzyków, nie licząc prób dokooptowania jeszcze kilku innych, dla których nie było miejsca na naszym pokładzie z różnych przyczyn. Obecnie jestem jedyną osobą, która widnieje w składzie z lat 90. Ale cieszymy się, że wraz z naszymi muzycznymi poszukiwaniami, za tymi wszystkimi zmianami, podąża coraz większa ilość fanów, którzy doceniają właśnie ten nasz progres i to nie tylko osób poruszających się po orbitach muzyki metalowej ale ostatnio też słuchaczy np. progresywnego rocka, na co dowodem są notowania naszych najnowszych utworów na liście przebojów radia Rockserwis.fm. Tym bardziej nam miło, że sami się dobrze przy tym bawimy!

Na poprzedni albumie „Voodoom Protonauts” eksplorowaliście te rejony wyjątkowo chętnie i z całkiem niezłymi efektami, ale na kolejnej płycie „Stereotrip” dokonaliście dość radykalnych zmian. Pierwszą, kto wie czy nie najistotniejszą dla zespołu, jest pojawienie się w waszym składzie wokalistki. Anna Maria Beata Pawlus-Szczypior wniosła pod tym względem do Gallileous zupełnie nową jakość – bez urazy, ale partie wokalne były, jak dla mnie najsłabszym elementem poprzedniej płyty – to dlatego szukaliście frontmana z prawdziwego zdarzenia?

Trafiłeś w sedno. Po odejściu Zgreda, naszego wokalisty jeszcze z czasów płyty „Necrocosmos”, postanowiliśmy nie uginać się tylko doładować akumulatory i nagrać kolejną płytę w trójkę. Motywacja była tym większa, gdyż miało to miejsce akurat przed trasą koncertową po Finlandii, na której nam bardzo zależało. No i z braku laku, ktoś musiał pochwycić za mikrofon. Jako, że nikt inny się do śpiewania nie kwapił, padło na mnie, a ja wokalistą urodzonym nie jestem jak słusznie zauważyłeś. W trasę jednak pojechaliśmy! Z płyty byliśmy zadowoleni, jednak cały czas zdawaliśmy sobie sprawę, że całość brzmiałaby o wiele lepiej gdyby znalazł się wokalista z krwi i kości. Wtedy wszechświat zesłał nam Ankę i pomimo tego, że nigdy nie spodziewaliśmy się, że będziemy grać z dziewczyną, to po usłyszeniu jej głosu nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że znaleźliśmy kolejnego Doomowego Protonautę.

Klawiszowe i organowe brzmienia pięknie wtapiały się w gitarowe struktury waszych numerów – dlaczego z nich zrezygnowaliście, toż space/prog rock kojarzy się z nimi nierozerwalnie?

Powód jest prosty. Tylko raz udało nam się z Boogie’m, który od zawsze był odpowiedzialny za partie klawiszowe w Gallileous, zagrać na żywo. Tym razem postanowiliśmy postawić na szczerość względem fanów, nagrać płytę, którą możemy w całości, bez jakichkolwiek uchybień odegrać na żywo. Jeśli jednak kiedyś ktoś będzie chciał polatać z nami uderzając w klawisze Hammonda czy innych wynalazków typu Moog, to z pewnością spróbujemy takiej wspólnej podróży.

Utwory są też zdecydowanie krótsze, nie ma już mowy o 6-7 minutowych kolosach. Nasłuchaliście się The Beatles czy Jefferson Airplane i uznaliście, że w takiej piosenkowej, zwartej  formie też coś jest, a w prostocie siła?

Dokładnie! Skoro The Beatles mogło stworzyć albumy, składające się z kawałków trwających po niecałe 2-3 minuty i przetrwały one w świadomości słuchaczy przez dziesiątki lat, to najwidoczniej jest w tym sens. Co więcej okazuje się, że w tak zwartej formie można zawrzeć wszystko czego potrzeba dobrej piosence: zarówno zwrotki, refreny jak i solówki, ba nawet improwizacje! „Stereotrip” zawiera 9 utworów w niecałych 36 minutach. To dla nas bez wątpienia życiowy rekord.

Mamy tu też i dłuższe, typowo psychodeliczne numery jak: „Born Into Space” czy „The Sound Of The Stereo Sun” - ciekawi mnie, czy na koncertach zdarza wam się wydłużać takie utwory, improwizować, eksperymentować?

To zależy. Czasem liczy się zwarty set. Innym razem pięknie jest pląsać w nieprzewidywalnych formach improwizacji. Pewne fragmenty naszych kawałków nigdy nie zostaną ostatecznie uformowane. Większość solówek gram za każdym razem inaczej, co czasem, gdy kondycja dopisuje, pozwala na przedłużanie ich trwania w trakcie występów na żywo. Tym bardziej, że teraz Anka wspiera mnie również swoimi wokalizami. Czasem poddajemy się rytmowi i płyniemy na tyle, na ile starczy nam wyobraźni czy słuchaczom ochoty, bo to też dobrze jest mieć w takich sytuacjach na uwadze.

„Stereotrip” brzmi bardzo szlachetnie i dynamicznie, niczym płyta z dawnych lat. Nagrywaliście na tzw. setkę?

Dzięki za miłe słowa. Bębny i bas zarejestrowane zostały na tzw. setkę przy akompaniamencie gitary, którą dogrywałem ostatecznie później pozostawiając sobie więcej możliwości brzmieniowych i kompozycyjnych. Również wokale zostały dograne oddzielnie. Nie używaliśmy metronomu, by pozostawić w muzyce ten indywidualny, niespotykany puls, feeling czy jak to się ładnie mówi, groove. Nagrywaliśmy też w bardzo przyjacielskiej atmosferze, bez zbędnych napięć i ograniczeń czasowych. Duże podziękowania dla Daniela i Arka z Orion Studio za sposób w jaki nas przez tę sesję poprowadzili, a także wpływ jaki wywarli na ostateczne brzmienie tej płyty. Z czasem się człowiek uczy, że pewne rzeczy trzeba po prostu oddać fachowcom, a upieranie się przy swoich racjach nie zawsze służy muzyce, której przecież nie my sami będziemy słuchać.

Daniel Arendarski wspomógł was też w kilku utworach jako muzyk, ale był to tylko gościnny udział, nie planujecie dokooptowania na koncerty drugiego gitarzysty czy klawiszowca, to już zamknięty rozdział?

Tak, Daniel zagrał świetną solówkę w „Born Into Space” oraz ciekawie użył czterostrunowej tenorowej Tanglewood Guitar w „The Sound Of The Stereo Sun”. Nie planujemy jednak dublować w naszym składzie instrumentów. Oczywiście, jak pisałem wyżej, jeśli kiedyś znajdzie się ciekawy człowiek, który wytrzyma nasze charaktery, zrozumie o co nam chodzi w muzyce i jednocześnie będzie miał tą szczególną umiejętność wsparcia nas brzmieniem Hammondów czy innych elektronicznych psychodelików to dlaczego nie spróbować? Skrycie powiem, że cały czas liczę na saksofon, na którym podobnież nasza wokalistka niegdyś grała. Jednakże obecny skład całkowicie nas zadowala i nie budzi poczucia braku czegokolwiek.

Do „Eaten By The Universe” zrealizowaliście psychodeliczny teledysk, wasze utwory nieźle też sobie radzą w różnego rodzaju notowaniach – czyżby polscy słuchacze zaczynali też dostrzegać rodzime zespołu z nurtu tzw. retro rocka, a nie tylko Blues Pills czy Kadavar?

Zrealizowaliśmy wraz z EXA Studio teledysk, nasze single triumfują na listach przebojów, ale nie wiem czy to świadczy o tym, że taka muzyka ma jakieś ogromne wzięcie pośród polskich słuchaczy. Generalnie myślę, że cały czas takich zespołów w Polsce brakuje. Jest cała masa, dobrych zresztą grup w klimatach okołostonerowych, które czerpią jakieś wzorce z lat świetności muzyki rockowej, jednak mało komu starcza odwagi, by wyjść poza sztywne ramy gatunku. Co gorsza, zawsze jest aktualne przysłowie „cudze chwalicie, swego nie znacie”. Rodzime się ocenia, krytykuje, wyszukuje minusów, porównuje, czasem ewidentnie szkaluje. A gdy przyjeżdża jakaś, nikomu nie znana kapela z zagranicy na branżowy festiwal to od razu jest szał, masa ochów i achów. Taka już chyba nasza Polaków uroda.

Swoją drogą nie uważasz, że jest to nieco bezsensowny termin, bo określanie mianem retro czegoś, co od blisko 50 lat jest wciąż żywe i aktualne w artystycznym wymiarze wydaje mi się bezsensowne?

Wiesz, to jest jak z tymi sinusoidami dotyczącymi epok kulturowych. Odwieczna walka młodych ze starymi i oczywiście Uroboros. Być może teraz słuchanie takich grup jak Thin Lizzy jest cool, ale bądźmy sobie szczerzy, wśród metalowców taka deklaracja w połowie lat 90. wiązała się z wybuchem gromkiego śmiechu długowłosych kompanów. Sam pamiętam jak niełatwo mi było słuchać np. Pentagram czy Saint Vitus, nie wspominając o zespołach z lat 70. w czasie gdy koledzy zafascynowani byli szwedzkim czy też niezwykle technicznym death metalem z Florydy. Obiektywnie jednak rzecz biorąc fakt, że do pewnych schematów się powraca, świadczy o ich dobrej jakości, czy wręcz nieśmiertelności.

Płyta jest krótka, tak więc na koncertach sięgacie też po wcześniejsze utwory? Sądząc z tego co słyszę na „Stereotrip” Anna pewnie radzi sobie z nimi bez trudu, nadając im nową jakość?

Z reguły koncertujemy, dzieląc scenę z innymi zespołami i nie ma powodów, by zbytnio przeciągać występy. Jednak czasem zdarza nam się odegrać „Omen Of Death” czy „Yeti Scalp” z „Voodoom Protonauts”. Ten drugi numer można odsłuchać na naszym Bandcampie w wykonaniu Ani. Bez dwóch zdań nadaje konkretnego szlifu tym utworom i pewnie gdyby ona z nami je nagrała ten wywiad ukazałby się już w roku 2014! Zdarzało się nam też zagrać na żywo „The Green Fairy”, „A Daub” i „Brand New Cosmos”. Niestety, ze względu na uporczywe zmiany składu nie gramy starszych numerów. Może jeszcze kiedyś przyjdzie czas na Passio Et Mors Tour? Kto wie? Obecnie staramy się promować nową płytę, bo to ona właśnie jest najbardziej reprezentatywna w stosunku do naszej kondycji muzycznej.

Gracie ostatnio nie tylko w Polsce, bo niedawno przecież odwiedziliście Wielką Brytanię, wydanie kolejnego albumu pewnie zintensyfikuje ów stan rzeczy?

Sam się zastanawiam co się teraz wydarzy. Na ta chwilę mamy w maju dwa koncerty w Ostrowcu Świętokrzyskim i Tarnowskich Górach. Jest trochę zamętu z promocją „Stereotrip”. Myślę, że po oficjalnej premierze, kiedy płyta pojawi się na fizycznym nośniku pomyślimy o większej trasie promującej album. Co do występów na Wyspach to odwiedziliśmy Londyn. Nottingham i Bristol, gdzie zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci, nie tylko przez polskich fanów. Bardzo udana wycieczka, coś, co tygryski lubią najbardziej!

Musicom zdaje się solidnie was wspierać, poprzedni wydawca chyba nie przykładał się zbytnio do promocji  Gallileous, chociaż nie da się nie zauważyć, że miał pewien wpływ na szerszą popularyzację zespołu?

Martin z czeskiego Epidemie Records jest klasycznym undergroundowcem. Nie mieliśmy z nim nawet spisanej umowy. Wszystko organizowane było po słowie w pełni zaufania. Jednak specyfika undergroundu jest taka, że płyty owszem, pojawiały się na wszystkich kontynentach, ale jedynie w katalogach tego samego typu maniaków propagujących muzykę niezależną. Nie mieliśmy też żadnego wsparcia w postaci organizacji koncertów czy promocji w mediach w postaci artykułów prasowych. Mimo wszystko, dobrze wspominamy współpracę z tą małą wytwórnią. Teraz jest inaczej, dziewczyny z Musicom w pełni profesjonalnie podchodzą do naszej pracy i starają się zrobić wszystko, by dotrzeć z naszą muzyką do jak najszerszej liczby słuchaczy. Canatara Music zajęła się bezpośrednio promocją, czego efektem jest również ten wywiad. 26 maja będzie premiera płyty, która pojawi się w dobrych sklepach muzycznych. My zajmujemy się jedynie muzyką i oprawą graficzną, a resztę pozostawiamy specjalistom i wydaje się być to słusznym podziałem zadań. Poza Musicom chciałbym tutaj podziękować Piotrowi Kosińskiemu i Bogdanowi Dziewońskiemu z Rockserwis.fm, bo bez nich nigdy byśmy się w tym miejscu nie znaleźli. Przynajmniej nie w tej chwili.

Liczycie na to, że teraz macie szansę na szersze zaistnienie, czy też po prostu cieszycie się z możliwości grania tego, co kręci was obecnie najbardziej, a cała reszta jest już tylko przysłowiową wisienką na torcie?

Chyba najbardziej nas cieszy to, że możemy się spotkać dwa razy w tygodniu, chwycić za instrumenty i odpłynąć. Nie wyobrażam sobie, by tego zabrakło w moim życiu. Cała reszta to wartość dodana. Nie ma jednak się co oszukiwać, gdy nie ma pozytywnych informacji zwrotnych czasem trudno przełamywać obniżone nastroje, generować wiarę w własne siły itd. Liczymy też na to, że dzięki współpracy z Musicom uda się nam dotrzeć do słuchaczy niekoniecznie związanych ze sceną metalową, która czasami wydaje się być naszymi poczynaniami nieco zdezorientowana. Sama muzyka jest obecnie na tyle uniwersalna, że szkoda byłoby się z nią siłą przebijać przez mur twardogłowych zwolenników funeral doom metalu. Zapraszam wszystkich do podróży w stereo!

Wojciech Chamryk

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5521291
DzisiajDzisiaj68
WczorajWczoraj615
Ten tydzieńTen tydzień1991
Ten miesiącTen miesiąc6972
WszystkieWszystkie5521291
18.97.9.174