Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Do trzech razy sztuka” (Empheris)

Można już było pomyśleć, że trzeci album Empheris nigdy się nie ukaże, tym bardziej, że zespół kilkakrotnie podejmował próby jego nagrania, ale zawsze bez powodzenia. Jednak faktycznie do trzech razy sztuka i „The Return Of Derelict Gods” w końcu stał się faktem  – dostępny póki co w formie promówek, ale już od 1. kwietnia na CD, dzięki Old Temple. To bez wątpienia najlepsza płyta warszawskiej formacji i black/thrash na najwyższym poziomie, a o mozolnej drodze do jej nagrania, problemach z międzynarodowym składem i wielu innych ciekawych sprawach opowie nam wokalista Adrian:

               

HMP: Wasza poboczna dyskografia powiększa się w tempie zbliżonym – jak na nasze realia – do osiągnięć Nunslaughter czy Sabbath, ale bez większego ryzyka mogę stwierdzić, że pod względem studyjnych albumów stanęliście w miejscu, bowiem „Regain Heaven” ukazał się ponad 10 lat temu. Co zdopingowało was do intensyfikacji procesu, zwieńczonego nagraniem i wydaniem „The Return Of Derelict Gods”?

Adrian: Witaj Wojtek! Wymienione kapele mają tych materiałów zdecydowanie więcej, tak też w ilości pełnych albumów nie dorastamy im do pięt. Historia „The Return Of Derelict Gods” jest dość zawiła, wszak na przestrzeni minionej dekady przystępowaliśmy do nagrania kolejnej płyty aż trzy razy. W 2007 zostały nagrane bębny na dwupłytowy album, były jakieś ścieżki gitar, etc., jednak materiał wylądował w koszu. Później jakoś w 2014 powstał kolejny materiał, który miał ukazać się pod tym tytułem, jednakże jako zespół mieliśmy w nim udział „szczątkowy”- co znaczy tyle, że został on skomponowany i nagrany przez Wita. Nie spodobał nam się ten stuff, wkrótce też Wit opuścił zespół i wydał to jako Eris „Alea Discordia”. Minęło kolejnych parę lat i w nowym składzie nagraliśmy w końcu „The Return Of Derelict Gods”. Do trzech razy sztuka. 
Nie obawialiście się, że z każdym kolejnym rokiem będzie  z tym coraz trudniej i w końcu będziecie niczym Possessed czy Dark Angel, które są aktywne, koncertują, coś nawet od czasu do czasu wydają, ale premierowe albumy w ich przypadku to już prehistoria? (śmiech)

Haha, byłoby fajnie być Possessed czy Dark Angel, jesteśmy jednak Empheris i mamy swoje własne piekło! Tak więc jest już kolejna płyta i pojawiają się powoli plany związane z jej następcą. Mam nadzieję, że nie będzie to trwało kolejną dekadę. (śmiech)

Jest też jednak niewątpliwy plus takiej sytuacji, bo przecież już dawno mogliście skompilować dwa-trzy długogrające krążki z numerów publikowanych na splitach czy demówkach, zresztą w przeszłości wydawaliście już takie materiały, ale najwidoczniej nie chcieliście iść na łatwiznę – ten trzeci album miał być prawdziwym ciosem między oczy, prezentacją świeżutkich utworów, a nie odgrzewaniem staroci?

Nagrywanie splitów, EPek, itd. to zupełnie inna bajka jak nagranie spójnego albumu. Kompilowanie takich nagrań i wydawanie jako całej płyty to rzecz absolutnie niedopuszczalna. Pełniak musi być materiałem absolutnie premierowym i jednolitym, musi też być kolejnym krokiem na drodze zespołu. Pozostałe wydawnictwa to zwykłe próby własnych możliwości. Uwielbiamy obie formy ekspresji i w obu świetnie się odnajdujemy.
Jest coś z prawdy w tych twierdzeniach, że trzecia płyta to być albo nie być i przełomowy moment dla każdego zespołu, czy też w przypadku podziemnej grupy wygląda to zupełnie inaczej?

My trzecią płytę nagrywaliśmy trzy razy przez ponad dekadę z trzema różnymi materiałami, więc zdecydowanie jest to dla nas przełom! Dodajmy: przełom, który spotkał nas po trzykroć. No i rzeczą oczywistą jest, że „magia trzeciej płyty” sprawdza się praktycznie zawsze. Debiut musi być mocny, ma za zadanie zwrócić uwagę. Sukcesor musi mu co najmniej sprostać i podtrzymać stworzoną markę. Natomiast „trójeczka” musi to wszystko przebić. Czy sprawdza się to w przypadku podziemnej grupy? Posłuchaj „The Return…” i oceń. Mnie brak dystansu z przyczyn oczywistych.

Prac nad tą płytą nie ułatwiały wam też pewnie ciągłe zmiany składu, które zresztą nie zakończyły się po jej nagraniu?

Dokładnie, po zakończeniu nagrań pożegnaliśmy się z Giorgim. Bardzo nam pomógł, niestety dalsza nasza współpraca nie mogła trwać dłużej. „Nie ten kierunek ekstremy”, że się tak wyrażę.

Gruzin, wcześniej Rosjanka, Argentyńczyk – iście międzynarodowe towarzystwo i z jednej strony fajna sprawa, ale z drugiej pewnie też problemy, bo te wszystkie wizy, prawa pobytu, etc. potrafią pewnie dać się we znaki i nieźle utrudniać życie/aktywność muzyczną?

Zgadza się, mieliśmy w związku z tak międzynarodowym składem powracające co jakiś czas problemy, o których wspominasz. Zdarzały się przekładane próby, czy nawet rezygnacja z kilku koncertów. W pewnym momencie cholernie ciężko było nad tym wszystkim zapanować i naprawdę nie wiem jakim cudem to wszystko udało nam się przetrwać, nie rozwiązując w cholerę tego zespołu. Niemniej chyba musiało się to wszystko wydarzyć w taki właśnie sposób, żebyśmy mogli znaleźć się w miejscu, w którym jesteśmy aktualnie. 

Mylę się, czy też po stopniowym wzmocnieniu Empheris przez „frakcję płocką” zespół odżył, a wy z Bonifem, jedyni z oryginalnego składu, zyskaliście nową energię?

Na pewno! Nowi ludzie w składzie to zawsze powiew świeżości, nowe spojrzenie i masa pomysłów. Jednakże fajnie byłoby mieć skład stały na 100%, taki na który można liczyć zawsze i w każdej sytuacji. Z tym niestety zawsze są problemy w przypadku zespołów o jasno sprecyzowanym celu. Empheris ma jasno określone zadanie, wiemy jak ma wyglądać twórczość tego co kryje się pod tą nazwą i w tę właśnie stronę zdążamy. Wypada się tylko cieszyć faktem, że aktualnie każdy z nas patrzy w tę samą stronę.

Mieliście jakieś założenia pracując nad kolejnymi utworami, czy też nie zaprzątaliście sobie niczym takim głów?

W zasadzie założeniem było nagranie spójnego materiału, o odpowiedniej atmosferze. Głównym architektem był tym razem Tomasz, poszczególne puzzle przynoszone przez niego układaliśmy podczas prób. Szymon kładł bębny, Bonif bas, Giorgi kombinował z druga gitarą, ja krzyczałem i tak to szło. Raczej pod tym względem nie działo się nic sensacyjnego, czy nadprzyrodzonego.

Słyszę tu jednak więcej blacku, mniej thrashu, tak jakby proporcje pomiędzy tymi dwiema składowymi waszego stylu przesunęły się na korzyść tego pierwszego elementu?

Rzeczywiście, pojawiło się więcej smolistych elementów, muzyka stała się przez to bardziej brutalna, ale też w mojej ocenie bardziej zwarta, że tak to ujmę. Każdy kolejny numer na „The Return…” jest konsekwencją poprzedniego. Na pewno tej płyty można słuchać jak jednego kawałka od początku do końca.

Czyli skład jest obecnie w 3/5 inny niż na pierwszych płytach, ale styl generalnie pozostał ten sam, w ogólnych założeniach niezmienny niczym wzorzec metra?

Styl? Trochę nam włosy posiwiały, ale wciąż zapieprzamy w skórach, t- shirtach ulubionych kapel, itd. Pod tym względem nic się nie zmienia. Co do składu to wiesz jak jest - nie chcę już deklarować, że „w tym składzie to na zawsze”, bo to „na zawsze” nie zdaje egzaminu. Fakty są takie, że stabilny skład to najlepsze co może spotkać zespół. Skład, który utrzyma się dekadę w niezmienionym stanie może dosłownie wszystko. To niestety rzadkość i póki co nas nie dotyczy. Co do muzyki to cały czas mieści się ona w konwencji black / thrash, raz jest bardziej brutalnie – raz bardziej „klimatycznie” – pod tymi względami nic się nie zmieniło od naszego debiutu.

Chyba zbyt wiele zespołów, pod pretekstem eksperymentów i artystycznego rozwoju, rozmienia się na drobne, nawet jeśli nie są to grupy związane kontraktami z dużymi wytwórniami – dziwne to, ale prawdziwe i pewnie też obserwujecie takie postawy wśród bliższych i dalszych znajomków z branży?

Oczywiście, zdarzają się zespoły, które zaczynają od pełnego szczerych intencji black, czy death metalu, zdobywają rzeszę maniaków, dumnie kroczą pod czarnym sztandarem, by w kulminacyjnym momencie dać ciała i zaprzepaścić cały swój dorobek na rzecz szeleszczących banknotów nazywanych dla niepoznaki rozwojem artystycznym. Mówiąc o „dużych nazwach” wypada w tym miejscu wymienić kapelki takie jak Samael, Paradise Lost czy Therion, które w oczach wielu fanów zdezerterowały z pola bitwy. Co do zespołów z mniejszego poletka sytuacja wygląda analogicznie: nie udało się z tej strony, to może zagramy inaczej? To nie jest rozwój (identycznie, jak w wypadku w/w grup), ale świadoma zmiana stylu, przy jednoczesnym, kurczowym trzymaniu się zapewniającej sukces nazwy. Nazwy (dodajmy) wykutej w zupełnie innej kuźni.

Mamy teraz tendencję do maksymalnego udziwniania muzyki, nawet tej najbardziej ekstremalnej. U was jednak idzie to w zupełnie innym kierunku, bo skrzypce czy wiolonczelę wykorzystywaliście w aranżacjach kiedyś, teraz wolicie grać jak najostrzej i najprościej?

Zaraz, chwila! Skrzypce i wiolonczela? Owszem – takie cuda pojawiły się incydentalnie w jednym czy dwóch kawałkach na sto jakie nagraliśmy. To były „plamy” podkreślające jakiś tam zamysł, generalnie nasza muzyka bazuje na tradycyjnym dla gatunku instrumentarium. Staramy się grać prosto - to fakt, ale od strony technicznej jest to coraz bardziej skomplikowane. Wiesz, Bathory i Venom to drogowskaz, tam idziemy. Po drodze pojawiają się inne wpływy, inspiracje – niekoniecznie muzyczne, ale takie dla których określenia wystarcza nam gitara, bas, bębny i wokal. I tak: jesteśmy ograniczonymi betonami w tym względzie, nie poradzisz!
Nagrywaliście w JNS Studio u Pawła „Janosa” Grabowskiego – brzmienie „The Return Of Derelict Gods” potwierdza, że był to dobry wybór, zresztą zbytnio nie ryzykowaliście, wiedząc z kim przez lata pracował, nie tylko z metalowych zespołów?

Janos to doświadczony zawodnik, spod jego ręki wyszło sporo potężnie brzmiących tytułów. My wiedzieliśmy jak ma brzmieć nasz materiał, on wiedział jak to brzmienie uzyskać – trudno o lepszy układ.

Demówki czy nagrania z prób na splity to też fajna sprawa, ale przy płycie nie ma co bawić się w półśrodki – dwie wcześniejsze zarejestrowaliście w DBX, tak więc już wtedy wychodziliście z założenia, że może to być surowe, oldschoolowe w sensie muzycznym, ale dobrze brzmiące?

Tak, dwie wcześniejsze płyty nagraliśmy w DBX. Tam powstało też kilka innych naszych nagrań. Atmosfera w tym miejscu zawsze była jednak luźna i pozbawiona przesadnego spinania pośladów. Oczywiście brzmienie materiału to sprawa priorytetowa. Rzecz w tym, że gówniane brzmienie może spieprzyć najlepszy riff i odwrotnie: dobrze brzmiący „gówniany riff” może być po prostu dobry. Osobną sprawą jest to czym dla kogo jest „dobre brzmienie”, ale od tego są już w każdym studio odpowiedni (bardziej lub mniej) ludzie.

Nagrania poszły dość sprawnie, po nich miks, master i najtrudniejszy moment – płyta jest gotowa i co dalej? Ale zdaje się, że nie czekaliście zbyt długo na wydawcę, bo Old Temple przebił konkurencję, oferując najlepsze warunki? (śmiech)

Nagrania i miks poszły sprawnie. Przy okazji sporo się nauczyliśmy, bo czym innym jest nagrywanie EP-ek czy splitów, a czym innym pełna płyta. A takiej nie nagrywaliśmy od roku 2006, zmieniło się więcej niż wiele rzeczy związanych z samym nagrywaniem, ale też nasze podejście. W studio nie było tym razem „zawsze pełnej” skrzynki piwa, a w powietrzu nie unosił się słodki zapach ziołowego dymu… Old Temple zawsze był blisko nas i skoro w końcu nowy materiał ukazał się pod skrzydłami tego labela, znaczy to tyle, że jesteśmy „u siebie” hehe.

Czyli to trzyutworowe promo na Bandcampie oraz YouTube nie spełniło swej głównej roli – tyle, że fani metalu mogli posłuchać solidnej próbki waszej nowej płyty?

Jeśli masz na myśli podpisanie lukratywnego kontraktu ze znaną wytwórnią to obawiam się, że umieszczanie swoich materiałów na bandcamp, czy YouTube w tym celu można porównać do próby łowienia ryb w basenie. To na pewno dobra forma promocji pomocna zespołom, ale promil tych, które dzięki tym kanałom podpisały jakąś konkretną umowę jest chyba znikomy. My rozesłaliśmy trochę wici do labeli, postawiliśmy jednak na sprawdzony sposób: maile / listy do znajomych czy właśnie telefon do Eryka: „wydasz ten Empheris?” –„Jo! Dawaj!”. I tyle.

Ponoć wytwórnie płytowe nie są teraz już zespołom do niczego potrzebne, ale w realiach podziemnych znowu wygląda to nieco inaczej i takie wsparcie, szczególnie jeśli mowa o zaufanych, oddanych temu co robią w 120 % ludziach, jest wam bardzo potrzebne, nawet jeśli nie ma z tego wielkich/żadnych pieniędzy?

Czy wytwórnie nie są już zespołom do niczego potrzebne? Przepraszam, co proszę? Zapewne można wydać samemu płytę, samemu ją sprzedać i samemu kupić – świat zna rozmaite kurioza. Oczywiście z wydania płyty kasy nie ma, zespół, któremu wytwórnia pokryje koszty nagrania może mienić się szczęśliwym, jak jeszcze do tego zagwarantuje jakieś koncerty (trasy!?) to już pełnia szczęścia. Naturalną rzeczą jest również to, że bez tych wszystkich ludzi przychodzących na koncerty, kupujących płyty, koszulki, cały ten bałagan nie miałby najmniejszego sensu. Wiele razy czytałem w wywiadach, jak zespoły deklarują, że w pierwszym rzędzie „grają dla siebie” – to oczywista bzdura (lub mówiąc parlamentarnie „półprawda”). Można grać „dla siebie”, ale odbiorcami tego są maniacy. I mam tu na myśli nie tych od kciuka na fejsbuku, ale prawdziwi metalowcy, którzy przychodzą na koncerty i wspierają całe to podziemie. To dzięki nim ten organizm oddycha.
Na pierwszy ogień pójdzie wersja CD, a co z nośnikami analogowymi? Kasety wydajecie regularnie, ale póki co na winylu z waszym logu ukazywały się tylko splity i EP-ki – liczycie, że przy trzecim albumie wreszcie się to zmieni?

Trudno powiedzieć. Oczywiście bardzo byśmy chcieli, żeby ten pełniak ukazał się na winylu. Czy to nastąpi? Nie wiem – w chwili gdy odpowiadam na to pytanie nie ukazała się jeszcze płyta CD. Wydanie kasety jest myślę kwestią czasu.

Ponoć podziemni wydawcy, dzięki którym winyl tak naprawdę przetrwał najgorszą dekadę przełomu drugiej połowy lat 90. i dwutysięcznych, mają teraz ogromne problemy, bo tzw. majorsi znowu tłoczą co niemiara, przez co kolejki do tłoczni są gigantyczne – to kolejny paradoks naszych czasów?

To temat rzeka Wojtku. Powrót czarnych krążków to wynik popytu wśród hipsterskiej młodzieżówki z jednej strony i bogatych (onegdaj zbuntowanych) dziadów w średnim wieku, którym na stare lata zachciało się polansować kolekcją LP's przed równie zramolałymi kolegami z korporacji. Jest popyt – jest podaż, rynek nie znosi próżni. Labele tłoczą placki na potęgę, reedycje reedycji i reedycje tych reedycji to już norma zasadniczo. I w sumie spoko – pomijając śrubowanie cen do rozmiarów inflacji w Zimbabwe.

Ale to nie będzie prima aprilis, mimo tego, że premierę zapowiedzieliście na 1. kwietnia, „The Return Of Derelict Gods” ukaże się na pewno? (śmiech)

Oczywiście że to żart – żadnej płyty nie ma i nie będzie, ileż to razy już ją zapowiadaliśmy? (śmiech)

No tak, walentynki czy Dzień Kobiet niezbyt by tu w sumie pasowały...  Zamierzacie też zintensyfikować działalność koncertową – z nową płytą chce się grać, to dobra okazja do ruszenia się poza Warszawę?

Dokładnie, parę koncertów na ten rok mamy już w planach, podobnie jak kolejne wydawnictwo splitowe, które nagramy późną wiosną 2019. W Warszawie swoją drogą gramy rzadko, lepiej rozprostować kości gdzieś dalej od miejsca zamieszkania – dla przynajmniej połowy składu tego zespołu.

Zaczniecie towarzysząc Romanowi Kostrzewskiemu i jego odsłonie Kata, ale pewnie gdy płyta będzie już dostępna to tych koncertów będzie więcej?

13 kwietnia gramy z Kat & RK + Nomad w Opocznie, następnie w maju z The Negation i Chanid w Warszawie i potem we wrześniu mała traska w towarzystwie rosyjskiego Tiran. Mieliśmy w maju zagrać kilka koncertów właśnie w Rosji, ale obecnie chyba łatwiej wygrać sześć razy z rzędu w ruską ruletkę niż dostać się do tego kraju na ludzkich warunkach. Wszystko przez jebaną politykę: wizy, wizy transferowe, wizy turystyczne, opłaty agencyjne, itd. Zrezygnowaliśmy mimo faktu, że docierając na miejsce – warunki były perfekcyjne. Tyle, że dostać się tam można tylko topiąc w chuj kasy. Niestety – nie defekujemy tą kasą.

Licząc kilka lat pod poprzednią nazwą Eris to w przyszłym roku będziecie świętować ćwierć wieku na scenie – ładny jubileusz, zważywszy na to, że byliście aktywni przez cały ten czas. Możecie więc pokusić się na zakończenie o podsumowanie tych lat: było warto?

Na koniec małe sprostowanie: w obecnym składzie Empheris nie ma nikogo, kto tworzył Eris – pierwszy materiał jaki nagrał Empheris, miał w składzie jednego członka tamtego zespołu. Była to w pewnym sensie kontynuacja tamtego Eris, ale kopiąc głębiej nie mamy ze sobą nic wspólnego. Empheris istnieje więc od roku 2003, a może zaryzykuję stwierdzenie, że dopiero startujemy? Czy było warto? Nie. Absolutnie nie było. Zamiast śmigać po pracy na próbę, czy grać koncerty w różnych miejscach, poznawać nowych ludzi, świat i życie – można przecież oglądać w TV „Taniec z gwiazdami”, a w weekend iść na obiad do teściowej. Tak… strasznie zjebane życie prowadzimy. Absolutnie nie warto! I do tego ten hałas…

Wojciech Chamryk

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4963605
DzisiajDzisiaj996
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4555
Ten miesiącTen miesiąc46438
WszystkieWszystkie4963605
54.166.234.171