Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

„Szósty bieg bez słodkiej posypki” (Divine Weep)

 

Divine Weep zaskoczyli nowym albumem „The Omega Man”, urozmaicając tradycyjny power/heavy metal ekstremalnymi akcentami. Dodało to muzyce białostoczan surowości i mocy, ale nie przypuszczam by zwolennicy „Tears Of The Ages” byli nowym materiałem Divine Weep rozczarowani, bo to kolejny krok w rozwoju tej grupy. Opowiadają o nim basista  Janusz Grabowski i wokalista Mateusz Drzewicz.

                

HMP: Nowy skład zespołu okrzepł na tyle, że sfinalizowaliście nowy materiał długogrający, następcę świetnie przyjętego debiutu „Tears Of The Ages”? Po odejściu Igora mieliście spore problemy, bo nie mieliście szczęścia do jego następców, aż do momentu pojawienia się Mateusza – to był ten przysłowiowy strzał w dziesiątkę?

Janusz Grabowski: Cześć. Cieszę się, że możemy kolejny raz spotkać się na łamach waszego czasopisma i porozmawiać, tym razem o nowym albumie. Jeśli chodzi o Mateusza to na tę chwilę nie mam najmniejszych wątpliwości, że był to doskonały wybór.

Nad nowym materiałem zaczęliście pracować już w 2015 roku, ale zważywszy na zmianę za mikrofonem pewnie te nowe utwory ewoluowały, nabierały innych kształtów, pojawiły się nowe pomysły i teksty?

Janusz Grabowski: Zmienił się przede wszystkim autor tekstów, tytułów, całej otoczki lirycznej. W mojej ocenie poszło to zgodnie z oczekiwaniami zespołu i liryka, którą zaproponował Matt, wszystkim odpowiada.

Mateusz Drzewicz: Z tego co się orientuję, w momencie mojego przyjścia do zespołu (czyli początek 2017r.) w powijakach był tylko jeden nowy numer, który finalnie przerodził się w wydanego singla „Austere Obscurity”. Utwory na „The Omega Man” napisaliśmy na przełomie dwóch lat (2017-2019), za wyjątkiem „Riders Of Navia”, który pojawił się na EP-ce „Age Of The Immortal” już w 2013 roku.

Najbardziej zauważalna zmiana to wpływy black czy death metalu słyszalne w niektórych utworach: blasty, skrzek, growling. To chyba nie tylko echa tego co graliście przed laty, ale też skutek akcesu Mateusza, wokalisty wszechstronnego, który zarówno w Hellhaim, jak i w Subterfuge nie ogranicza się co do doboru środków?

Janusz Grabowski: Cóż... Jeśli w skrzyni biegów masz szósty bieg, logiczne wydaje się użycie go na trasie.

Na pewno miało to wpływ na urozmaicenie warstwy wokalnej „The Omega Man”, ale może też budzić obawy co do przyjęcia tych rozwiązań przez fanów tradycjonalistów, zwolenników „czystego” power/heavy metalu?

Janusz Grabowski: Nie sądzę aby te elementy ujęte w takiej formie oraz w takiej ilości mogły kogokolwiek zniesmaczyć. Muzyka oraz linie wokalne są raczej uniwersalne dla wielu gatunków metalu. Pojawiają się i fragmenty balladowe nazywane przez nas „pościelówami”, a są też mocne growle i blasty. Jeśli jednak faktycznie pojawiłby się słuchacz o guście muzycznym ukierunkowanym wyłącznie na power metal, to owszem - może zabraknąć mu tym razem lukru i słodkiej posypki.

Czyli tworzycie i gracie przede wszystkim dla siebie, szukacie czegoś nowego w obrębie wybranej stylistyki, a przyjęcie waszej muzyki przez słuchaczy jest już zupełnie inną kwestią – pozytywne reakcje cieszą, ale i tak wiadomo, że wszystkich nie usatysfakcjonujcie, bo co człowiek to inny gust czy odmienne podejście?

Janusz Grabowski: Divine Weep jest w tej chwili w mojej ocenie zespołem dojrzalszym. Mamy w składzie osoby, które zwracają uwagę na wiele aspektów produkcji i promocji. Nigdy nie robimy niczego na siłę, nie siadamy i nie myślimy „a co się teraz sprzedaje?”. Nie ukrywam jednak, że to co robimy ma konkretny zamysł i plan, zarówno od strony kompozycyjnej, jak i wydania czy promocji.

Mateusz Drzewicz: Od zawsze przyświecała mi idea, żeby grać dokładnie to co się chce, polegając na swoim guście i intuicji. W kwestii „sprzedaży” muzyki nigdy nie wiadomo co zaskoczy, a co nie, a w ten sposób przynajmniej zespół ma szansę nagrać muzykę w którą wierzy i którą będzie w stanie obronić, choćby miało słuchać tego pięć osób na krzyż. Zresztą w moim mniemaniu 100% muzyczna szczerość ma zdecydowanie więcej plusów, niż minusów – nawet biorąc pod uwagę garstkę niezadowolonych fanów – ale to już temat na inną rozmowę…

Dostrzegam na wielu płytach zespołów z Zachodu dwa trendy: część, szczególnie tych cukierkowo powermetalowych, dopełnia swe utwory odniesieniami do popu czy nowoczesną elektroniką, ale te grające mocniej sięgają właśnie po elementy charakterystyczne dla brutalnych odmian metalu, tak jak właśnie wy – chodzi o to, żeby poszczególne utwory zyskały na mocy, zabrzmiały surowiej?

Janusz Grabowski: Generalnie o to właśnie w tym chodzi. Metal w Europie Wschodniej to nie rurki z kremem. Tutaj trzeba zapierdalać.

Mateusz Drzewicz: Chodzi o to, żeby utwory brzmiały dobrze, zgodnie z koncepcją muzyków. Jak ktoś chce łączyć metal z disco – to powodzenia, jeśli ma taką koncepcję. Jednak w Divine Weep my wszyscy wyrośliśmy na gruncie ekstremalnego grania, więc w naturalny sposób chcemy dodawać różnych cięższych „smaczków” do naszego okrzepniętego, heavymetalowego stylu. Raczej nie oglądamy się w tym przypadku na trendy – w przeciwnym razie musielibyśmy zostać grupa rekonstrukcyjną US powerowych lub angielskich kataniarskich zespołów z lat 80-tych!

Pierwszym efektem pracy nowego składu był singel „Austere Obscurity” z wiosny 2017 roku, ale zabrakło go na „The Omega Man” – planujecie też wersję winylową tego albumu i chcieliście się zmieścić w trzech kwadransach, czy uznaliście, że z jakichś względów nie pasuje do tego materiału?

Janusz Grabowski: Planujemy wersję winylową albumu. Ale na pewno będzie ona odłożona w czasie. „Austere Obscurity” nie bardzo nam pasował brzmieniowo do tego albumu, ale nie odsuwamy go w kąt. Jest na niego konkretny plan.

Zarejestrowaliście jednak ponownie balladę sprzed lat „Riders of Navia”. Kontynuujecie tym samym nagrywanie na płyty starszych utworów z „Age Of The Immortal”, chcąc dać im drugie życie?

Janusz Grabowski: Tak. Wszystkie pozostałe utwory z „Age Of The Immortal” doczekały się lepszej jakości zarówno produkcyjnej, jak i muzycznej na „Tears...”. „Riders Of Navia” to kawałek piękny, jednak odłożony przez nas na inny czas. Widocznie ten czas właśnie teraz nadszedł i „Riders Of Navia” stał się pięknym uzupełnieniem i przełamaniem mocnego albumu.

Niektóre utwory są ze sobą powiązane tekstowo, również tytuł płyty zaczerpnęliście z książki Richarda Mathesona „Jestem legendą”. Wspominacie też o innych literackich inspiracjach, nawiązaniach do twórczości Roberta E. Howarda, które jakoś nie dziwią oraz Erskine Caldwella, co może już zaskakiwać?

Mateusz Drzewicz: Cóż, jako tekściarz zawsze poszukuję inspiracji z różnych źródeł – książki, filmy, legendy, wydarzenia historyczne, życie codzienne… Wszystko jest kwestią tego, jakie emocje i obrazy nachodzą mnie podczas pisania muzyki do danego numeru. W przypadku obu kawałków bazowanych na książce Mathesona („Walking…” oraz „The Omega Man”) koncept wziął się od słów refrenów, które wymyśliłem na poczekaniu, śpiewając je na pierwszych próbach. Oba traktowały o samotnym człowieku, w pierwszym przypadku kroczącym po zgliszczach cywilizacji, w drugim – zabarykadowanym w kryjówce, słyszącym potworne nawoływania z nowego świata, którego okazuje się być ostatnim dawnym obywatelem. „The Screaming Skull Of Silence” bazowałem na opowiadaniu o Kullu, ostatnim Atlantydzie (z którego sylwetką jestem paradoksalnie lepiej zaznajomiony, niż z przygodami drugiego herosa Howarda – Conana), tu ewidentnie muzyka wymagała tekstu o podobnej tematyce i dynamice. A co do Caldwella – opowieść o wędrownym „świeckim” kaznodziei, który wędruje od miasta do miasta zmieniając życie ludzi w piekło, wycierając sobie twarz religijnymi frazesami poruszyła mną na tyle, że postanowiłem unieśmiertelnić ją w piosence – umówmy się, że pomimo wieku książki (60 lat) temat ten nie zestarzał się nic, a nic.

Z Piotrem Polakiem pracujecie od czasu debiutanckiego albumu i z tego co słyszę ta współpraca wam służy, bo w jego studio powstała właściwie całość „The Omega Man”, nie licząc partii nagranych w należącym do Janusza HiGain Studio?

Janusz Grabowski: Piotrek był obecny na praktycznie każdej naszej produkcji, więc ta współpraca jest już ułożona. To w zasadzie jedyny producent, którego braliśmy pod uwagę na tej płycie. U mnie zarejestrowaliśmy solówki i dogrywki klawiszy, z kilku powodów. Głównym z nich był czas - można było posiedzieć i dokładnie przemyśleć i poeksperymentować z konkretnymi patentami, gdyż tylko te partie nie były na 100% napisane przed wejściem do studia.

Mateusz Drzewicz: Nooo, niektóre teksty powstały w dzień nagrania, więc nie był bym taki pewien… (śmiech)

„The Omega Man” to pierwsze wydawnictwo Ossuary Records, firmy założonej przez Mateusza. Skąd pomysł na taką właśnie działalność?

Mateusz Drzewicz: Już od dawna nosiłem się z koncepcją założenia wytwórni - widzę wokół coraz więcej  przypadków, kiedy utalentowane lokalne kapele albo nie mogą przebić się do żadnego, choćby średniej wielkości labela zajmującego się heavy metalem, albo, kiedy im się to uda, to label ów traktuje ich promocję po macoszemu, skupiając się na swoich bardziej intratnych zespołach. Pomysł ten zaczął przybierać bardziej realną formę, kiedy to ze swoim macierzystym Hellhaim wydaliśmy własnym sumptem debiutancki „Slaves Of Apocalypse” w 2017 roku i mogłem łyknąć wszystkich blasków i cieni „self-releasingu”.

Przestała wam więc odpowiadać forma niezależnego wydawania płyt bez wsparcia, nawet własnej, wytwórni, a opcja licencji, bo przecież debiut wydaliście w Total Metal Records/Metal Scrap Records oraz Stormspell Records też nie była zbyt korzystna?

Janusz Grabowski: Oba kontrakty, które podpisywaliśmy z Divine Weep można uznać za udane. Z perspektywy czasu widzimy jednak niedoskonałości i dzięki Ossuary Records myślę, że je wykluczyliśmy.

To firma dedykowana wyłącznie wydawnictwom Divine Weep, czy też są plany współpracy z innymi zespołami/artystami?

Mateusz Drzewicz: Wydanie nowej płyty Divine Weep można potraktować jako punkt zapalny decyzji o przeobrażeniu wydania własnym sumptem w coś nieco bardziej zinstytucjonalizowanego, jednak jak najbardziej jestem zainteresowany współpracą z innymi artystami. W oczywisty sposób na pierwszy ogień będą szły moje własne muzyczne projekty (Divine Weep, Hellhaim), ale już jestem w kontakcie z kilkoma zespołami, które interesuje wydanie czy choćby dystrybucja ich muzyki. Label założyłem przyjmując jako punkt poszukiwań szeroko pojęty „heavy metal”, jednak tak naprawdę jestem zainteresowany wydaniem każdego gatunku, który w jakiś sposób „wbija kij w mrowisko” i wyróżnia się od całej reszty generycznego grania. Chciałbym, żeby potencjalny słuchacz słysząc, że wydaję heavy metal spodziewał się raczej muzyki w stylu nowego Divine Weep, niż Stratovariusa – podobnie jakbym wydawał metal progresywny chciałbym żeby był kojarzony bardziej z Mastodonem, niż Dream Theater, death metal – bardziej Gojira czy Blood Incantation niż Cannibal Corpse, black metal – bardziej Krallice czy Oranssi Pazuzu, niż Mayhem itd.

Kiedy zagraliście ostatni koncert przed obecnymi ograniczeniami? Liczycie, że już wkrótce będziecie mogli promować live „The Omega Man”, czy też trzeba będzie jeszcze na to poczekać?

Janusz Grabowski: Mogę powiedzieć kiedy nie zagraliśmy ostatniego koncertu (śmiech). Ale na niego pojechaliśmy. Mieliśmy zagrać z Riot City i Traveler na dwóch koncertach organizowanych przez Helicon. Niestety, tego samego dnia weszły na granicach obostrzenia, sytuacja zaczęła robić się nieciekawa. Zespoły obawiały się hospitalizacji i utknięcia w Polsce na kilka tygodni, więc podjęły decyzję o nie ryzykowaniu i nie przekraczaniu granicy (byli wtedy w Niemczech), a koncerty musiały zostać odwołane. My zaś po dojechaniu na miejsce (jednak przejechaliśmy już te 500 km, kiedy okazało się, że koncerty wezmą w łeb) spotkaliśmy się na miejscu z garstką fanów, którzy nierzadko również przyjechali z całej Polski (a nawet spoza!), spędziliśmy fajnie czas w dobrym towarzystwie, przespaliśmy się w hostelu we Wrocławiu i następnego dnia wróciliśmy do domu.

Nie było w tej sytuacji lepiej przełożyć premierę płyty, gdzie nawet kolejnych sześć miesięcy zwłoki nie robiłoby przecież już jakiejś znaczącej różnicy?

Janusz Grabowski: Jako tako nie promowaliśmy jeszcze płyty. Tak naprawdę na żywo graliśmy chyba trzy numery z „Omegi”.

Mateusz Drzewicz: Zupełnie nie wiem dlaczego mielibyśmy przekładać jej premierę. Kiedy nie ma koncertów, jedyną formą utrzymującą więź zespołów z fanami jest dawanie im nowej muzyki – zresztą i tak płyta ukazała się o dobre kilka(naście?) miesięcy później, niż powinna. Chcieliśmy, żeby ludzie wreszcie poznali to, nad czym pracowaliśmy – zespół był im to winien po prawie pięciu latach ciszy.

Wszystko wskazuje na to, że już niebawem czeka nas kryzys gospodarczy, który może dobić

środowisko rockowe/metalowe, szczególnie w naszym kraju, gdzie ludzie już wcześniej i tak nie byli zbyt chętni na wydawanie pieniędzy na mniej znane zespoły – teraz może się to tylko pogłębić i co wtedy? Spadek, i tak już nie najwyższej, sprzedaży płyt, jeszcze mniejsza frekwencja na koncertach, o ile będzie je gdzie grać, bo kluby czy puby też mają ogromne problemy, więc generalnie mamy nie za ciekawą sytuację?

Janusz Grabowski: Już wcześniej zdecydowaliśmy, że chcemy grać mniej imprez, ale lepsze jakościowo. Nie wierzę, że za kilka miesięcy koncerty nie wrócą do normy. To po prostu nierealne. Może świadomość ludzi dotycząca higieny będzie większa, ale na pewno nie zrezygnują z tak wspaniałej formy spędzenia wolnego czasu, jaką są koncerty.

Mateusz Drzewicz: Jestem całkiem optymistycznie nastawiony do prosperowania przemysłu muzycznego w najbliższym czasie. Oczywiście najbardziej po dupie dostały średnie i duże firmy eventowe, niektóre pozadłużały się na niewyobrażalną sumę pieniędzy i jest to nie do przeskoczenia, w branży eventowej na pewno zajdą potężne zmiany. Sądzę jednak, że brak koncertów sprawi, że ludzie swoje pieniądze i tak będą przeznaczać na wspieranie zespołów czy bliskich im inicjatyw – powstają już np. pierwsze serie merchowe z cyklu „Metal w czasach zarazy” od Left Hand Sounds. Sądzę, że sprzedaż płyt (online, czy w sklepach muzycznych) może mieć się obecnie (lub niedługo będzie miała) lepiej, niż przed epidemią.

Słyszę czasem, że najwierniejsi fani pokonają każdą przeszkodę, że jest sprzedaż internetowa, ale nie wydaje się wam to wszystko czymś o zbyt małym zasięgu, żeby nie tylko przetrwać, ale też rozwijać się, docierać do nowych słuchaczy?

Janusz Grabowski: Nie wydaje mi się, aby dotarcie do słuchaczy w Internecie było trudne. Wszystko wymaga dobrego materiału, pomysłu, a także zasobów związanych z promocją. Specjalnie użyłem słowa zasobów, a nie środków, bo nie chodzi mi tylko o pieniądze. Obecnie w zespole mamy ukształtowane aż trzy pozazespołowe organizacje, które przeplatają się wzajemnie w tym samym celu - promocji metalu. Nasz manager, Paweł Atrej Kowalewski, założył Helicon Metal Promotions, który nie tylko promuje metal w Internecie, ale zajmuje się także bookingiem zespołów i organizacją koncertów. Do stałej załogi Heliconu należę też ja, Mateusz i Darek Moroz, więc wszystko w rodzinie. Dwa lata temu założyłem studio nagraniowe HiGain Studio, w którym nagrywamy i produkujemy muzykę głównie rockową i metalową. Mateusz zaś ostatnio pochwalił się światu Ossuary Records, czyli nowo utworzonym labelem, również ukierunkowanym na metal. Kiedy to wszystko połączysz, zrozumiesz, że każdy z nas nie tylko gra. My po prostu tym żyjemy. Nie „z tego”, bo wspomnianych środków pieniężnych zazwyczaj z tego nie ma, tylko „tym”. Jak to kiedyś powiedział Atrej, „Metal to jest biznes jednostronny do którego się dokłada, a nie wyjmuje”. O ile nie zawsze jest to prawda (paru dużym graczom się jednak udaje), to jednak im wcześniej pasjonat zda sobie sprawę, że wszystko co robi będzie robił głównie dla idei, tym mniejsze spotka go potem rozczarowanie. Nie każdy nadaje się do takiej zabawy, ale my tak - to nasza pasja.

Jesteście więc, mimo wszystko, optymistami, bo rock czy metal przetrwał już wcześniej nieliche zawieruchy, więc i teraz jest szansa, że koronawirus nie zabije go, ale przeciwnie, wzmocni, jeśli tylko przeczeka się ten nieciekawy czas?

Janusz Grabowski: W ostatecznym rozrachunku nie sądzę aby koronowirus miał jakikolwiek wpływ na metal. Może pojawi się kilka tekstów z nim związanych i to by było na tyle. Na pewno nie zwiąże on nóg tym, którzy chcą pójść na koncert, ani nie zatka uszu chcącym słuchać płyt. To mogą zepsuć jedynie ludzie, jeśli staną się jeszcze bardziej płytcy i mniej wrażliwi na sztukę, co – mówiąc szczerze – nie jest niestety wcale takie nieprawdopodobne.
Wojciech Chamryk

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4963710
DzisiajDzisiaj1101
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4660
Ten miesiącTen miesiąc46543
WszystkieWszystkie4963710
54.227.136.157