„Różne oblicza folk metalu” (Velesar)
– Nie chodzi o to, żeby iść na łatwiznę – podkreśla Marcin „Velesar“ Wieczorek i drugi album jego zespołu potwierdza to w całej rozciągłości. „Szczodre gody“ to kolejny etap rozwoju Velesar po bardzo udanym debiucie „Dziwadła“, materiał jeszcze bardziej dopracowany i wielowątkowy, łączący bardzo różne wpływy, zaczerpnięte nie tylko z metalu bądź folku. I tak, jak dzięki pierwszej płycie grupa pokazała, że bez kompleksów będzie walczyć o miejsce w czołówce rodzimych zespołów folkmetalowych, to drugą nader szybko ukoronowała ten status.
HMP: Znam muzyków, na których kolejne lockdowny odbiły się bardzo niekorzystnie: nie dość, że nie mogli skupić się na tworzeniu, to jeszcze nie byli w najlepszej formie psychicznej, odcięci od koncertów czy nawet prób. Wnoszę jednak z zawartości nowego albumu Velesara, że u ciebie nie było o czymś takim mowy, wykorzystałeś ten dodatkowy czas w najlepszy możliwy sposób?
Marcin Wieczorek: Powiem tak – oczywiście, że lockdown, pozamykane kluby, w moim przypadku też dwa miesiące „uziemienia“ po czeskiej stronie granicy i później konieczność wykonywania testów, a także brak koncertów i możliwości spotkania się z fanami na żywo, było czymś, na co nikt nie był przygotowany. W momencie posypały się wszystkie plany, koncerty trzeba było odwołać, w tym część naszej trasy koncertowej „Bratnia krew“, a na domiar złego, jak wspomniałeś, nawet próby stały pod znakiem zapytania. I rzeczywiście, znam osoby, które mocno odczuły to wszystko w sferze, nazwijmy to, psychicznej. Natomiast u nas tego nie było. Wściekłość i bezsilność wobec odgórnych i zupełnie nietrafionych decyzji to jedno, ale to jeszcze nie powód żeby się załamywać lub poddawać. Po pierwsze, mieliśmy w kapeli ze sobą stały kontakt, czy to telefoniczny, czy przez Facebooka. Po drugie – w ten sam sposób kontaktowaliśmy się z fanami. Po trzecie, ja nie należę do osób, które roztrząsają problem gdy się pojawi. Wręcz przeciwnie – ja zazwyczaj nie myślę o problemie, tylko od razu o rozwiązaniu. Poza tym wychodzę z założenia, że nie ma sytuacji, której nie da się w ten, czy inny sposób rozwiązać i wszystko ostatecznie do czegoś prowadzi. A jeśli już czegoś rzeczywiście nie da się zrobić – no bo nie – to zawsze można wymyśleć coś innego, alternatywnego. Niektórzy śmieją się, że ja zawsze próbuję nagiąć rzeczywistość do własnej woli, ale co zrobić skoro to się sprawdza? (śmiech). Natomiast, mówiąc już całkiem poważnie, my naprawdę mieliśmy co robić. Po prostu całą energię i czas wolny, który nieoczekiwanie został nam „podarowany“, przerzuciliśmy na nowy album. Zwłaszcza że utwory już były w zasadzie skomponowane. Skoro nie mogliśmy grać, trzeba było zakasać rękawy i doprowadzić je do wersji finalnych, nagrać próbki, wdrożyć poprawki… Pamiętaj też, że w międzyczasie, siedząc w domach, nagraliśmy „Swaćbę“ i wrzuciliśmy na nasz kanał YouTube w wersji „Quarantine Total Home Recording“. Tak więc, jak sam powiedziałeś – wykorzystaliśmy ten czas najlepiej, jak mogliśmy. Na pewno nie był łatwy, ale też zdecydowanie nie był stracony.
Przyznasz jednak, że cała ta sytuacja mogła frustrować, bo raptem kilka miesięcy po premierze świetnie przyjętego debiutu „Dziwadła“ i udanych koncertach wszystko stanęło i nie było wiadomo na jak długo – nie miałeś wtedy momentu zawahania czy warto komponować kolejne utwory?
Frustracja była potężna i tutaj się zgodzę. Jeszcze pół biedy, gdyby to wszystko miało jakiś sens, ale tak przecież nie było. Sprzeczne decyzje, lub wydawane całkiem bez sensu, ciągła medialna kanonada covidem, zabawa w zamykanie i otwieranie, tak że nie można było być pewnym co będzie jutro, a przy okazji też niepewność finansowa… Wszyscy to przecież przeszliśmy w mniejszym lub większym stopniu. Frustracja, złość, czy nawet wściekłość – cały kraj tego doświadczył, w dodatku bez względu na branżę (przecież obostrzenia dokopały nie tylko branży muzycznej, ale praktycznie każdej). Ale odpowiadając na twoje pytanie – nie, nie miałem momentu zawahania. Po prostu naturalnie przestawiłem się na myślenie, że skoro nie mogę jednego, to trzeba wziąć się za coś innego. Po co mam tracić czas na zgrzytanie zębami i roztrząsać to, czego w danej chwili zmienić nie mogę, skoro są inne rzeczy, które czekają? Czy warto komponować kolejne utwory? Jasne, że warto! Zawsze.
Od razu zwróciłem uwagę na to, że w programie „Szczodrych godów“ jest znacznie więcej długich, rozbudowanych utworów, trwających 5-6 minut, a czasem, tak jak w przypadku „Radecznicy“, prawie siedem. To w żadnym razie nie przypadek?
Czy przypadek? Na pewno nie. Rzeczywiście utwory z nowego albumu są bardziej rozbudowane, chociaż to chyba nie jest do końca właściwe słowo… Myślę, że lepiej byłoby powiedzieć – bardziej dopracowane. Na pewno w warstwie instrumentalnej i zdecydowanie w kwestii wokali. Ta płyta jest trudniejsza niż „Dziwadła“ i tak miało właśnie być. Przy czym jednak z zachowaniem ducha „Dziwadeł“. I to chyba się udało… Velesar ma zostać Velesarem (śmiech). Natomiast wracając jeszcze do „Radecznicy“ – zauważ, że ten utwór jest jednak trochę inny niż pozostałe i znajduje się na końcu płyty. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku „Pana na Łysej“ na „Dziwadłach“… Czyli tradycja została zachowana. (śmiech)
Zapowiadałeś też, że nowy materiał będzie mocniejszy brzmieniowo, a do tego jeszcze bardziej folkowy, co udało się zrealizować. Jednocześnie też muzyka Velesara nie jest pozbawiona odniesień do klasyki, słyszalnych choćby w warstwie instrumentalnej „Zmory“ czy wokalnej kompozycji tytułowej – skoro grają klasycznie wykształceni muzycy, nie może być inaczej, tym bardziej, że związki muzyki ludowej i klasycznej są już od wieków bardzo bliskie?
Zdecydowanie. Wiesz, zaczynając pracę nad nowymi utworami, nie wiedziałem, czy uda się to wszystko odpowiednio połączyć. Jeśli twierdzisz, że tak, to tylko się cieszyć, bo to znaczy, że cel został osiągnięty. Muzyka ludowa i klasyczna są ze sobą nierozerwalnie związane. Przecież nie sposób zliczyć, ilu kompozytorów na przestrzeni wieków szukało inspiracji w muzyce ludowej. Tak samo zresztą, jak muzycy rockowi lub metalowi inspirują się klasyką – czyli, idąc dalej tym tokiem rozumowania – również muzyką ludową. U nas, mając do dyspozycji skrzypce i flet, w dodatku „obsługiwane“ przez dziewczyny, które są świetnymi instrumentalistkami, nie mogło być inaczej. Jak mówiłem wcześniej – album rzeczywiście jest mocniejszy niż „Dziwadła“, tak miało być od samego początku, ale nadal jest bardzo melodyjny i mocno folkowy. Myślę, że udało nam się wypracować pewien styl i nadal się go trzymamy. Ale to jest właśnie fajne w folk metalu. Dlatego ten gatunek jest tak specyficzny, bo jednocześnie jest tak różnorodny i szeroki. Można łączyć ze sobą i wykorzystywać różne inspiracje i instrumenty, w zależności od regionu czy kraju, z którego dana kapela pochodzi i nadal poruszać się w kręgu folk metalu. Można sięgać do historii, obrzędów, wierzeń, ludowych melodii, wydarzeń, specyficznych dla danego miejsca lub danej społeczności, można wreszcie śpiewać we własnym języku – i fani tego gatunku tym bardziej to docenią. I to wszystko wpływa na styl danej kapeli, a jednak nadal jest to folk metal. Miałeś kiedyś okazję posłuchać japońskiego lub arabskiego folk metalu? Polecam. Dla nas, Europejczyków, to trochę kosmos – a przecież to folk metal pełną gębą! Co więcej, spore różnice są choćby między samymi europejskimi kapelami folk metalowymi. Węgierska Dalriada gra przecież zupełnie inaczej niż rosyjska Arkona lub fińskie Korpiklaani. Ale idźmy dalej – nasze Morhana, Diaboł Boruta, Percival Schuttenbach, Runika, Cronica, Łysa Góra, Merkfolk, Radogost, no i my – wszyscy pochodzimy z Polski, wszyscy czerpiemy inspiracje z czasów słowiańskich, ale jednak wszyscy mamy swój styl i inne brzmienie, chociaż przecież jesteśmy kapelami folkmetalowymi. Na płycie Runiki nie usłyszysz Velesara. Tak samo jak na płycie Łysej Góry nie będzie Radogosta (oczywiście chodzi mi tutaj o styl, a nie konkretne osoby – śmiech). Jasne, że zawsze znajdzie się jakiś delikwent, który stwierdzi, że Velesar przypomina mu na przykład Arkonę lub Korpiklaani. No cóż, pewnych elementów wspólnych trudno się ustrzec. Ale czy to źle? Dla niektórych sama obecność skrzypiec to już „podobieństwo“ do innej kapeli. Tak więc nie ma się czym przejmować, tylko trzeba robić swoje.
Swego rodzaju synteza różnych form jest tu więc najlepszym rozwiązaniem, nie tylko z punktu widzenia twórcy, ale przede wszystkim odbiorcy muzyki?
Muzyka ma to do siebie, że nie jest jednowymiarowa. Wiele gatunków łączy ze sobą różne style i bardzo dobrze, bo inaczej byłoby po prostu nudno. Jasne, że są takie połączenia, których nie trawię. Pewnie każdy tak ma. Ale wiele zależy od samego odbiorcy i tego, co do niego przemawia.
Chyba szczególnie w obecnych czasach trzeba szukać nowych rozwiązań, unikać ciasnych szufladek, dawać słuchaczom coś nieoczywistego, bo nie sztuka nagrać blisko godzinny album z folkiem czy z metalem, trudniejsze jest takie zróżnicowanie tego materiału, żeby zaciekawiał od początku do końca, w dodatku mieniąc się różnymi barwami?
Ktoś kiedyś powiedział, że lubi moje płyty, bo są różnorodne. I to nie tylko teraz, ale też wcześniej, za czasów River of Time, czy nawet Goddess of Sin (a, jak pamiętasz, to był heavy i thrash metal). Powiedzmy sobie szczerze, jest wiele zespołów, które nagrywają na przykład dziesięć utworów, a tak naprawdę cała płyta brzmi jak jeden godzinny kawałek. I to jest coś, czego bardzo nie lubię. Może właśnie dlatego zależało mi zawsze na tym, żeby mieszać style i gatunki, a poszczególne utwory jednak różniły się od siebie. Nie powiem – łatwe to nie jest. Ale przecież nie chodzi o to, żeby iść na łatwiznę. Natomiast nie wiem, czy mogę stwierdzić, że szukam nowych rozwiązań... Na pewno nie na siłę. Po prostu piszę taką muzykę, jaką chcę pisać i jaką czuję. Ale to też jest kwestia sporna. Tak naprawdę wszystko zależy od danego odbiorcy. Dla ciebie ta płyta może być ciekawa i różnorodna, a ktoś inny stwierdzi, że go nudzi i jest za długa. Zawsze tak jest i nie da się tego przeskoczyć. Choćby to była jedna osoba na tysiąc, to zawsze ktoś taki się trafi. Ale czy należy się tym przejmować? Myślę, że nie (albo po prostu jestem już na to za stary – śmiech). Mam przekonanie, że nagraliśmy dobry album, z którego jesteśmy bardzo zadowoleni, tak z samych kompozycji, jak i brzmienia – i chyba to jest w tej chwili najważniejsze. Tym bardziej, że opinie, które do nas stale spływają, są mega pozytywne. Oczywiście pewnie za rok ci powiem, że są tam rzeczy, które chętnie bym zmienił, ale ja już tak po prostu mam… (śmiech)
„Swaćba” powstała jako pierwsza – ten utwór wytyczył dalszy kierunek prac, był swoistym drogowskazem kształtu albumu jako całości?
I tu cię zaskoczę, bo pierwszym utworem, który został napisany, były „Ognie Swaroga“. „Swaćba“ pojawiła się znacznie później i żaden z tych dwóch kawałków nie wytyczył kierunku tego albumu. W ogóle chyba nie można mówić o czymś takim. Zwłaszcza że między poszczególnymi kompozycjami były różne odstępy czasu. Ale to też dobrze i generalnie wpływa później na jakość samego albumu. Oczywiście, można „spiąć poślady“ i napisać na siłę dziesięć numerów w tydzień. Tylko po co? W ten sposób najłatwiej wpaść w to, o czym wspominam w poprzednim pytaniu – i faktycznie skomponować album, który ostatecznie będzie brzmiał jak jeden kawałek. Natomiast dużym plusem było to, że tak w przypadku „Dziwadeł“, jak i „Szczodrych godów“, nie miałem nad sobą „bata czasowego“. Czyli mogłem pisać kawałek wtedy, kiedy miałem jakiś pomysł lub na to ochotę, a nie dlatego, że gonią mnie terminy i w końcu trzeba coś wymyślić… Jako ciekawostkę powiem, że jeden z utworów zawartych na płycie miał docelowo trafić na trzecią, inny w ogóle miał z niej wypaść (dodam, że podobnie było z „Plonami“ na „Dziwadłach“), a jeden… powstał już po nagraniu wszystkiego.
Jesteś autorem całej muzyki. W jaki sposób ona powstaje i jakim instrumentem się przy tym posiłkujesz? Przedstawiasz zespołowi gotowy utwór już w tej dopracowanej, finalnej wersji, czy też aranżacje dopracowujecie wspólnie?
Tutaj, muszę niestety przyznać, jestem wredny i paskudny… Nawet nadali mi w kapeli pewne przezwisko, którego jednak nie zdradzę (nie ma opcji!)… Ale fakt jest taki, że kapela dostaje cały, gotowy utwór, łącznie ze ścieżką perkusji. I o ile właśnie w temacie perkusji lub głównych solówek mogę pójść na pewne ustępstwa, o tyle w kwestii melodii, czy innych spraw aranżacyjnych, już nie bardzo. Trzeba przyznać, że dużą dowolność ma tu Dawid. Po prostu dlatego, że jest genialnym gitarzystą i w kwestii głównych solówek nawet nie próbuję dyskutować. Zresztą, świetnie to słychać na „Szczodrych godach“, gdzie Dawid naprawdę pokazał klasę. Natomiast najgorzej chyba mają Ewa, Kasia i Iga, bo dostają nuty i muszą zagrać dokładnie tak, jak jest tam napisane. Ale trzeba też zauważyć, że w innym wypadku po prostu to nie zabrzmi tak, jak powinno. Wszystkie melodie, często przeplatające się, dwudźwięki, głosy… Niestety, wszystko musi ze sobą odpowiednio współgrać. Natomiast na swoją obronę mogę powiedzieć tyle, że taki system pracy wprowadziłem jeszcze w czasach Goddess of Sin i zawsze mi się świetnie sprawdzał. Pamiętam, że gdzieś na początku Goddess of Sin próbowaliśmy tworzyć wspólnie na próbach jakieś kawałki. Efekt był taki, że jeden utwór rzeźbiliśmy przez pięć prób, a potem i tak wylatywał z setlisty. Tyle że wszyscy wtedy byliśmy szczeniakami i mogliśmy sobie pozwolić na to, żeby organizować trzy próby w tygodniu. Teraz jest to niemożliwe. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że każdy z nas gdzieś pracuje i ma na głowie mnóstwo innych obowiązków, w tym rodzinnych. Nie ma innego wyjścia, bo przecież nie utrzymujemy się z muzyki. W tym kraju zarabianie na muzyce, zwłaszcza takiej, jaką gramy, jest w zasadzie nierealne. W efekcie od dwudziestu lat dopłacam do tego interesu i pewnie będzie tak przez kolejnych dwadzieścia. Co zresztą nie jest niczym specjalnie odkrywczym, bo dokładnie tak samo ma jakieś 90% kapel w Polsce. A jeść jednak trzeba… Tak więc praca zawodowa to jedna sprawa. Druga to fakt, że jesteśmy rozrzuceni po całym Śląsku, więc zebrać się razem na próbę, w siedem osób, bywa czasami przedsięwzięciem karkołomnym. Dlatego wszyscy dostają gotowy kawałek, którego uczą się w domu, a na próbie po prostu włączamy sprzęt i go gramy. Często „od strzału“. Oczywiście, że wtedy mogą pojawić się jakieś zmiany – po to właśnie jest próba – ale generalnie to już szczegóły i nie musimy tracić czasu na zastanawianie się nad kolejną częścią utworu. Przy czym muszę przyznać, że nie byłoby to możliwe, albo znacznie utrudnione, gdybym nie miał w zespole bardzo dobrych muzyków, którzy bez problemu są w stanie zagrać to, co im wymyślę. Rzecz jasna, klątwy i groźby karalne pod moim adresem są tu na porządku dziennym, ale dzielnie przyjmuję to na klatę, bo wiem, że ostatecznie i tak zagrają jak powinni. (śmiech)
Pomimo pewnych zmian personalnych udało ci się utrzymać trzon składu Velesara, a nawet jeśli już ktoś z wami nie gra, tak jak Adam Kłosek, to pojawia się na „Szczodrych godach“ gościnnie?
Tak, jak najbardziej. Z Adamem nadal mamy świetny kontakt, mimo że dzieli nas 370 km i było dla mnie oczywiste, że na „Szczodrych godach“ również musi się pojawić. Zresztą, podczas trasy „Bratnia krew“, mimo że już w kapeli był Misiek, Adam zagrał z nami jeden utwór podczas naszego koncertu w Warszawie. Bardzo fajnie wtedy to wyszło.
To przypadek, że większość gości, w tym muzycy znani z Percival Schuttenbach, pojawiają się akurat w ostatnich utworach na płycie? Chciałeś w ten sposób niejako pokazać, że ten materiał broni się sam, również bez znanych nazwisk?
Szczerze? Tak po prostu wyszło… (śmiech). Rzeczywiście na albumie, tak jak i na poprzednim, jest wielu gości specjalnych, w tym, jak już wspomniałeś, Kasia i Mikołaj z formacji Percival Schuttenbach, natomiast komponując sam album (czyli ułożenie utworów w takiej, a nie innej kolejności) nie zwracałem uwagi na to, kto w danym kawałku nas wspiera i czy w ogóle. Tutaj ważna była dynamika albumu, kwestia tekstów i parę innych spraw. A że ułożyło się tak, jak powiedziałeś, to już faktycznie przypadek. Natomiast, skoro już o tym wspomniałeś, chciałbym zdementować jedną rzecz. Zapraszając gości na płytę, zupełnie nie patrzyłem na to, czy ktoś jest znany, czy nie. Tak się składa, że z Kasią i Mikołajem znamy się dobrze od kilkunastu lat i nie raz skakaliśmy po deskach tej samej sceny, dlatego z przyjemnością zaprosiłem oboje na płytę i jestem im bardzo wdzięczny za to, że się zgodzili. Zwłaszcza że utwór, w którym razem śpiewamy, czyli „Radecznica“, wyszedł naprawdę kozacko. Co więcej, kiedy pisałem „Radecznicę“, od razu wiedziałem, że w tym a tym miejscu musi pojawić się Mikołaj, a tu właśnie Kasia, bo inaczej to nie zabrzmi tak, jak bym chciał – i było to jeszcze zanim w ogóle się do nich odezwałem i zapytałem, czy zaśpiewają na mojej płycie. I fakt, że Percival w ostatnich latach wykonał kawał świetnej, a jednocześnie bardzo ciężkiej roboty, dzięki czemu jest teraz na takim poziomie, na jakim jest, nie miał tutaj zupełnie nic do rzeczy. To była po prostu bardzo owocna współpraca osób, które od wielu lat jedzą chleb z tego samego pieca – nieraz łamiąc sobie przy tym zęby, ale nadal uparcie żując. Poza tym tak samo mocno cenię sobie współpracę z pozostałymi gośćmi, czyli Malwiną Szałęgą, Hanką Osifovą, Adamem Kłoskiem i Grzegorzem Stemplem. Myślę, że razem udało nam się stworzyć coś naprawdę fajnego. I powiem więcej – na trzeciej płycie też pojawią się goście i również będzie kilka zaskoczeń. Choćby tylko dlatego, że nie wyobrażam sobie nikogo innego w tym lub innym utworze. I nic więcej w tym temacie nie zdradzę, zwłaszcza że te konkretne osoby też nic o tym jeszcze nie wiedzą… (śmiech). Reasumując, kwestia popularności danej osoby nie ma żadnego znaczenia i nie muszę się tym „podpierać“. Przede wszystkim liczy się dla mnie to, czy dana osoba będzie pasować do konkretnego utworu i czy w ogóle zgodzi się zaśpiewać lub zagrać. Krótko – jeśli kiedyś stwierdzę, że w kolejnym utworze najlepiej zabrzmi wokal na przykład Anji Orthodox lub Kasi Kowalskiej, to spróbuję skontaktować się z nimi i będę miał nadzieję, że się zgodzą. I nie dlatego, że są na topie, tylko po prostu od zawsze uważałem je za świetne wokalistki. Swoją drogą, byłoby to bardzo ciekawe doświadczenie i nie miałbym nic przeciwko takiej współpracy. Pamiętaj, że przede wszystkim chodzi o muzykę i dobrą zabawę. Poza tym jest naturalne, że muzycy, zwłaszcza tworzący w danym, określonym stylu, wspierają się nawzajem. Jakieś śmieszne rywalizowanie ze sobą nie ma najmniejszego sensu i niczego pozytywnego ze sobą nie przyniesie.
Wcześniej nawiązania do Wikingów i Kozaków, teraz szanta bałtycka, dumka słowiańska – odnoszę wrażenie, że nie zamierzasz ograniczać się tylko do jednej tematyki, powiedzmy czasów prasłowiańskich, tak chętnie eksplorowanych przez inne zespoły?
Rzeczywiście, czasy słowiańskie, obrzędowość, wierzenia, baśnie i legendy to bardzo wdzięczny temat dający mnóstwo inspiracji. Poza tym dzięki temu, że o tym na swój sposób opowiadamy (zresztą, nie tylko my), wiele osób może w ogóle dowiedzieć się, jak wyglądały nasze początki i skąd tak naprawdę się wywodzimy. Ale to nie znaczy, że trzeba się tylko do tego ograniczać. Tym bardziej, że i Kozacy, i Wikingowie są w naszym kraju (i nie tylko) doskonale znani i również mają swoją bardzo ciekawą historię. Tak samo jak Germanie, Celtowie i wiele innych ludów zamieszkujących w dawnych czasach Europę. To wszystko stanowi ogromne bogactwo kulturowe i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby do niego sięgać. Nawet zespoły stricte folkowe nie ograniczają się do jednego, danego terenu i stale przełamują te ramy, więc dlaczego my nie mielibyśmy robić podobnie?
W tekstach pojawiają się też odniesienia do obecnych realiów, choćby „nadzieję nam daj, że przebudzi się ten kraj znów“ w „Modłach“ - trudno ograniczać się tylko do przeszłości, gdy dzieje się tak wiele?
Akurat tekst „Modłów“ jest dosyć specyficzny, bo można go rozumieć w różny sposób. Tutaj wszystko zależy od interpretacji danej osoby i od tego, co chce w nim usłyszeć. Ktoś powie, że odnosi się do tamtych dawnych czasów, kiedy chrześcijaństwo przejęło już prym, a wiara w słowiańskich bogów była kultywowana tylko w głębi lasów i w głębokiej tajemnicy, bo przecież groziło to śmiercią, często na torturach. Natomiast ktoś inny uzna, że chodzi o czasy obecne – zwłaszcza że od lat pojawia się coraz więcej organizacji i ruchów rodzimowierczych, które starają się przywrócić to, o czym, jak się wydawało, już zapomnieliśmy i na nowo rozniecić – nazwijmy to – płomień Starej Wiary. Jestem daleki od tego, żeby oceniać, która wersja jest słuszna i jaka powinna być właściwa interpretacja. Niech każdy weźmie z tego utworu to, czego potrzebuje i co mu najbardziej odpowiada. W końcu takie jest właśnie zadanie artysty. Jednego w każdym razie jestem pewny – ten tekst nigdy nie będzie analizowany na języku polskim, co mnie bardzo cieszy. (śmiech)
Bonusowy utwór 12 to ciekawostka: śpiewana a cappella melodia tradycyjna/ludowa „Hej, tam za górą“ ze zmienionym, o ile dobrze słyszę, tekstem? Skąd pomysł na takie zakończenie albumu?
Wiedziałem, że ktoś w końcu o to zapyta… (śmiech). OK, czyli przyszła pora, żeby się wytłumaczyć. Tak więc, po pierwsze, to nie jest żadna tradycyjna melodia. Utwór został napisany tak samo, jak pozostałe na płycie. Aczkolwiek faktycznie jest w takim, a nie innym stylu, więc możliwe, że komuś będzie się kojarzyć z jakąś melodią tradycyjną. Można nawet powiedzieć, że była to potrzeba chwili, ponieważ od momentu powstania pomysłu do nagrania tej wersji, którą można usłyszeć na płycie, minęły jakieś… dwie godziny… Natomiast rzeczywiście jest to utwór bonusowy. Taki mały prezent i ukłon dla osób, które otrzymają płytę w wersji CD. I póki co, jest tylko tam. Nie znajdziesz go ani na Spotify, ani w innych serwisach streamingowych, a co więcej – nie ma też o nim wzmianki w książeczce do płyty (poza jednym, drobnym szczegółem, ale wszystkiego zdradzić nie mogę). Możliwe, że kiedyś pojawi się na streamingu, ale jeszcze nie teraz. W ogóle jestem ciekaw, ile osób zauważyło, że wersja CD odrobinę różni się od cyfrowej… Tego jednak nie sprawdzimy.
Ponownie pracowaliście z Krzysztofem Lenardem, tak więc brzmienie „Dziwadeł“ musiało cię usatysfakcjonować, a będąc tym razem producentem albumu mogłeś jeszcze to owo dopracować?
Tak dla ścisłości, byłem też producentem (cokolwiek to znaczy) również „Dziwadeł“, chociaż wtedy zajęliśmy się tym razem z Fronckiem. Natomiast, jak już kiedyś wspominałem, z Krzysztofem Lenardem, czyli powszechnie znanym Leonem, świetnie mi się współpracuje. Dlatego też nawet nie szukałem innego studia i z góry wiedziałem, że tak jak „Dziwadła“, również „Szczodre Gody“ powstaną w No Fear Records. Po prostu Leon jest profesjonalistą, który bardzo zwraca uwagę na szczegóły, a poza tym ma świetne pomysły i duże doświadczenie. Krótko – wie jak się w to bawić i robi to bardzo dobrze. No i ma ogromną cierpliwość, nawet do takiego upierdliwego gościa jak ja...
Autor okładki również ten sam, Krzysztof Kowalik – wygląda na to, że dorobiliście się już własnej, zespołowej maskotki, która tym razem ma też towarzystwo?
Nie do końca rozumiem, o co chodzi z tą maskotką (śmiech). Ale na pewno nie odnosiłbym tego określenia do Krzyśka (znowu śmiech). Natomiast faktycznie Krzysiek pojawił się przy okazji „Dziwadeł“ i okazało się, że dobrze nam się współpracuje. Poza tym jego grafiki bardzo mi się podobają, a zależało mi, żeby jednak zachować pewną spójność pomiędzy pierwszą i drugą płytą. Dlatego Krzysiek był dla mnie naturalnym wyborem podczas poszukiwania artysty, który wykona okładkę „Szczodrych godów“. I trzeba przyznać, że plan się powiódł. Oczywiście obie grafiki bardzo się od siebie różnią i przedstawiają coś zupełnie innego, ale jednak mają ze sobą wiele wspólnego – i to widać. Krótko – jest tak, jak chciałem.
Wciąż jesteście niezależni. Wygląda na to, że się to sprawdza, a dzięki zbiórce na odpalprojekt.pl mieliście środki na nagranie i wydanie drugiej płyty, co oceniam jako ostateczne potwierdzenie faktu, że słuchacze wspierają was nader aktywnie?
Pytanie o „niezależność“, czyli, mówiąc krótko – o wytwórnię, pojawia się dość często. Nadal panuje takie przekonanie, że jak już się coś wydaje, to musi być w to wplątana wytwórnia. I kiedyś, 20-30 lat temu, rzeczywiście tak właśnie było. Tyle że czasy mocno się zmieniły. Teraz, mając do dyspozycji Internet, media społecznościowe i wiele innych rzeczy, zespół jest w stanie wiele spraw ogarnąć sobie we własnym zakresie. Co nie zmienia faktu, że miło by było, gdyby płyta została wydana „pod kimś“. Problem w tym, że to, co jest mi potrzebne, to koncerty, festiwale, reklama w mediach. Niestety, mała wytwórnia tego nie zapewni, a poza tym wszystko i tak trzeba sfinansować samemu. Natomiast duże wytwórnie, takie, które faktycznie mnie interesują, nie patrzą na zespoły naszego formatu. Tak więc, reasumując, nadal jesteśmy, jak to nazwałeś, niezależni. I ma to swoje plusy. Natomiast wracając do zbiórki na odpalprojekt.pl – tutaj sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Rzeczywiście, gdyby nie wsparcie naszych fanów, za co niezmiennie gorąco im dziękujemy, album pojawiłby się znacznie później. Być może jeszcze by go nie było. Przy czym tutaj muszę wyjaśnić pewną rzecz. Prawda jest taka, że wcale nie jestem przekonany co do tej opcji finansowania płyty. Nie neguję tego i nie mam żadnego problemu z tym, że wiele kapel tak robi. Co więcej, sam nieraz wpłacałem różnym kapelom jakieś środki podczas ich zbiórek, dzięki czemu mam teraz na półce parę fajnych płyt. Ale mnie osobiście nie całkiem to pasuje. Zdecydowałem się na tę formę z dwóch powodów. Po pierwsze, przekonała mnie do niej pewna Wiedźma (którą tutaj serdecznie pozdrawiam), a po drugie – to była nasza druga płyta. Gdyby „Szczodre gody“ były naszym debiutanckim albumem, nie zdecydowałbym się na zbiórkę. Ale ponieważ pierwszy album wydaliśmy całkowicie sumptem własnym, uznałem, że tym razem można spróbować – zwłaszcza biorąc pod uwagę kwestię pandemii i fakt, że mocno nam dokopała. I trzeba przyznać, że odzew bardzo pozytywnie nas zaskoczył, bo udało się zebrać trochę więcej niż zakładaliśmy. Natomiast, żeby być zgodnym ze stanem faktycznym, muszę zdementować jedną rzecz, która pojawiła się w twoim pytaniu. Zbiórkę rozpoczęliśmy pod koniec 2020 roku i zakończyła się ona w lutym 2021. W międzyczasie dały o sobie znać skutki pandemii i obostrzeń, a co za tym idzie, mocno wzrosły wszystkie możliwe opłaty. Efekt był taki, że to, co miało docelowo sfinansować całość, nie wystarczyło na pokrycie wszystkich należności. Tak więc znowu trzeba było sporo dołożyć. Ale najważniejsze jest to, że wszystko się udało i album „Szczodre gody“ ujrzał światło dzienne, że dotrzymaliśmy słowa i pojawił się jeszcze w tym roku, no i że, jak się wydaje, spełnił oczekiwania.
Można teraz koncertować, więc nie mogliście nie skorzystać z okazji, organizując pierwszych sześć koncertów w ramach „Szczodre gody tour '21“, z udziałem również choćby Runiki i Wolfarian, a więc dość zróżnicowanego zestawu zespołów?
Trasa rozpoczęła się 15 października i w tej chwili mamy za sobą dwa pierwsze koncerty – we Wrocławiu i Ostrowie Wielkopolskim. Przed nami jeszcze cztery w listopadzie, kiedy odwiedzimy Chorzów, Kraków, Warszawę i Skarżysko-Kamienną. Oczywiście pilnie obserwujemy sytuację covidową i widzimy, że pojawiają się coraz bardziej nerwowe ruchy na samej górze, tak więc nie wiadomo, czy za chwilę znowu nas nie pozamykają, ale póki takich decyzji nie ma, nie zamierzamy odpuszczać. Co do kapel, które z nami zagrają, to myślę, że udało nam się ponownie zebrać bardzo zacny zestaw. Morhana, Wolfarian, Runika, Firlith i Czarny Bez – te właśnie formacje będą nas wpierać na poszczególnych koncertach.
Można tu chyba mówić o ogromnym pechu, że tuż przed pierwszymi koncertami wasz perkusista Łukasz trafił do szpitala, jednak nie poddaliście się, nie bylo mowy odpuszczeniu czegokolwiek, bo zbyt długo naczekaliście się na te koncerty?
Rzeczywiście, to, co się wydarzyło, spadło na nas jak grom. Trzeba pamiętać, że już raz było podobnie w sierpniu, kiedy z tego samego powodu musieliśmy zrezygnować z udziału w Barbar Feście w Czechach. Z tą różnicą, że wtedy problem pojawił się na ponad tydzień przed koncertem, a tym razem wszystko wydarzyło się nagle – dzień przed początkiem trasy. W związku z tym stanęliśmy przed ogromnym dylematem i faktycznie podjęcie decyzji nie było łatwe. W zasadzie mieliśmy do wyboru tylko dwie opcje, a jedną z nich było odwołanie z dnia na dzień wszystkiego. Ostatecznie jednak, po rozważeniu wielu „za“ i „przeciw“, wiedząc, że sporo osób czeka na nas i na te koncerty oraz biorąc pod uwagę, że już poprzednio (przy „okazji“ pandemii) musieliśmy odwoływać część trasy, zdecydowaliśmy się wybrać opcję drugą, czyli zaryzykować i zagrać. Przy czym musieliśmy zrobić coś, czego do tej pory nie robiliśmy na scenie i czego (mamy nadzieję) nie będziemy zmuszeni powtarzać – czyli zagraliśmy z komputerem. Po prostu ściągnęliśmy na szybko perkusję z płyt (i tutaj ponowne, ogromne podziękowania dla Leona za mega szybką reakcję). Tak więc Łukasz i tak był z nami, chociaż wirtualnie. Ostatecznie wszystko wyszło świetnie, a publiczność okazała ogromną wyrozumiałość, ale muszę przyznać, że jechaliśmy do Wrocławia z duszą na ramieniu. Po prostu nie mieliśmy zielonego pojecia, jak to wyjdzie. Sprawa ze szpitalem pojawiła się tak niespodziewanie, że nawet nie mieliśmy możliwości zorganizowania próby. Wszystko działo się „na żywca“. Ale daliśmy radę, a Łukasz powoli wraca do zdrowia – i to jest teraz najważniejsze.
Jak sytuacja w zespole wygląda obecnie? Liczysz, że uda wam się kontynuować tę trasę w przyszłym roku, mimo generalnie niepewnej sytuacji związanej z pandemią?
Taki właśnie jest plan. Cztery pozostałe tegoroczne koncerty to jedno, ale powoli planujemy już wiosnę. Powoli, bo, jak sam zauważyłeś, sytuacja jest bardzo niepewna i nie wiadomo czy i kiedy będą kolejne obostrzenia. Na pewno chcielibyśmy w końcu wybrać się dalej na północ. Zwłaszcza że do tej pory nie udało nam się dotrzeć na przykład do Poznania, czy jeszcze wyżej – na Pomorze. Poznań był planowany przy okazji trasy „Bratnia krew“ i jak wiesz, sprawa się rypła przez pandemię. Tak więc trzeba do tego pomysłu jak najszybciej wrócić. Natomiast z chęcią zagrałbym na przykład w Szczecinie, Kołobrzegu, Gdańsku lub Gdyni, na oku mam też Olsztyn, czy ponownie Giżycko, ale do takiego wypadu musimy się dobrze przygotować. Przede wszystkim dlatego, że, nie ukrywając, dla nas oznacza to trasę przez cały kraj. Co jednak z pewnością nas nie powstrzyma i prędzej czy później zawitamy na Pomorze. Tym bardziej, że dostajemy coraz więcej sygnałów od naszych fanów z tamtych terenów, którzy domagają się koncertu. I na pewno w końcu jakieś się pojawią. No i warto jeszcze dodać, że w sierpniu przyszłego roku zagramy we Wrocławiu na Siekiera Feście, gdzie będziemy ponownie towarzyszyć między innymi naszym przyjaciołom z rosyjskiej formacji Grai.
Wojciech Chamryk