„Muzyczne korzenie” (Yellow Horse)
Yellow Horse to swoisty skok w bok muzyków grających na co dzień w Steel Velvet i w Ciryam. Paweł Soja, Dominik Cynar i Mateusz Krupiński eksplorują jednak w swym nowym projekcie zupełnie inne rejony, wracając do korzeni bluesa, country, southern rocka i pokrewnych gatunków. W oczekiwaniu na debiutanckiego longplaya grupy sprawdźcie koniecznie jej EP „My Little Girl”, zerkając przy tym co miał nam do powiedzenia wokalista i basista Paweł:
HMP: Czyżbyście nie znajdowali w Steel Velvet i w Ciryam pełni artystycznego spełnienia, stąd pomysł założenia kolejnego, grającego bardzo odmienną muzykę, zespołu?
Paweł Soja: W obu zespołach jak najbardziej spełniamy się w klimacie hardrockowym czy metalowym, a klimatem lat 60. i 70. byliśmy zafascynowani od początku naszej przygody z muzyką. Inspirowały nas takie zespoły jak: Mountain, Creedence Clearwater Revival, Neil Young, Lynyrd Skynyrd i wiele innych. Dlatego pomysł na projekt Yellow Horse powstał dawno temu, jednak dopiero teraz znaleźliśmy czas na jego zrealizowanie.
W sumie nigdy nie rozumiałem po co muzycy mają inne składy bądź wydają solowe płyty, na których grają dokładnie tak samo i to samo co w swych macierzystych zespołach – jeśli już uskuteczniać taki muzyczny skok w bok, to niech to będzie coś innego, wręcz totalnie odmiennego?
My również nie rozumiemy po co zakładać drugi zespół w tym samym gatunku, dlatego w Yellow Horse gramy zupełnie inne rzeczy.
Domyślam się, że zainteresowanie takim akustycznym graniem wzięło się u was od fascynacji klasycznym rockiem lat 60. i 70., głównie tym amerykańskim, czerpiącym z bluesa, country czy starego, dobrego rock 'n' rolla?
Tak dokładnie jest. Yellow Horse z założenia miał być jak najbardziej przesiąknięty starym rock and rollem oraz dźwiękami country jak z czarno-białego westernu. Początkowo próbowaliśmy grać elektrycznie i z full zestawem perkusyjnym, jednak tylko gitara akustyczna oddaje prawdziwego ducha tej muzyki. Po za tym prawdziwi kowboje na prerii nie mieli „elektryków“ (śmiech, a granie na pudłach daje większy kontrast dla naszej twórczości w obu zespołach.
Yellow Horse od początku miał być zespołem wykonującym autorski repertuar, czy też byliście początkowo typowym cover bandem, a własne utwory pojawiły się stopniowo?
Chcieliśmy zaznaczyć, że Yellow Horse istnieje od 9 miesięcy i jest to bardzo świeży band. Oczywiście, że jesteśmy nastawieni na granie własnej twórczości. Dowodem tego jest nasz autorski singiel „My Little Girl“. Cały czas pracujemy nad własnym materiałem, który ukaże się pod koniec roku na płycie długogrającej. Co ciekawe, propozycje koncertowe pojawiły się już w pierwszym miesiącu istnienia zespołu, kiedy nie mieliśmy jeszcze pełnego „seta” koncertowego. Dlatego wybrane przez nas coverki zagościły na stałe w naszym repertuarze .
Na koncertach gracie też sporo coverów w hołdzie tym wszystkim wielkim muzykom sprzed lat?
Oczywiście, mamy kilka utworów, które gramy w hołdzie zmarłym muzykom takim jak Tadeusz Nalepa, Gregg Allman czy Ronnie Van Zant, ale granie coverów to dla nas przede wszystkim niesamowita frajda, ponieważ ucząc się tych numerów możemy w pewnym stopniu dowiedzieć się co czuli ich autorzy i jak odbierali swoją muzykę.
Na waszej debiutanckiej EP-ce „My Little Girl“ też mamy dwa obce numery, ale dość zaskakujące. Pierwszy to „Burning Love”, utwór powszechnie kojarzony z Elvisem i faktycznie, jeden z lepszych w jego późniejszej dyskografii, ale mało kto zdaje się pamiętać o tym, że jego autorem jest Denis Linde, w USA twórca poważany, ale u nas praktycznie nieznany?
Nawiązując do poprzedniego pytania, nagrywając ten utwór chcieliśmy przede wszystkim oddać hołd Denisowi Linde. Był czołowym kompozytorem muzyki country na scenie Nashville, pisał dla takich artystów jak wspomniany Elvis Presley, Allan Jackson czy Roger Miller. Niestety u nas w Polsce jest totalnie nieznany i niedoceniany.
Nakręciliście do tego utworu teledysk w studio i wygląda na to, że było to nagranie na setkę, z ewentualnie później dogranymi chórkami czy partiami rytmicznymi?
Cała EP-ka „My Little Girl“ była zarejestrowana na setkę. Nagranie tylko w ten sposób oddaje naturalność tej muzyki. Jedynie drobne partie były dogrywane. Materiał nagrywaliśmy w śląskim studio Maq Records, gdzie znajdują się rewelacyjne pomieszczenia do nagrań na setkę. Przede wszystkim świetnie oddaje ono prawdziwe brzmienie instrumentów.
Instrumentarium też zredukowaliście właściwie do minimum, bo zestaw perkusyjny jest bardzo skromny, a główną rolę gra w nim cajon – to miał być taki totalny powrót do korzeni muzyki?
Jak wspominaliśmy wcześniej, przeszliśmy z dużego zestawu perkusyjnego na cajon, werbel, shaker, tamburyn i inne przeszkadzajki. Tylko w singlu promującym album użyliśmy starych bębnów Ludwig z 1968 roku, lecz też w bardzo minimalnym wydaniu: centrala 20’, werbel, tom i talerze. Ciekawostką jest tutaj, że overheady nagrywaliśmy jednym mikrofonem w mono dla uzyskania bardziej oldschoolowego brzmienia.
Drugim coverem jest „Please Don't Leave Me”. Wielu ludzi uważa go za mniej znany utwór Thin Lizzy i to właściwie prawda, skoro zarejestrował go pełny skład tego zespołu z wokalistą Philem Lynottem na czele, ale tak naprawdę rzecz firmuje ówczesny gitarzysta Lizzy, John Sykes, również kompozytor tego utworu?
Tak, John Sykes jest kompozytorem tego utworu i autorem tekstu. Jednak najbardziej „Please Don’t...” rozsławił zespół Pretty Maids, którego opracowanie zdobywało listy przebojów w wielu krajach. Osobiście mamy wielki sentyment do wersji Thin Lizzy, ale pod względem wokalnym bardziej leży nam wykonanie Ronniego Atkinsa.
Mnie też, bo choć Lynott śpiewał na wielkim luzie i miał fenomenalne wyczucie frazy, ale to Atkins jest wokalistą w pełnym znaczeniu tego słowa (śmiech). Wygląda na to, że wręcz lubujecie się w wyszukiwaniu takich mniej znanych perełek sprzed lat, chociaż sięgacie też na koncertach po wielkie przeboje, jak choćby „Lady In Black“ Uriah Heep?
W repertuarze mamy kilka hitów takich jak „Lady In Black“, „Have You Ever Seen The Rain“ czy „Proud Mary“, jednak więcej przyjemności sprawia nam wydobywanie z ukrycia perełek mniej znanych publice, które przedstawimy na koncertach.
Tytułowym utworem płytki jest wasz autorski „My Little Girl“ – szybki, z wiodącym basowym pulsem i chóralnym, przebojowym refrenem – macie w zanadrzu więcej takich kompozycji?
Nie chwaląc się, owszem (śmiech). A tak na poważnie, mamy już gotowych około sześciu kawałków na płytę, w których postawiliśmy na chwytliwe melodie. Chyba zostało nam to po graniu melodyjnego hard rocka w Steel Velvet.
Dlaczego więc zdecydowaliście się zacząć od EP-ki? Nie lepiej było trochę poczekać i wydać debiutancki album, bo przecież teraz single czy EP-ki ukazują się raczej w sieci, mało kto zwraca już uwagę na tradycyjnie wydawane, krótsze płyty?
Po pierwsze to bardzo przywiązujemy wagę do wydawania płyt, a po drugie zawsze stawiamy na klasyczne rozwiązania. Dawniej single i krótsze albumy wychodziły na winylu i CD, dlatego również idziemy tą drogą. Na EP-kę zdecydowaliśmy się, żeby zaznaczyć naszą obecność na rynku muzycznym przed wypuszczeniem długogrającej płyty.
Działacie więc według założonego planu, metodą stopniowych kroków, a album będzie kolejnym etapem?
Dokładnie tak. Dążymy do celu metodą małych kroczków.
Do „My Little Girl“ też nakręciliście teledysk, ale już w realiach koncertowych – bez klipów trudno sobie wyobrazić promocję debiutującego zespołu?
Teledysk „My Little Girl“ był kręcony w kultowej bieszczadzkiej knajpie „Siekierezada“, ale nie w czasie koncertu. W dzisiejszych czasach podstawą promocji jest internet, a obraz zdecydowania pomaga w odbiorze muzyki przez słuchacza. Poza tym kręcenie teledysków sprawia nam mega przyjemność i świetnie się przy tym bawimy. Choć to kosztowna zabawa…
Yellow Horse to formalnie trio, ale w studio i na koncertach wspiera was perkusista Robert Ziobro. Nie planujecie w związku z tym poszerzenia składu na stałe, tym bardziej, że sporo ostatnio koncertujecie?
Nasz steel velvetowy perkusista Robert Ziobro wspierał nas w studio, ponieważ nie da się grać jednocześnie na cajonie, werblu, tamburynie, czy shakerze. Ta sama sytuacja odnosi się w stosunku do perkusji i przeszkadzajek. Nie da się ukryć, że na koncertach brakuje kolejnej pary rąk do wypełnienia instrumentarium, ale jakoś sobie radzimy. Zobaczymy co życie pokaże…
Są to jednak występy głównie w waszych rodzinnych stronach – nie planujecie wizyt w innych regionach kraju?
Głównie koncertujemy w obrębie województwa podkarpackiego, małopolskiego, świętokrzyskiego i lubelskiego. Bardzo chętnie zapędzimy się dalej, jeśli tylko będzie taka możliwość i okazja.
Macie już ponoć zaplanowany koncert z The Animals – nie ma co ukrywać, że obecne wcielenie tego zespołu, bez Erica Burdona i bodaj jednym tylko muzykiem oryginalnego składu, nie elektryzuje już tak jak kiedyś, ale mimo wszystko to jeden z klasycznych zespołów rocka lat 60. i będzie to dla was zapewne spore przeżycie?
Wiadomo, że to nie ten sam zespół, jakim byli w 1964 roku, zaraz po nagraniu „The House Of The Rising Sun“. Mimo wszystko możliwość zagrania z takimi dinozaurami rocka to dla nas niesamowite przeżycie.
Liczycie więc, że to dopiero początek, a Yellow Horse szybko dołączy do polskiej czołówki takiego grania, Me And That Man czy Them Pulp Criminals, że wymienię tylko grupy z metalowymi muzykami w składzie?
Bardzo byśmy chcieli dołączyć do tego towarzystwa, ale czas pokaże co z tego wyjdzie. Pozdrawiamy czytelników HMP i zapraszamy na nasze koncerty !
Wojciech Chamryk