Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 91sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

KEEP IT TRUE XIV 2011

Lauda Konighshofen. Małe, urocze miasteczko na południu Niemiec. Badenia-Wirtembergia. Wyżynny teren pełen jest pastwisk okraszonych mleczami i dywanami rzepaku o barwie rażącej żółcieni. Trochę niżej widzimy wtulone w łagodnie opadające zbocza, zadbane, małe domki. Kiedy znajdziemy się wśród nich, to zapewne stoimy na klimatycznej Romantische Strasse, przecinającej wzdłuż tę sielankową miejscowość. Ostatnie dni kwietnia, a tutaj wszystko zdaje się rosnąć i pachnieć tak intensywnie, jak w Polsce ze dwa miesiące później. Cudowna idylla, lecz coś ją zakłóca…

Dość smęcenia. Dobijamy do celu. Wjeżdżamy do miasteczka, a naszym oczom ukazują się nietypowe kreatury, jakby żywcem wyjęte z najodważniejszych teledysków lat osiemdziesiątych. Przemierzają tu i ówdzie senne uliczki. Jesteśmy na miejscu. Przed nami rozpościera się łąka kolorowych namiotów. Wokół nich - zgiełk krzątających się członków dziwacznego plemienia. Tętniące życiem obozowisko to cofnięcie się o ponad trzydzieści lat wstecz „when metal was metal and violence was fun!”*...

Keep It True to chyba jedyny festiwal, którego skład znany jest okrągły rok przed kolejną jego edycją. Rozmaite koleje losu spowodowały, że na wyjazd decyduję się dopiero wtedy, gdy bilety są już wyprzedane. W tej kwestii ratunek stanowi dobrodziejstwo XXI wieku, eBay. Jednocześnie przysparza trochę stresu. Okazuje się bowiem, że jakiś Niemiec rozprowadza fałszywki. Paru moich znajomych nabiera się na ten paskudny żart. Mnie ów pech omija, ale żeby mieć pewność czy bilet jest prawdziwy, muszę wcześniej skontaktować się z organizatorem. Pozostaje problem transportu na imprezę. Jakieś bagatela 2000 km w tę i z powrotem. Część znajomych z Polski jedzie busem, niestety jest on już całkowicie wypchany. Przypada mi w udziale wyruszyć autem z redakcyjnym kolegą z Warszawy.

 

28 kwietnia…

Zrywam się z łóżka z dziwnym poczuciem, że pociąg którym miałam początkowo jechać do stolicy, właśnie odjeżdża. Z ulgą odkrywam, że godzina jest na tyle wczesna, że… jeszcze zdążę się spakować. Tak, tego typu atrakcje zostawiam sobie zawsze na deser. Na szczęście pakowanie na trzydniową „krucjatę” nie jest zbyt skomplikowaną filozofią. Postanawiam dopchać mój plecak rodzimymi kabanosami, by później przyoszczędzić na drogim i najczęściej niezbyt smacznym, festiwalowym żarciu. Po wygramoleniu się z domu, autobus na dworzec płata mi figla nie przyjeżdżając na czas. W dzikim amoku muszę zamawiać taksówkę. Gnamy przez miasto jak szaleni. W ostatnich minutach przed odjazdem pociągu ląduję na dworcu. W ostatnich sekundach udaje mi się nawet kupić bilet w kasie. Po 1,5 h znanej już na pamięć drogi, wysiadam i kontaktuję się ze wspomnianym znajomym. Podjeżdża autem pod Dworzec Zachodni. Chłodny poranek już dawno przeistoczył się w upał, zaś puste ulice nabrzmiały od potoku płynących z pracy samochodów. Usiłujemy sprawnie wydostać się z miasta. O dziwo, mimo niebezpiecznej godziny szesnastej, na drogach nie ma porażających korków. Stosunkowo szybko krajobraz betonowych biurowców, bloków i podmiejskich hipermarketów pozostawiamy za sobą. Problemy techniczne napotykają nas jednak na trasie, która częściowo jest w przebudowie. Cudownie wlec się w korkach, po zwężonych asfaltach, w towarzystwie śmierdzących tirów, zasłaniających dosłownie wszystko. Zarazem urzekają nas oznaczenia polskich dróg, które nie raz wyprowadzają nas w pole. „Gypsy Road” wiedzie przez Tomaszów Mazowiecki, Piotrków Trybunalski, Częstochowę, Olesno i finalnie prowadzi do Zgorzelca. Do granicy polsko-niemieckiej docieramy około północy. Postanawiamy przenocować w jakiejś kwaterze. Ten pomysł, który początkowo wydawał mi się głupi, okazuje się jednak wybawianiem. „Roadie” Ostry w ostatniej fazie wyprawy prawie zasypia za kierownicą. Kolejny mglisty, acz słoneczny poranek wita nas już o 6 rano. Po szybkim ogarnięciu się ruszamy dalej w drogę…

 

29 kwietnia…

Słońce wznosi się coraz wyżej gdy jedziemy bez większego pośpiechu niemiecką autostradą. Wypoczęci i gotowi na nowy dzień pełen wrażeń. Otaczają nas całkiem przyjemne widoki. W głośnikach Vicious Rumors, które usłyszymy za jakieś… zaledwie kilka godzin. Ride Into The Sun. Do Laudy Konigshofen (nie mylić z Laudą, która znajduje się w pobliżu) docieramy parę minut po dwunastej. Kończy się pierwszy koncert festiwalu, Alpha Tiger. Z jakichś przyczyn nie był to Vektor, planowany początkowo na tę godzinę. Wjeżdżamy na niewielki teren imprezy. Już z daleka połyskują wyćwiekowane ramoneski, mienią się obszyte miliardem naszywek katany. Nasi ludzie! Międzynarodowe ekipy metalheadów wylegują się przy namiotach, popijają piwko, witają się ze sobą lub też zmierzają do Tauberfrankenhalle na kolejne koncerty. Dowiadujemy się, że nasza polska ekipa rozbiła swoje obozowisko obok busa znanej nam dobrze, francuskiej kapeli Lonewolf, która przybyła jedynie w celach rozrywkowych. Z polskimi znajomymi spotykamy się jednak dopiero później, gdyż chcąc wrócić spod prysznica na oddalonej o 5 km stacji benzynowej, muszą przejechać dodatkowe 50 km autostradą do najbliższego zjazdu… Oto jeden z podstawowych mankamentów KIT – brak wody na terenie festu. Nasi znajomi wracają, gdy oglądam kolejny koncert w hali, czyli Hellhound. Afera biletowa jakoś rozeszła się po kościach. Nie widzę, by ktokolwiek z wchodzących do środka miał problem z powodu tak zwanego fake’a.

Po dwudziestominutowej przerwie, która nastąpiła po Alpha Tiger, na scenie ukazuje się Hellhound, rodem z Bay Area. Parę minut po trzynastej oglądam mój pierwszy koncert na Keep It True. Zanim jednak przejdę do samego występu, parę słów o warunkach technicznych. Niestety mój kompan, weteran festiwalowy, miał rację. Akustyka hali jest fatalna i echo zabija przepiękne brzmienie gitar, a także zniekształca nieco wokale. Nie ma jeszcze tłumów, ale też nie można powiedzieć, że jest pusto. Nie trzeba jednak stać pod samą sceną, żeby posłuchać sobie koncertu. Część przybyłych spaceruje wokół licznych stoisk z płytami, winylami, kasetami i całym tym metalowym merchem, który znajduje się w tylnej części budynku. To prawdziwy raj dla maniaków kolekcjonowania wszystkiego, co z metalem związane. Świetna okazja dla tych, którzy do tej pory większość oryginalnych gadżetów musieli zamawiać przez Internet. Można tu wyszperać naprawdę rzadkie wydawnictwa lub jakiś ciekawy ciuszek z logiem ulubionej kapeli, którego nie uświadczy się raczej na polskich „kropa.pl” czy tym podobnych. Wróćmy do Hellhound. Chłopaki dają niezły, ciężko brzmiący show, choć opisując go z obecnej perspektywy, po wielu następnych koncertach stwierdzam, że nie zapadł mi jakoś mocno w pamięć. Może dlatego, że ostatnią styczność z Hellhound miałam dość dawno przy współtworzeniu z nimi wywiadu i od tamtej pory przestałam się nimi interesować. To thrashowe łojenie w totalnie old schoolowym stylu. Dość przystępne, zarówno jeśli chodzi o w miarę czysty wokal i miękkie jak na thrash brzmienie wioseł. Znaczącą rolę odgrywa wokalista Joe Liszt, który jednocześnie dzierży wiosło. Na scenie znajduje się czterech muzyków. Dla fanów tego grania zrobię miły gest i podzielę się setlistą, którą wręczyła mi na pamiątkę sama kapela: „Ice Age”, „Red Sun Black Sun”, „Needle Drops”, „Circle of Trust”, „Blood Feud”, „Killing Spree”, „Bleeding Edge”, „Kill the King”.

O wiele bliższy memu sercu jest natomiast kolejny band, Damien Thorne, znany przede wszystkim z heavy metalowego klasyka z 1986 roku, „The Sign of the Jackal”. Po krótkim soundchecku nowy, charyzmatyczny wokalista Martin DeBourge ukazuje się na scenie, pod którą gromadzi się znacznie więcej ludzi niż ostatnio. Czarny strój, ciemne okulary i kontrastujące blond włosy, które znajdują się w nieustannym ruchu. O wiele lepiej prezentuje się brzmienie, natomiast set to mieszanka pierwszego i przedostatniego albumu oraz, niespodzianka – mamy okazję wysłuchać materiału z najnowszego, który wydany został w tym roku. Świeżo wypuszczona „End of the Game” zapowiada się na tyle kusząco, że po koncercie nabywam egzemplarz. Kilku szczęśliwców łapie płytki rzucone przez Martina w publiczność. Z „Sign Of The Jackal” otrzymujemy niestety tylko dwa kawałki: rozpoczęte przenikliwym wrzaskiem “Damien’s Procession (March of the Undead)” i porywające „Escape or Die”. Z „Haunted Mind” słyszymy “Rise Your Horns”, natomiast nie uświadczamy ani jednego numeru z „Wrath of Darkness”. Reszta to już materiał z nowego krążka: “Clincher”, “Indulgence”, “Psychosis”, “End of the Game”, “Fire” (przy którym wokalista namawia publiczność do wspólnego śpiewania czegoś w stylu „wohohow”). Jeśli macie okazję zapoznać się z najnowszym dziełem Damien Thorne – sięgajcie bez obaw.

Około godziny piętnastej sceną zawładnęła heavy metalowa domina, a dokładnie kontrowersyjna Betsy Weiss, znana także jako Betsy Bitch. Kapela, zwana po prostu Bitch, to kolejny amerykański skarb z lat osiemdziesiątych, znany nie tylko z tekstów nasyconych erotyką i sado maso, ale również z widowiskowych występów. Ciekawa jestem jak zaprezentuje się na żywo ta, nie taka młoda już, blond diva heavy metalu. Jak się okazało, doskonale! Z daleka praktycznie nie widać na jej twarzy śladu upływających lat, a figury pozazdrościłaby niejedna nastolata! Betsy to na scenie żywy ogień. Nie tylko wizualnie ale również wokalnie. Piekielny głos rozsadza mury hali, które zdają się drżeć, gdy Betsy wydziera się „I want you…” - „…to be my slave!!!” kończy znane hasło męska część publiczności. Ubrana jest w efektowny, czarny posrebrzany stanik i skórzane spodnie z łańcuchami. Tradycyjnie doczepione są do nich kajdanki. Nadgarstki zdobią połyskujące bransolety, a ramiona niezidentyfikowane tatuaże, lecz ponoć na jednym widnieje twarz Alice Coopera. Podczas koncertu wymachuje energicznie biczem uderzając nim o podłogę czy też owijając wokół własnej szyi. Najbardziej przypada mi do gustu numer „Leatherbound”, który wypada o wiele bardziej mocarnie na żywo niż na nagraniach. „Leatherbound” chodzi mi po głowie przez parę kolejnych dni. Cóż, tak do tej pory Bitch nie należała do moich ulubionych female-fronted kapel, tak teraz śmiało mogę rzec, że zostałam oczarowana drapieżnością, mocą i obecną formą zespołu. Po koncercie przesympatyczna Betsy podrzuca mi setlistę, dzięki czemu nie pomylę teraz kolejności utworów: „Right From The Start”, „Damnation Alley”, „Be My Slave”, “Riding in Thunder”, “Leatherbound”, “Save You”, “Live for the Whip”, “Skullcrusher”.

W przerwach pomiędzy koncertami spotykam kilka znajomych twarzy z Polski, a także poznaję całą masę nowych osób ze wszystkich możliwych państw europejskich i… nie tylko. Ludzie są niezwykle otwarci. Wszystkich, bez względu na kolor skóry, wiek czy płeć łączy zamiłowanie do staroszkolnych heavy metalowych brzmień. Wymieniamy poglądy na temat muzyki, opowiadamy skąd pochodzimy i szwendamy się po terenie festiwalu popijając chłodne piwo. Dzień jest upalny, natomiast w hali robi się strasznie duszno. Nawet dwudziestominutowe przerwy między gigami dają nam nieźle odetchnąć na świeżym powietrzu.

Warto przedstawić kolejną kapelę, na której występ udaję się po chwili odpoczynku. Slauter Xtroyes to następna amerykańska formacja, jednak stylistycznie wychylająca się nieco poza kanony klasycznego heavy metalu. Nieco dziwaczna nazwa pochodzi oczywiście od kombinacji słów Slaughter i Destroyers. To mieszanka progresywnych brzmień metalowych z dodatkiem hard rocka, przyozdobionych niebywale charakterystycznym, krzykliwym wokalem Stevena Reimera, który jednakowoż nie każdemu przypada do gustu. Steven momentami wydziera się niezwykle wysoko, czasem zdarza mu się zaśpiewać w niższej tonacji. Znakomicie zgrywa się z backgroud vocalem basisty, Brenta Sullivana. Będąc miłośniczką wyjących gardeł z przyjemnością wysłuchuję tego oryginalnego metalowego miksu. To dla mnie bardziej niespodzianka i nowe doświadczenie niż koncert kapeli, na którą czekałam od dawna. Muzyka jest na pewno nietuzinkowa. Doskonałą ucztą dla uszu są skomplikowane solówki grane naprzemian z mocnymi, acz dość lekkimi riffami i niesamowite szaleństwo na basie. Z obydwu albumów (“Winter Kill” z 1985 oraz “Free The Beast” - 1988) otrzymujemy: “Winter Kill”, “The Stage”, “Charlotte”, “Wicked Bitch”, “Livin In Peace”, “Saints Revenge”, „Black Rose And Thorns”.

Około godziny 17:00 na scenę wchodzi heavy metalowe, kultowe trio, Brocas Helm, rodem z San Francisco, w składzie: James Schumacher (bas), Jack Hays (perka) oraz Bobbie Wright (wiosło, wokal). Wielu fanom już wcześniej udało się spotkać swoich idoli, którzy jak gdyby nigdy nic kręcili się po terenie festiwalu i rozmawiali z ludźmi. Nie tylko zresztą oni. Keep It True różni się tym od reszty festiwali, że muzycy sami uczestniczą w imprezie i nieraz zostają nawet na dwa dni, aby pooglądać koncerty swoich kolegów z innych kapel. Poza backstage’m można spotkać między innymi Betsy Bitch, gości z Vicious Rumors, Damien Thorne, Gryffin, Sign of The Jacka, Enforcer, ale także wielu członków innych heavy metalowych kapel, które nie prezentowały się na scenie KIT w tym roku: Axevyper, Crystal Viper, Emerald, Walpurgis Night, National Suicide, Steelwing... Brocas Helm, który nie pierwszy już raz występuje na Keep It True, powitany zostaje bardzo entuzjastycznie. To w istocie jeden z ważniejszych punktów programu pierwszego dnia festiwalu i czysty kult. Koncert zaczyna się od „Black Death”, a następnie leci niegrzeczne „Drink and Drive”. Największy show robi oczywiście wymiatający klangiem Schumacher. Bobbie niestety nie może aż tak wariować, bo jednocześnie gra na wiośle. Kolejny numer to tytułowy „Defender of the Crown” z ostatniej płyty. Dalej lecą już głównie starocie z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych: „Ravenwreck”, „Into Battle”, „Drink The Blood”, „Time of The Dark”.

O 18:30 przestrzeń hali wypełnia się lekkimi, chwytliwymi riffami, niestety ponownie, zniekształconymi przez akustykę. Na koncert wpadam chwilę po rozpoczęciu. Oto Breaker, piątka heavy metalowców z Ohio, którzy zamierzają dać 45-minutowy show, mimo iż na ich koncie znajdziemy tylko jeden długogrający album „Get Tough!” z 1987 roku. Skład kapeli stanowią obecnie: Don Depew, Brook Hodges, Greg Wagner, Mark Klein i Shaun Vanek. Nie należy mylić Breakera z innymi… Breakerami. Było ich w latach osiemdziesiątych kilka, chociażby kanadyjski, który wydał całkiem niezłą EPkę „In Days of Heavy Metal”. Początkowo nawet myślałam, że to właśnie Kanadyjczycy zagrają na KIT. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że tamta kapela niestety już nie istnieje! Był też kiedyś Breaker niemiecki. Podczas koncertu nie rozpoznaję wszystkich utworów właściwego Breakera, więc przypuszczam, że panowie dorzucili coś jeszcze do swojego repertuaru (demo, EP…). Słyszę natomiast kilka dobrze znanych mi numerów z nadmienionego albumu, w tym moje ulubione „10 Seconds In”, którego brzmieniem jestem zawiedziona. Gdzieś w tym wszystkim umyka mi doskonałe „Lie To Me” oraz „Razor’s Edge”. Być może nie zdążyłam na te kawałki, a może po prostu nie poleciały… W grę wchodzi jeszcze opcja – poprzez fatalne nagłośnienie mogłam ich po prostu nie rozpoznać! Niestety, to chyba największy problem na Keep It True, na którego rozwiązanie nie widzę innej metody, jak zmiana miejsca na koncerty, co jest pewnie niemożliwe. Kapela jednak daje z siebie wszystko. Od energetycznego występu na scenie, do… występu poza nią! Wokalista zdziera z siebie koszulkę i wybiega w publiczność natomiast Saun Vanek odgrywa solówki spacerując po ławach, przeznaczonych na meet & greet. Podczas grania pozuje do zdjęć z fanami, którzy już prawie zapominają, gdzie jest scena…

PS. Dopisek ten czynię jakiś czas po napisaniu relacji, bo właśnie w stercie papierów odnalazłam zdobytą po koncercie setlistę (nieco mnie zaskoczyła). Zatem: „Lie To Me”, „Blood Money”, „Action”, „10 Seconds In”, „From The Heart”, „Afraid Of The Dark”, „I Destroy”, „Luck And Gasoline”, „Black Dark Ark”, Get Tough”, „Still Life”.

Parę dni przed festiwalem postanowiłam poszukać jakichś informacji o Griffin (San Francisco), ponieważ do tej pory interesowałam się jedynie ich muzyką. Ku mojemu zaskoczeniu w Internecie nie odnalazłam ani ich oficjalnej strony, ani Myspace’a, a zdawkowe informacje w Metal Archives były średnio satysfakcjonujące i chyba nie do końca aktualne. Spacerując po festiwalu nagle natykam się na znajomego muzyka z Niemiec, Neudiego Neudertha, jednego z największych znanych mi fanów NWOBHM. Miałam przyjemność poznać go rok temu na Bang Your Head, gdzie grał z kapelą Roxxcalibur. Neudi to gość, który udzielał się na bębnach już chyba we wszystkich kapelach świata, więc nie zdziwił mnie fakt, że to on właśnie jest jednym z członków Griffin. Najbardziej tajemnicza kapela Keep It True rozpoczyna swój gig około 20:00 i w przeciwieństwie do dość radosnego i lekkiego Breakera, serwuje nieco cięższe brzmienie. Co ciekawe, jest to pierwszy europejski koncert Griffin w historii. Na start otrzymujemy „Eulogy of Sorrow”, które jednocześnie otwiera album “Protectors of the Lair” z 1986. Następnie, zgodnie z ułożeniem numerów na nim, lecą kolejno „Hunger” oraz „Infinite Voyage”. Wkrótce potem przenosimy się do wcześniejszego longplaya „Flight of The Griifin” i słyszymy największy chyba szlagier kapeli „Heavy Metal Attack”. Po tym przerywniku następuje powrót do albumu drugiego, czyli: „Tame The Lion” i dalej setlista jest już pomieszana. Słyszymy galopujące riffy “Hawk The Slayer”, tytułowy “Flight of the Griffin”, “Entity/Watching from the Sky”, “Sanctuary”, “Poseidon Society” oraz “Hell Runneth Over”. Najbardziej zapada mi w pamięć “Heavy Metal Attack”, które niczym heavy metalowy hymn wykrzyczane zostaje chóralnie przez fanów.  

Godzina 21:00 to jeden z najmocniej wyczekiwanych przeze mnie momentów festiwalu. Na dworze powoli się ściemnia, co dodaje klimatu. Mogę śmiało powiedzieć, że Vicious Rumors stawiam w czołówce moich ulubionych zespołów z amerykańskiego heavy metalu. A może nawet - na pierwszym miejscu! Zabawne, bo na ten koncert czekałam od paru lat, a prawdopodobnie w tym roku zobaczę ukochaną kapelę ze trzy razy. Vicious Rumors, o których po raz ostatni słyszeliśmy w 2006 po wydaniu średnio lubianej przez fanów płyty „Warball”, w tym roku ponownie daje o sobie znać, wypuszczając dokładnie w moje urodziny wspaniały prezent, którym jest krążek „Razorback Killers”. Ta płyta to dla mnie miłość od pierwszego wejrzenia, a właściwie przesłuchania. Z taką samą niecierpliwością czekam na nowe jak i stare, ukochane numery. Nie jest to jednak zwyczajny koncert Vicious Rumors. Tym razem za mikrofonem staje syn zmarłego w 1995 roku wokalisty formacji, Carla Alberta. Nie do końca wiem, jakich umiejętności wokalnych mogę się po nim spodziewać, bo plotki głoszą, że koleś średnio siedzi w heavy metalu. Pewna jestem natomiast doskonałej setlisty. Na szczęście młody Kevin Albert robi na publiczności bardzo dobre wrażenie. Jego wokal łudząco przypomina barwą głos ojca, choć momentami technicznie zawodzi. Wygląda jednak na to, że koleś czuje doskonale repertuar. Występ Vicious Rumors na KIT 2011 to nic innego jak „Tribute To Carl Albert Show”, w skład którego wchodzą także dawni członkowie kapeli: Mark McGee oraz Tommy Sisco. Cztery kawałki otrzymujemy z klasyka, „Digital Dictator”. Poza tytułowym są to: mocarne „Minute To Kill”, troszkę mroczne „Lady Took A Chance” i „Worlds And Machines”. Z “Vicious Rumors” natomiast “On The Edge”, “Down To The Temple”, “Ship of Fools”, “Hellraiser” oraz na samo zakończenie, mój ulubiony, wyczekiwany gorąco hicior: “Don’t Wait For Me”. Nie zabrakło oczywiście “Soldiers of The Night” (chyba najbardziej pożądany numer przez fanów) oraz “Blistering Winds” z tego samego albumu, a także dwóch numerów z “Welcome To The Ball”: “Abandoned” i “Sixstep Sisters”. Resztę setlisty uzupełnia najnowszy materiał, który zostaje przyjęty z zainteresowaniem, chociaż widać, że nie wszyscy jeszcze zdążyli przesłuchać wydawnictwo z marca. To jedynie dwie piosenki, najbardziej udany według mnie thrash/heavy metalowy „Murderball” oraz całkiem przyjemny „Razor Back Blade”. To show pełen poweru i emocji, bo taka jest przecież muzyka Vicious Rumors. Heavy metal ze sprytnie przemyconą nutką mroku, magii, tajemniczości.

Z ostatnią kapelą sprawa jest dość pogmatwana. Początkowo zagrać miał Agent Steel, ale poprzez rozmaite komplikacje w składzie kapeli, gwiazdą główną dnia pierwszego jest, sugestywnie zatytułowany band, Masters of Metal. To muzycy Agent Steel plus Rick Mythiasin ze Steel Prophet na wokalu. Ze względów praw autorskich musieli wystąpić pod inną nazwą, lecz repertuar jest wiadomy. Na pierwszy ogień: „Agents of Steel”, potem „Never Surrender”, „Nothin’ Left”, “Tomb of Ra”... Słyszymy również covery “Children of the Sea/The Last in Line/ Stand Up And Shout” Dio a także “The Ripper” Judas Priest.

Masters of Metal schodzą ze sceny po 24:00. Spodziewam się, że podobnie jak na Bang Your Head hala po koncertach zostanie otwarta po to, by imprezować przy heavy metalowych szlagierach do białego rana. Tu jednak jest inaczej i ekipa gotowa na dalsze harce i integrację międzynarodową zbiera się na środku obozowiska gdzie rozpoczyna się konkretna balanga przy dźwiękach puszczanego z czyjegoś auta Accept. Nagle ktoś włącza jeden z hymnów NWOBHM, „Heavy Metal Manię” Holocaustu, co wywołuje ogólną euforię. Do wschodu słońca leje się alkohol z rozmaitych zakątków świata, a najróżniejsze języki zlewają się w jeden wielki bełkot. Chyba zaczyna świtać…?

 

30 kwietnia…

W namiocie nie da się długo spać, o ile w ogóle można mówić o spaniu. Zwłaszcza, że już od dłuższego czasu do mojej świadomości dochodzą różne festiwalowe hałasy. Samstag 30 April zapowiada się pięknie. Koncerty dopiero od 12:00 (dopiero, bo pamiętam festiwal, na którym zaczynały się od około 9 rano!). Mam zatem trochę czasu aby ogarnąć się po imprezowej nocy, a nawet pójść na spokojne śniadanie na Romanstische Strasse, gdzie sprzedają w barze kawę i pyszne świeże bułeczki z wiśniami. Pewien weteran festiwalowy pokazuje mi gdzie można dokonać porannej toalety w miasteczku, dzięki czemu omijają mnie masakryczne kolejki na wspomnianej stacji benzynowej i stukilometrowa wyprawa. Około godziny 11:00 umówiona jestem na wywiad z Damien Thorne. Spotykamy się przy głównym wejściu od hali, a po owocnej konwersacji idziemy razem na koncert Sign of the Jackal który oddaje poniekąd hołd wyżej wymienionej kapeli. Sign of the Jackal to młoda, włoska formacja heavy, którą wcześniej miałam okazję usłyszeć jedynie na Myspace. Póki co nagrali dopiero jedno demo: „Haunted House Tapes”. Na pewno jednak nieźle znani są wśród Włochów, co widać po publiczności. W istocie większość Włochów przybyłych na ten koncert to znajomi zespołu. Całkiem przyjemnie słucha mi się ich repertuaru, ale gdyby nie charyzmatyczna wokalistka, na tle pozostałych kapel wypadliby dość przeciętnie. Kompozycje są poprawne, ale to chyba wszystko. Młoda Włoszka rozgrzewa publikę, dysponuje dość wysokim głosem i śpiewa w iście heavy metalowej manierze. Widzę, że chłopakom z Damien Thorne się podoba. Stoją przy samych barierkach i headbangują! (Setlista: Intro, „Hellhounds”, „Head Over Heels”, „HM Demons”, „Paganini Horror”, “Fight for Rock”, “Sign of the Jackal”, “Night of the Undead”, “Black Knight”).

Kolejny band to również młodziaki. Szwedzki Enforcer widziałam już kiedyś na żywo, ale ponieważ to jedna z moich ulubionych „nowofalowych” kapel, nie odmawiam sobie przyjemności ponownego uczestniczenia w gigu. Dla niewtajemniczonych, Enforcer to czwórka chłopaków, którzy zafascynowani są old schoolowym heavy/speed metalem typu Agent Steel czy Exciter. Udowadniają niedowiarkom, że metal, który tak bujnie rozkwitał w latach osiemdziesiątych jest tak naprawdę ponadczasowy. Kapela powstała sześć lat temu po drugiej stronie Bałtyku i ma na swoim koncie dwa albumy „Into The Night” oraz „Diamonds”. Zachęcona zeszłorocznym show postanowiłam przysłuchać się im dokładniej przed Keep It True, więc na koncert przyszłam tym razem nieźle przygotowana. Niestety wrażenia były gorsze niż ostatnio, ponieważ wokalisty nie słychać prawie wcale. Najlepsze numery, takie jak „On The Loose” czy „Katana” zostają totalnie „położone”. Kapela nadrabia za to niespożytą energią na scenie oraz starannie dopracowanym image. Enforcer na pewno przekonał do siebie wielu organizatorów festiwali, gdyż jak na moje oko, zapraszanie tychże Szwedów na tego typu imprezy stało się po prostu „trendy”. Zastanawia mnie tylko, jak długo taka sytuacja będzie miała miejsce. Czy Enforcer nie zniknie wśród wielu innych, nowych zespołów praktykujących „old school” – czas pokaże. Na ile poważnie traktowany jest band, który nie wniósł praktycznie niczego nowego do muzyki, a jedynie kopiuje to, co zostało już wymyślone?

Stosunkowo wcześnie, bo już około 14:00 (moim zdaniem tak świetny zespół nie powinien grać w dziennym świetle) spełnia się moje wielkie marzenie, czyli oglądam koncert Saracen. Niestety, jak prawie na KIT, tylko 45-minutowy. Od dawna sądzę, że to jedna z najbardziej godnych uwagi i zarazem najbardziej niedocenianych perełek NWOBHM. Na tle wielu innych tworów tej fali, Saracen wyróżnia się swoim nie do końca heavy metalowym stylem. Przez niektórych określany jest nawet jako epicki rock o tematyce średniowiecznej. Przeczytałam kiedyś w wywiadzie, że Brytyjczycy nie zamierzają w ogóle zagrać w Polsce. Podczas wywiadu pytam ile w tym prawdy, na co otrzymuję odpowiedź, że zero(!). Panowie rozpoczynają od jednego z najpiękniejszych utworów, czyli „Crusader”. To niesamowite jak czyste dźwięki wyciąga wokalista. Szczerze mówiąc, chyba o ten właśnie numer obawiałam się najbardziej. Kawałek rozpoczyna wysokie zawodzenie, które wprowadza w nostalgiczny, refleksyjny nastrój. Następnie leci żywe „Rock Of Ages”, kolejny z moich faworytów. Z niecierpliwością czekam na „No More Lonely Nights”, ale niestety tego nie przewidziano w programie. Być może dlatego, ponieważ to „najbardziej eksperymentalny numer Saracen” jak powiedzieli mi potem muzycy. Kolejne numery to „Horseman of the Apocalypse”, “Follow the Piper” po czym wyczekiwany przeze mnie najmocniej “Meet Me At Midnight”. Jestem naprawdę zaskoczona tak świetnym, żywym wykonaniem i… jak na owe warunki – niezłym brzmieniem. Spokojniejszy kawałek następuje zaraz potem i jest to magiczne „Heroes, Saints and Fools”, czyli kolejne pole do popisu dla Steve’a Bettney’a . Setlistę uwieńcza „Ready To Fly”. Saracen to chyba jedyna kapela, której członkowie w ogóle nie wyglądają na heavy metalowców, lecz bardziej typowo dla „poważnej” kapeli progresywnej. To jednak naprawdę jest w tym momencie bez znaczenia. Czuję się usatysfakcjonowana, chociaż nie zmartwiłabym się, gdyby pograli chociaż z kwadrans dłużej…

Zaraz po cudownym muzycznym spektaklu przyszła pora na coś bardziej „rozrywkowego” czyli japoński Metalucifer. To nic innego jak stworzony w latach dziewięćdziesiątych projekt Gezola z legendarnego Sabbat. Kapela dość kontrowersyjna i nie każdemu przypada do gustu tak zabawowy klimat, ale widzę, że większości raczej tak. Nie wszyscy jednak potrafią zdystansować się do czystej zabawy z heavy metalem. Prócz zagrania kawałków, w których refrenach powtarza się notorycznie fraza „Heavy Metal” Azjaci odstawiają niezły show ze scenami zabijania, wszystko oczywiście w żartobliwej formie. Muzycy lądują też wśród publiczności podczas grania koncertu! Jestem pewna, że nigdy nie byłam na gigu, na którym słowa „Heavy Metal” padały tak często! Fani wydzierają się wraz z kapelą: „Heavy Metal Ironfists”, „Heavy Metal Drill”, „Heavy Metal Bulldozer”, “Heavy Metal Samurai”, “Heavy Metal Hunter”. Owa kapela utwierdza mnie w przekonaniu, że Japończycy doskonale czują tę muzykę. Może warto dokładniej poszperać w japońskim heavy, hm?

Kolejną formacją, którą udaje mi się zobaczyć, jest Sledge Leather. Dla niewtajemniczonych - to nowy projekt Leather Leone, wokalistki Chastain. W skład kapeli wchodzą perkusistka Sandy Sledge (Malibu Barbi), basista Betze Stephens oraz gitarnik Brent Baugh. Ciekawi mnie czy Leather zaprezentuje jedynie nowe kawałki, czy możemy spodziewać się jakichś klasyków Chastain, a może nawet czegoś z jej solowych nagrań „Leather”. Otrzymujemy wszystkiego po trochu. Leather, na pozór dość przeciętnie wyglądająca kobitka, zabija swoim drapieżnym, szorstkim głosem i odnoszę wrażenie, że jeszcze chwila a straci go zupełnie! Przez cały gig trzyma jednak znakomitą formę. To zupełnie inny styl śpiewania niż Betsy. Jeszcze bardziej krwawy i drapieżny! Aż ciężko w to uwierzyć, że tak się da…

Reaktywowana w 2010 Sacrifice, chyba najostrzej grająca kapela z tegorocznego składu KIT. Thrasherzy z Toronto dają popalić dość sztywnej niemieckiej publiczności wykonując między innymi „Soldiers of Misfortune”, „Re-Animation” czy „In Defiance”. Koncert oglądam z balkonu i widzę tłumy kotłujące się pod sceną. Myślę sobie jednak, że jak na thrashowe gigi w Polsce, reakcja fanów jest i tak dosyć „delikatna”…

O koncercie Satan na KIT wiedziałam już rok temu i zostałam na niego zaproszona przez samego Briana Rossa, z którym miałam okazję rozmawiać po gigu jego drugiej kapeli new wave, Blitzkrieg, podczas festiwalu BYH. Kolejny weteran NWOBHM zachwyca wspaniałą formą wokalną i przede wszystkim bardzo charakterystyczną i rozpoznawalną barwą głosu. Słyszymy praktycznie cały album „Court In The Act” z 83 roku i parę numerów z wcześniejszych dem. Album zagrany zostaje w oryginalnym składzie.

Około godziny 21:25 na scenie ukazuje się Malice. Oglądam ten koncert z trybun na górze. Od niedawna w kapeli urzęduje doskonały wokalista, znany z Helstar i niegdyś, Vicious Rumors, James Rivera. Jego przenikliwy głos i dudniąca galopada old schoolowych riffów pozwalają mi wierzyć, że nie muszę żałować, iż urodziłam się za późno. Jeśli miałabym wybrać najzdolniejszego wokalistę na KIT, pierwsze miejsce bez chwili zawahania przyznałabym Riverze. Malice dołącza do mojego top 3 najlepszych gigów na KIT, zaraz obok Vicious Rumors i Saracen.

Wstyd przyznać, ale nigdy nie przebrnęłam przez całą dyskografię Crimson Glory. Ostatni koncert festiwalu KIT niewątpliwie stał się dobrą motywacją do nadrobienia braków.  Zdawać by się mogło, że Tauberfrankenhalle zaraz pęknie w szwach. 22:45 to chyba najbardziej wyczekiwana przez fanów godzina. Na deskach hali ukazują się Jon Drenning, Todd la Torre, Jeff Lords, Dana Burnell oraz Ben Jackson. W takim line-upie panowie grają swój pierwszy koncert w Niemczech. Gwiazda wieczoru wykonuje 1,5 godzinny koncert, w tym trzynaście numerów plus trzy na bis. Ten muzyczny spektakl dopracowany jest do najmniejszego szczegółu a każdy progresywno powermetalowy numer to osobny majstersztyk. Set rozpoczyna „Valhalla” poprzedzona długim, wprowadzającym w odpowiednią atmosferę intro. Jak przystało na typowo old schoolowy festiwal – najwięcej numerów leci z pierwszego i drugiego albumu (lata osiemdziesiąte) „Crimson Glory” i „Transcendence”. Jedynka: oprócz „Valhalli” – „Dragon Lady”, „Azrael”, „Mayday”, „Queen of the Masquerade”). Dwójka: „Lady of Winter”, „Where Dragons Rule”, „Red Sharks”, „Lonely” (bis), “Masque of the Red Death”, “Eternal World” (bis), “Burning Bridges”, “Transcendence” (czyli właściwie cały – kolejność przypadkowa). Największą furorę wzbudza pełne napięcia “Lonely”. Występ Crimson Glory zostaje przez większość okrzyknięty najlepszym show festiwalu 2011, a być może nawet najlepszym w historii wszystkich edycji KIT (tego jednak nie jestem w stanie stwierdzić…).

 

1 maja…

To wszystko. Zanim jednak poczłapię do namiotu żeby z samego rana zerwać się i wyruszyć w drogę powrotną do Polski… zamierzam skosztować ostatnich chwil festiwalowej atmosfery w dobrym towarzystwie. Czas pędzi jak szalony i ciężko uwierzyć, że to już finisz. Parę godzin później odsypiam obydwie noce w aucie gdy suniemy przez Niemcy na północny wschód. Dalej nie zamierzam zanudzać opisem drogi powrotnej, bo komu chce się to czytać?  Wróciliśmy bez większych przygód i komplikacji. Koniec? Nie, to dopiero początek... Na miesiąc powracam do rzeczywistości a potem…

 

Martyna „AC” Palmowska

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5361361
DzisiajDzisiaj806
WczorajWczoraj2656
Ten tydzieńTen tydzień806
Ten miesiącTen miesiąc10937
WszystkieWszystkie5361361
98.84.18.52