„Poznawanie farb i pędzli w obrazku życia” (MemoCrasher)
Myślę, że MemoCrasher powinien zainteresować się każdy fan progresywnego metalu, choć muzycy nie do końca chcieliby zamknąć się w tej szufladzie. Sami woleliby aby ich muzykę fani kojarzyli z melodyjnym ostrym rockiem na solidnej bazie metalowej z elementami progresywnego grania. I może mają rację, bo nie wszystko w ich muzyce i wykonaniu jest oczywiste i jednoznaczne. Niemniej nie ma co się rozwodzić, jak uwielbiacie zawiłą, gęstą, acz melodyjną i mocną muzykę z wieloma ciekawymi aranżacjami oraz niesamowitym wokalem to, śmiało sięgajcie po wydawnictwa MemoCrasher ("Revenant" i "Humanity"). Zanim jednak to zrobicie, poczytajcie o tym, co mają do powiedzenia sami muzycy. Może to oni rozwieją wasze ewentualne wątpliwości, czy warto zainteresować się tą ekipą.
HMP: Niedawno mój redakcyjny kolega, Sam O'Black przeprowadził wywiad z progresywno power metalowym Hunted z Walii. Stamtąd dowiedziałem się o istnieniu polskiego zespołu MemoCrasher. Nie uważasz, że to dziwne, aby dowiadywać się o polskiej kapeli od Brytoli?
Wojciech Gdowik: Szczerze mówiąc, w pierwszej chwili byłem nieco zaskoczony, jednak po namyśle stwierdzam, że w sumie to nie dziwi mnie to ani trochę. Dzięki socialmediom mamy dostęp do każdego miejsca na ziemi, a więc fakt, że dotarliśmy do Walii cieszy.
Jarno: Pierwszy odzew po naszych premierach nadszedł z zachodu. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci poza granicami, co pokazuje, w jakim kierunku zmierza światowy rynek i czego oczekują fani na całym świecie. Jesteśmy obecni w mediach, o MemoCrasher się mówi i pisze, cieszę się, że docieramy do kolejnych scen. Nie jest to o tyle dziwne, o ile jest wyznacznikiem kondycji rodzimego rynku muzycznego.
Dave Andrew: Nie jest to dziwne, patrząc, jak niszowa w Polsce stała się muzyka rockowo- metalowa w porównaniu do zachodu. Tam nadal prężnie rozwija się całe nowe pokolenie szeroko pojętej muzyki gitarowej, tutaj z mojego doświadczenia postrzegana jest trochę jako relikt, trochę jako coverowe odgrzewajki, ale ciężko powiedzieć, by dziś ten rynek prężnie się u nas rozwijał, a kto się próbuje rozwijać, uderza na zachód.
Hubert Malicki: Żyjemy w czasach globalizacji, dlatego nie dziwi nas, że tak się stało. Dodatkowo nasza działalność opiera się głównie na sieci, więc nasza rodzima społeczność nie miała wielu okazji do zapoznania się z nami na scenie. Jak pojawią się sprzyjające okoliczności, to myślimy, że jest szansa, by uległo to zmianie.
Pierwsze pobieżne odsłuchy waszej muzyki włączyły u mnie hashtagi; rock, metal, progres, alternatywa. Myślę, że nie były to złe skojarzenia?
Hubert Malicki: Chyba strzał w dziesiątkę. Każdy z tych nurtów można na swój sposób znaleźć w naszych utworach.
Dave Andrew: Myślę, że jak najbardziej skojarzenia są trafne, ale będąc realistą i nie chcąc urazić ambicji prawdziwych „progresywnych wygów” i dumy „prawdziwych metalowców”, opisałbym nas jako muzyków rockowych na solidnej bazie metalowej z elementami progresywnego grania i słowo melodia w tych kombinacjach jak najbardziej może być pisana z wielkich liter.
Jarno: Wszystkie odpowiedzi poprawne. Zarówno "Revenant", jak i "Humanity" mają bardzo bogatą melodykę, a w odpowiednich momentach dysponują mocą wyburzeniową. Nie zabrakło też emocjonalnych ballad, dlatego w muzyce każdy odnajdzie jakąś część siebie, jakąś bliską sobie emocję.
Jak mowa o metalu to w waszym wypadku jest to melodyjny progresywny power metal w stylu zespołów Evergrey, Pagan's Mind, Kamelot, Pyramaze... Znana jest wam ta scena, słuchaliście tych zespołów lub im podobne?
Dave Andrew: O power metal to z kolei ja mogę zaoponować, bo chociaż domyślam się, skąd te skojarzenia mogą się nasuwać, nie śpiewamy o smokach i krasnalach i innych magicznych jeziorach, nasz bębniarz siedzi na stołku, a nie dosiada białego rumaka ani eterycznego pegaza i nie patataja na podwajaczu 200 bpm ów przez połowę płyty. Ja też wybitnym wirtuozem gitary nigdy nie byłem, ale staram się jednak zawsze do tych melodii dać coś więcej niż shreddowane pentatoniki z zabłąkaną nutką w środku. Ale oczywiście znam dość sporo tej muzyki i na pewno mniej lub bardziej świadomie coś tam sobie z niej podpatrzyłem.
Jarno: Osobiście mój duch metalowy jest zahartowany na thrashu, muzyce buntu, dlatego power metal nie jest do końca moją niszą. Zdecydowanie nie podejmę się przypisania nas pod konkretny gatunek, ale tym, co nas wyróżnia, zwłaszcza w kontekście fali core i djent, jest właśnie melodyjność kompozycji.
Hubert Malicki: Power metal to jak widać szerokie pojęcie... Z dziesięć lat temu faktycznie byłem fanem tego nurtu, ale te lata trochę odeszły w niepamięć i, prawdę mówiąc, nie utożsamiam z nim naszej twórczości. W moim przypadku jednym z ulubionych twórców była Gamma Ray.
Wojciech Gdowik: Prywatnie raczej słucham nieco ostrzejszych gatunków. Metalcore czy deathcore to zdecydowanie moje klimaty. Niestety wymienionych zespołów nie kojarzę, ponieważ dopóki nie poznałem chłopaków to, raczej zamykałem się na dwa wyżej wymienione gatunki. Powoli się to zmienia, doszło do mnie, że metal to nie tylko darcie japy i 220bpm. (śmiech)
Niemniej wasza muzyka jest specyficzna, dlatego nadal twierdzę, że przemycacie w niej jakieś elementy klasycznego rocka czy też alternatywnego rocka/metalu. Czy są to wasze świadome zabiegi i sięgacie do inspiracji poznanych z autopsji, czy to też inna kwestia, chociażby waszego brzmienia lub swoistych melodii?
Dave Andrew: Jak najbardziej to, co decydujemy się pokazać ludziom, jest przemyślane, kute na kowadle twórczym wiele dni, miesięcy, czasem nawet lat. Staram się zawsze złamać stare schematy, przede wszystkim te, które sam sobie utwardziłem, ale nie staram się za wszelką cenę robić rzeczy przełomowych, bo jednak te wyświechtane i znane nie przez przypadek dalej są tak długo używane. To nie jest sztuka napisać kawałek na 20 minut i wrzucić tam wszystko, co muzyczna „ślina na język przyniesie”, dla mnie sztuką jest skomunikować te pomysły w takiej formie, żeby słuchacz wiedział, co się dzieje i w lwiej części nie prześmigał kawałka co 20 sekund kończąc w połowie. Jednak najważniejszą zasadą w tym świadomym akcie stworzenia, lub bardziej bajzlu twórczym, jest bym, nie czuł się nieswojo z własną muzyką. Staram się układać to tak, żeby ubierać swoje szczere pomysły w kompozycyjne ramy, a nie kwadratyzować koło i prasować w kant każdy riff, byle by był taki „jak powinien”
Jarno: Od początków istnienia rocka, pierwszych kapel i późniejszej rewolucji muzycznej, założeniem był bunt i niezależność. Ten bunt, zerwanie z obowiązującymi kanonami i pewna droga są zawarte w słowach, w melodii i czystej sile riffów.
Oba albumy nagrywaliście sami, a ich produkcja sprawia wrażenie, że nawiązuje do współczesnych progresywnych realizacji. Ale to tylko wrażenie... Mam rację? Czy uważacie, że wasze umiejętności rejestracji dźwięku są na tyle wystarczające, że kolejne albumy będziecie nagrywali wciąż sami?
Hubert Malicki: Niezależnie od tego co myślimy o naszych umiejętnościach dotyczących produkcji audio, to z całą pewnością można stwierdzić, że nigdy nie zbliżą się do poziomu profesjonalnego studia nagrań, dla którego taka praca jest codziennością i ma już wieloletnie doświadczenie. Tym bardziej jeśli mówimy o studiach specjalizujących się w konkretnych gatunkach muzyki. O ile nie zaprzestaniem rejestrowania pomysłów we własnym zakresie, o tyle następny album będzie nagrany w studio.
Jarno: Osiągnęliśmy na tyle doświadczeń związanych z miksem i masteringiem, żeby kolejne produkcje pozostawić profesjonalistom.
Dave Andrew: Nasze umiejętności zdecydowanie nie były wystarczające, gdy wydawaliśmy oba albumy, ale nie porzuciliśmy samodzielnej ścieżki i przez cały ten czas szlifowaliśmy i ten warsztat, by nie być tylko zdanym na kogoś, bo to niejednokrotnie potrafi blokować proces twórczy. Dzisiejszy świat przestaje być światem premier płyt, zmienia się w stały kontakt i relację, a do tego są jednak potrzebne częstsze produkcje niż jedno wydawnictwo raz na kilka lat. To jak najbardziej, dalej jest ścieżka do podążania, ale coraz trudniejsza dla młodych i nowych zespołów, które tym sposobem prawie zawsze będą tułać się po dnie i mule medialnym. Więc w muzycznym biznesie, który jest dziś otwarty dla każdego jak nigdy, chociaż minimalny poziom bycia „złotą rączką” jest wymagany, a przynajmniej jest miłym zaskoczeniem dla każdego profesjonalisty czy podwykonawcy muzycznego, z jakim mieliśmy do czynienia.
Wojciech Gdowik: Najnowsze produkcje raczej oddamy w ręce profesjonalistów.
Teraz rozwiążmy parę zagadek dotyczących waszych płyt. Premiera debiutu "Revenant" odbyła się w roku 2016. Czy ta płyta wtedy wyszła w wersji fizycznej np. CD, czy też była dostępna jedynie w formie plików cyfrowych?
Dave Andrew: Była i nadal jest w formie cyfrowej. Ja wiem, że czas mija, a ja powtarzam się do granic śmieszności, ale tak kiedyś wypuścimy wersję CD, prawdopodobnie nastąpi to wtedy, gdy ostatni odtwarzacz płyt trafi na dno Pacyfiku z resztą zużytego plastiku. Ale będzie, wiem, że są jeszcze ludzie, dla których to jest ważne, więc postaramy się odpowiedzieć na ten popyt. Jak tylko ogarniemy całą resztę bałaganu.
Zaraz po wydaniu "Revenant" mieliście wypuścić wasz drugi krążek, który wtedy miał nosić tytuł "At the Gates of Rebirth". Sprawa przedłużyła się do roku 2020, wtedy też na jesieni ukazały się obie wasze płyty, z tym że nowemu albumowi nadaliście miano "Humanity". Co spowodowało, że tak długo zwlekaliście z wydaniem drugiego albumu?
Dave Andrew: Powiem szczerze, że jestem pod wrażeniem śledztwa dziennikarskiego, jakie przeprowadziłeś. Jeszcze nikt nigdy nie zadał mi tego pytania, bo nie wiedział, że tak było. Szacun! Wstrzymało nas to, że wielką wadą robienia wszystkiego samemu jest to, że wszystko trzeba zrobić samemu... A to kosztuje czas. „Revenant” wyszedł w czasie kiedy rozstaliśmy się z połową składu, który słusznie poniekąd twierdził, że powinniśmy ogrywać tamten materiał i iść z nim w świat – znaczy grać koncerty. Jednak dla mnie na tamten okres był to trochę ślepy zaułek, poza tym nie do końca czułem, że materiał upakowany w „klasyczny album” w pełni oddaje to, z czym chciałem być kojarzony jako muzyk. Jednocześnie to był mój wokalny debiut i czułem, że sporo czasu zajmie mi jeszcze praca nad wokalem, aby doprowadzić go do momentu gdy będę bez kompleksów w stanie polegać na nim w każdej sytuacji. To też był czas kiedy dla mnie i Huberta naturalnie kończył się etap w naszej regularnej drodze życia - czyli studiów i trzeba było zadbać o ten przyziemny aspekt egzystencji, poszukać pracy i ustawić ją tak, by za kilka lat nie powiedzieć, że trzeba skończyć z młodzieńczą pasją i „wziąć się z życiem za barki”. To cytat z jednego z ludzi, którym nigdy nie chciałbym się stać. Więc za całą zwłoką kryło się po prostu to, że zdawaliśmy sobie sprawę, że to jeszcze nie jest poziom muzykowania, który wystrzeliłby nas tam, gdzie zawsze marzyliśmy, więc nie czas brać się za taśmowe produkcje kolejnych wtórnych albumów i granie jako support w najciemniejszych piwnicach, ale to dopiero rozgrzewka przed wstępem do dalszej ciężkiej pracy.
Czy wersja "Revenant" z 2020r. jest identyczna z tą z roku 2016 czy też popracowaliście nad remasterem i innymi poprawkami tego wydawnictwa?
Jarno: "Revenant" został bardzo mocno podrasowany, nie tylko pod względem jakości miksu i mastera, ale konkretnych partii. Trzon kompozycji pozostał niezmieniony i wszystkie kawałki znalazły się w nowej wersji, co było ukłonem zarówno w stronę starych fanów, jak i słuchaczy stykających się z MemoCrasher po raz pierwszy.
Dave Andrew: W tym sensie to nie jest remaster. Ta płyta jest całkowicie nagrana od nowa, praktycznie każdy instrument, wokal był nagrany od nowa.
Czy tym razem oba albumy wyszły w wersjach fizycznych?
Wojciech Gdowik: Nie, albumu można wysłuchać na wszystkich platformach streamingowych jednak planujemy wydanie merchu, niewykluczone, że pojawi się również fizyczne wydanie obu płyt.
Dave Andrew: Z przykrością i niemałym wstydem potwierdzę, że nie. Ale, żeby aż tak się nie kajać, powiem, z czego to wynika. Na etapie, na jakim byliśmy i kończymy być, trzeba mądrze dysponować zasobami. Jeśli naprodukowalibyśmy płyt, a nie zainwestowali we wszystkie inne rzeczy, w które zainwestowaliśmy, gwarantuje Ci, że nie dowiedziałbyś się o nas ani od zespołu z Wysp, ani od księdza z parafii, ani nawet po śmierci na sądzie ostatecznym. Z kolei naszym płytowym wydawnictwem wykafelkowałbym sobie ubikacje. Starczyłoby pewnie i na kuchnie.
Jarno: Płyty pomału stają się merchem, gadżetem muzycznym niż faktycznym nośnikiem. Gry, filmy, muzyka, literatura, wszystkie dziedziny przeniosły się do cyfrowej dystrybucji i na dobrą sprawę nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem czytnik płyt CD. Takie wydanie byłoby raczej nostalgicznym dodatkiem.
Hubert Malicki: Pliki cyfrowe już od dawna wiodą prym jeśli chodzi o słuchanie muzyki. Co prawda rozważamy wytłoczenie pewnej ilości płyt w przyszłości, ale nie jest to teraz dla nas priorytetowa inwestycja.
W swoich wypowiedziach podkreślaliście, że obydwa wydawnictwa łączą się, tworzą całość, dlatego wypuściliście je jako jedno podwójne wydawnictwo?
Jarno: "Revenant" był spójną historią, rozdziałem książki albo tomem sagi. Tak naprawdę każda kolejna część buduje kontekst poprzedniej, tworzy całość. Dyskografia jest zapisem drogi, przeżyć i dojrzewania. Każdy kolejny album nie tylko pokazuje, gdzie jesteśmy teraz, ale opowiada o drodze, jaką pokonaliśmy od poprzedniego. Dlatego też nie mogę doczekać się trzeciego albumu, bo myślę, że finalny efekt zaskoczy nas samych.
Dave Andrew: Tak, jak najbardziej. Obie płyty to jedno kontinuum, z tym że "Revenant" to bardziej „przekomponowane” kawałki. Więcej czasu myśleliśmy jak napisać je by były bardziej słuchalne, a "Humanity" to z kolei drugie ekstremum, oba na poziomie 7 na 10 -stopniowej skali. Tam większość utworów jest bardzo surowych, nagranych praktycznie tak jak przyszły do głowy. Poza tym "Revenant" zdecydowanie w warstwie lirycznej ma w sobie uniwersalny egzystencjonalno-filozoficzny przekaz, a "Humanity" jest bardzo osobistą płytą, ma zaklętych w sobie dużo więcej odczuć niż rozmyśleń. Jednak granica między tymi albumami jest zatarta.
Utwory na obydwu krążkach mają bardzo gęste i nieraz skomplikowane struktury. Podobnie jest z grą wszystkich instrumentów, wydaje się, że partie każdego z nich zagęszczone są na maksa i mają wręcz barokowy posmak...
Dave Andrew: I ja i Hubert oprócz metalowej czy bardziej współczesnej muzyki tonami pochłanialiśmy muzykę klasyczną. Obydwa albumy są w sumie pierwszym naszym twórczym wyzwaniem, gdzie z pokorą, ale i trochę młodzieńczym rozbrykaniem pakowaliśmy do muzyki wszystko co lubimy, ten klasyczny sznyt tylko w wersji uproszczonej da się wyczuć. Na pewno to jest jakiś rodzaj rdzenia zespołu.
Jarno: Aż chciałoby się odpowiedzieć "czym jest Hamletian?". Rzeczywiście materiał złożony jest z wielu zazębiających się warstw, ale osobiście uważam, że dobra kompozycja zabrzmi świetnie niezależnie od aranżu. Dobry kawałek przekaże tę samą historię w wersji akustycznej i z akompaniamentem orkiestralnym. Właśnie jesteśmy na etapie dosycania i doprawiania setu jeszcze jednym instrumentem, ale niech to będzie niespodzianka. Śledźcie MemoCrasher, szykujemy dodatkowe działa.
Ogromnym atutem MemoCrasher są, melodie to one nadają ostatecznego kształtu i charakteru waszym utworom. Są też specyficzne i maja własny charakter, gdzie szukać ich korzeni?
Dave Andrew: Mógłbym wymieniać tu jakieś zespoły, twórców, itp. ale prawda jest taka, że ja melodie po prostu słyszę gotowe w głowie, nie wiem, co mnie inspiruje, z czego się biorą, jakieś wydarzenia, stany emocjonalne u mnie przenoszą się na melodie i od razu je słyszę, czasem słyszę je we śnie, czasem pomylę się na gitarze i ten błędny interwał uwalnia całą kaskadę i ledwo nadążam, żeby to spisać. "Detrimental Joy" powstał, jak jechałem autobusem i gdy hamował na przystanku, hamulce skrzypiały w rytmiczny sposób, taki jaki słychać w rytmie ze wstępu. Zacząłem ten rytm z hamulców słyszeć jako instrumenty. No i tak to u mnie jest. (śmiech)
Jarno: Korzeni melodii zawsze należy doszukiwać się w basie. A przynajmniej ja lubię tak twierdzić.
Bardzo ważne w waszej muzyce są również emocje. W każdym kawałku aż od nich buzuje... Czy na co dzień też chodzicie z "sercem na ręku"?
Dave Andrew: Zdecydowanie nie, tzn. ja szybko potrafię się uzewnętrznić na złe i dobre sposoby, ale zawsze to jest świadome i pragmatyczne zachowanie. Tworzenie muzyki jest dla mnie bardziej intymne. Często melodie, które na świeżo piszę, przyprawiają mnie o łzy i tak sobie łkam po cichu jak nikt nie patrzy. Więc u mnie muzyka jest jednak o poziom wyżej jeśli chodzi i otwieranie się.
Hubert Malicki: Na co dzień może nie, ale prawdą jest, że to pod wpływem emocji najlepiej tworzy się sztukę. Nie muszą to być koniecznie wielkie życiowe przełomy – wystarczy nawet uczucie, jakie towarzyszy człowiekowi patrząc na ognisty zachód słońca lub cokolwiek innego co wprowadza nas w stan refleksji i odrywa od codzienności.
W progresywnych odmianach rocka i metalu bardzo ważną rolę odgrywają teksty. U was też jest nie inaczej. Określiłbym to w ten sposób, że krążą one wokół problemów egzystencjalnych każdego z nas, czyli ogólnie ludzi. Niemniej nie łączą się one w całość czy też koncept...
Hubert Malicki: Opis przesłania utworów zostawię autorowi, natomiast dodam od siebie, że bardzo mi się podoba rytmika tekstów. Często w niezwykle ciekawy i niekwadratowy sposób zazębiają się z gitarami i na pewno jest to charakterystyczny element naszych utworów.
Dave Andrew: Zdecydowanie. Tak jak żaden człowiek nie łączy się w koncept, choć nie raz by bardzo chciał. Jesteśmy zlepkiem wypadkowych doświadczeń, pragnień, zbiegów okoliczności, z których za wszelką cenę próbujemy sobie namalować jakiś obrazek o sobie i świecie. Jednak to jest obrazek na śmierć i życie i nie raz malowany jest łzami, potem i krwią. I mi dużo bliżej jest do takich emocji, są dla mnie dużo bardziej fizyczne i przenikliwe niż mentalne upsia siupsia podlewane permisywizmem, yolo-swagiem i fake-up-owym uśmiechem każdego dnia. Życie jednak mimo wszystko jest tragedią, czasem tragikomedią, a człowiek podświadomie czuje to, choćby nie wiem, jak bardzo próbował to zaróżowić. Więc w takich emocjach w muzyce widzę większy potencjał do oddziaływania na słuchacza. No i w kwestii sztuki nie będę udawał, że nie lubię się nurzać w melancholii. Jednak lubię to doprawiać jakimś motywującym rodzajem energii, nie lubię smęcenia i w muzyce i w życiu.
Jarno: Nie do końca zgodziłbym się ze stwierdzeniem, że poruszane problemy nie są ze sobą powiązane. Człowiek jest siecią naczyń połączonych, wszystko, co spotyka nas w życiu, jest ze sobą powiązane, jak związki przyczynowo skutkowe. Żeby poradzić sobie z problemem, musisz przejść przez kilka wcześniejszych etapów. I znów, po jego pokonaniu, otwiera się horyzont na kolejne. Za ścianami stref komfortu rozpościera się otwarty, równoległy świat.
W kreowaniu melodii bardzo dużą rolę odgrywa śpiew Dawida Andrucha, ma on świetny, acz oryginalny głos, dzięki czemu wymyka się z kanonu typowego wokalisty heavy metalowego. W dodatku dodaje do muzyki kapeli kolejnego odcieniu jej specyfiki...
Hubert Malicki: To prawda. Osoby z zupełnie różnych grup społecznych niezależnie od siebie bardzo doceniają wokal Dawida. Nie tylko barwę, ale też pewien naturalizm i kontrastowość w stosunku do licznych ciężkich riffów.
Jarno: Rzeczywiście Dave swoim wokalem sprawia, że MemoCrasher nie da się pomylić z żadnym innym brzmieniem. Jest filarem i wizytówką, niesie historię, której nie dałoby się opowiedzieć żadną inną formą.
Wojciech Gdowik: Musze przyznać, że gdy pierwszy raz słuchałem kawałków na spotify to wokal zrobił na mnie ogromne wrażenie. Szczerze mówiąc śpiewu Dawida mógłbym słuchać przez długie godziny
Dave Andrew: Cóż mogę rzec. Dziękuję, miło mi. (śmiech)
Nie pozostaje mi nic innego jak wychwalić również samych muzyków zespołu, świetnie sprawuje się sekcja rytmiczna, a gitarzyści nieraz potrafią zadziwić swoimi umiejętnościami technicznymi...
Dave Andrew: Ciężko mi to oceniać, mi osobiście też się podoba, gdyby tak nie było to, byśmy się rozstali, jak już bywało. Mogę powiedzieć, że niebawem wszyscy zostaniemy przyćmieni, bo do naszego składu dołącza kolejna piąta osoba, ale nie będę zdradzał wszystkich szczegółów.
Jarno: Nie mówcie tego Wojtkowi, ale jestem psychofanem perkusji. To, co dzieje się za zestawem to incepcja, odrębne show. Bas zazębia się z podwójną stopą jak tryby machiny wojennej, wystrzeliwując melodie jeszcze wyżej.
Zresztą gitarzyści Dawid Andruch i Hubert Malicki to chyba najważniejsze filary MemoCrasher, więc ich współpraca i zgranie nie powinno dziwić...
Hubert Malicki: Po ostatnim „oknie transferowym” trudno znaleźć mniej ważne filary w konstrukcji naszego zespołu...
Dave Andrew: To fakt, że założyliśmy ten zespół, ale mi zawsze zależało na tym, żeby to nie był „muzyczny projekt”, chyba najbardziej irytujące mnie określenie, tylko bardziej rodzina lub grupa prawdziwych przyjaciół. Nigdy nie widziałem nas jako ja i tamta reszta, tylko zgraną drużynę, gdzie każdy ma swoją niepodważalną rolę i jest osobowością, a nie osobą do składu. I szczerze mogę powiedzieć, że po tylu latach wreszcie mamy taki skład. Tak więc teraz to ja tu tylko robię za tło.
Jarno: Chyba najlepszym określeniem dla tego zjawiska jest harmonia. Dave i Hubert świetnie się dopełniają, obie gitary są doskonale zsynchronizowane i podbijają się wzajemnie w miksie. Ci goście konsekwentnie egzekwują swoją wizję, co przekłada się na zespół jako całość.
Jeżeli niczego nie pomyliłem to, formacja ma nową sekcję rytmiczną, Czy ciężko było znaleźć tak dobrych i świetnie grających technicznie muzyków?
Dave Andrew: Cholernie ciężko! Szczerze to wręcz graniczy z cudem, aby nie obracając się w epicentrum branży znaleźć tak samo zmotywowanych, ogranych, ambitnych i skupionych ludzi. To jest trochę jak ze związkiem, czasem wchodzi się w niego niby z miłości albo zakochania. Czasem nie wie nawet, w co się w chodzi, ale ma się nadzieje, że będzie dobrze, bo chyba obie strony chcą, żeby było dobrze, ale po latach człowiek dochodzi do wniosku, że nie ma pojęcia, co on robi z tą osobą. I każdy, kto jest ze sobą naprawdę długo, wie, ile pracy to wymaga, ale i ile prawdziwej satysfakcji daje. I bardzo podobnie jest tutaj. Dłubaliśmy z Hubertem w tym naszym związku muzycznym bardzo długo, ale wiedzieliśmy, że z pewnymi ludźmi czy okolicznościami nie możemy zostać do końca, bo to będzie koniec rychły i definitywny. A tak koniunkcja planet, trochę szczęśliwy traf, któremu też trzeba było dopomóc ręcznie, dały nam taki skład, że dziś nie ma wstydu, ani utrapienia.
Jarno: Na początku rozmowy wspominałem o kondycji rodzimego rynku i faktycznie coraz mniej ludzi zajmuje się muzyką, zwłaszcza w gatunkowej niszy. Tworzenie muzyki wymaga wyrzeczeń i dość mocno odbija się na gloryfikowanym komforcie życia. Historie od zera do bohatera nie należą do najkrótszych co dla większości stanowi dość duży problem. Pod utopijnym obrazem wolności rock'n'rolla kryje się sporo pracy.
Hubert Malicki: Było ciężko. Kluczem była konsekwencja i słuchanie intuicji. Umiejętność wycofania się z pewnych relacji skoro coś nie grało i szukanie od nowa wartościowych osób. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że nasz dzisiejszy skład i relacje, jakie wytworzyliśmy to co najmniej taki sam sukces jak sama muzyczna twórczość.
Wracając do wcześniej poruszanych kwestii, wynika z nich, że chcecie zrobić wszystko sami, mieć wszystko pod kontrolą, zachować dbałość o wysokie standardy, nawet gdyby miało to odbić się na czasie przygotowania do wypuszczenia muzyki... Po prostu stawiacie na najwyższą jakość pod każdym względem...
Wojciech Gdowik: Nie działamy pod presją czasu. Mamy określone cele, do których dążymy. Wszyscy chcemy, aby jakościowo produkt, który firmujemy, był najwyższej jakości, więc dokładamy wszelkich starań, aby tak było. Staramy się trzymać ustalonego planu i konsekwentnie egzekwować każdy podpunky.
Jarno: Przede wszystkim sami jesteśmy słuchaczami, więc doskonale wiemy, do jakiej jakości należy dążyć. Oczywiście z perspektywy całego przedsięwzięcia musimy korzystać z rad i wiedzy ekspertów, ale fundament pracy jest w naszych rękach. Chcemy być powiewem świeżości na scenie, zredefiniować koncepcję show. Stworzenie takiego spektaklu wymaga przygotowań, ale stopniowo zbliżamy się do finału.
Hubert Malicki: Jedną z kluczowych ewolucji, jakie przeszliśmy, to dojście do wniosku, że robienie wszystkiego samemu tworzy w pewnym momencie poważne bariery i należy umieć pewne rzeczy zlecać, ale umiejętnie brać udział w realizacji i zarządzaniu. Najlepszym przykładem są teledyski. Próbowaliśmy najpierw zrobić sami i wyszły nie najgorzej, ale było widać jakość DIY. Dopiero zainwestowane pieniądze w profesjonalny teledysk i długie godziny spędzone na planie dały efekt zarówno świetnego produktu końcowego jak i zaowocowały skokowym wzrostem wiedzy jak takie rzeczy realizować, żeby mogły wyglądać naprawdę dobrze.
Dave Andrew: Staramy się, jak możemy, ale człowiek nigdy nie jest zadowolony z tego co zrobi, zawsze chce więcej. Przynajmniej ja tak mam i uważam to za zaletę.
Myślę też, że jesteście perfekcjonistami. To ma dobre i złe strony, która z nich przeważa w waszym przypadku?
Dave Andrew: Dobra, bo jesteśmy perfekcjonistami realistami. My dążymy do perfekcjonizmu zgodnie z danym stanem i możliwościami. Perfekcjonizm często mylony jest z prokrastynacją, gdzie ludzie raczą się sami tym komplementem i odpuszczają rzeczy pod pretekstem wymogu, żeby było idealnie. Znaliśmy już takich i daleko nigdy nie zaszli.
Hubert Malicki: Obie. Podczas produkcji zdarzało tworzyć mi się miksy zupełnie od nowa i dziwnym trafem uzbierało się prawie dwa lata pracy nad materiałem. Z drugiej strony to aż dwadzieścia naprawdę dopracowanych utworów i może takie podejście było konieczne.
Wojciech Gdowik: Jak już wyżej wspomniałem, zawsze chcemy dać jakościowo produkt najlepszy, jaki tylko jesteśmy w stanie stworzyć. Może się to przekładać na wydłużony czas pracy, jednak zawsze jest to, korzystne dla odbiorcy i dla nas.
Jak pracujecie nad kompozycjami, jak przebiega proces ich tworzenia. Z tego co wiem, łatwo nie porzucacie pomysłów, dlatego na drugim albumie pojawiły się utwory, których pomysły pojawiły się wcześniej niż kawałki z pierwszego albumu...
Dave Andrew: Naprawdę szczerze chylę czoła pod kątem Twojego przygotowania do tego wywiadu. Kawałki powstają bardzo różnie, jednak zazwyczaj wpadam z gotową piosenką i zarysem instrumentów, a potem otwieram się na bolesną krytykę i zaczyna się dłubanie. Mam do chłopaków pełne zaufanie, więc łatwiej mi przełknąć krytykę, poza tym po tym jak ja nie zostawiam suchej nitki na sobie podczas tworzenia, to już żadne obelgi mi potem niestraszne. Gdy Hubert pisze swoje kawałki, relacja jest odwrotna, ale on dużo bardziej dłubie w detalach, nagrywa po kilkadziesiąt razy, aż będzie idealnie. Ja, jak mi wszystko „gra i siedzi”, to dalej się nie czepiam. Tak było dawniej, gdy powstawała większość dotychczasowego materiału. Teraz myślę, że będzie to dużo bardziej współpraca niż przygotowanie materiału przez jednostki.
Dość poważną rolę w promocji zespołu odegrały teledyski do utworów "Sold Before Was Born" i "Burn". Opowiedzcie, kto za nie odpowiada i jak w ogóle powstały?
Dave Andrew: Za oba klipy odpowiada genialny człowiek Adam Barker i jego ekipa z VideoInk. Po fiasku rozmów w Polsce nad szukaniem firmy, która by nam to nakręciła, uderzyliśmy do Wielkiej Brytanii i tam bez problemu nawiązaliśmy współpracę. Koncepty w klipach są autorstwa Adama. Włożył on masę pracy w obydwa przedsięwzięcia, jestem pod wrażeniem, ile nadprogramowego czasu poświęcił, by wszystko było idealnie. Samo powstawanie, dla mnie to było niezapomniane przeżycie. Granie w płonącym pentagramie, walcząc o każdy wdech, gaszenie płonącego perkusisty, czy granie w opuszczonym pałacu z wiatrem we włosach, jak Shakira czy Beyonce. Atmosfera, ludzie, jakich poznaliśmy, cały akt nagrywania. Gdybym mógł, to nagrywałbym klipy co tydzień.
Jarno: Oba teledyski nakręciliśmy w Anglii z pomocą studia VideoInk. Wykazali się największym profesjonalizmem i zrozumieniem przekazu naszej muzyki. W obu przypadkach historia utworu zderzała się z wizją reżysera więc efekt końcowy odbiega od pierwotnych założeń. Jesteśmy bardzo zadowoleni z klipów i z ich odbiorów na całym świecie. Kręcenie scen w płonącym pentagramie, czy współpraca z tak utalentowanymi ludźmi to wspaniałe, unikatowe doświadczenia.
Mnie zwróciła uwagę oprawa tych filmików, bardzo bajkowa, burleskowa, pełna przepychu. Do tego bardzo wiele szybkich przebitek, także bardzo pasują do waszej gęstego, barokowego melodyjnego progresywnego power metalu...
Jarno: Staraliśmy się zawrzeć całą historię w pacingu i klimacie zgodnym z utworami. Tworzenie "Burna" było jazdą, głowy eksplodowały od pomysłów, a nagrany materiał spokojnie starczyłby na utwór trzykrotnej długości. Teledysk jest doskonałym debiutem, mocny, charakterny, z historią przedstawioną w nieoczywisty, totalnie odjechany sposób. Z kolei połączenie konceptu VideoInk z muzyką "Sold" to perełka.
Dave Andrew: Mamy jeszcze parę pomysłów, w jakich odsłonach chcielibyśmy się pokazać, więc nie mam poczucia, że takie klipy to jest nasza niezmienna sygnatura. Do tych piosenek, do tych albumów współgra to wszystko pięknie. Adam naprawdę tchnął w cały ten koncept dodatkowy wymiar.
Większość zespołów z podziemia, swoje płyty nagrywa w studiach domowych. Jak to odbywa się w waszym wypadku? Z czym macie największy problem podczas nagrywania?
Dave Andrew: Bardzo ciekawe pytanie. Niech Hubert uchyli rąbka, w tym aspekcie ja tu tylko wykonuję golemiczną pracę.
Hubert Malicki: Jedną z rzeczy, które były problematyczne, a zupełnie się tego nie spodziewałem, to fakt, że przy tak rozległych miksach komputer miał spore problemy z buforowaniem dźwięku. Na dłuższą metę stawało się to męczące. Samo nagrywanie dźwięku w domowym studio postrzegam jako coś korzystnego – pozwala obniżenie presji czasowej, a tym samym pozwala skoncentrować się na jak najlepszej interpretacji danego riffu. Mamy zwyczajnie więcej czasu na nagranie różnych wariantów i wybieranie spośród nich.
Jeżeli się nie mylę, to należycie do muzyków, którzy ciągle pracują nad nowymi muzycznymi pomysłami, więc z pewnością już parę kompozycji jest już przygotowanych, aby je nagrać i umieścić na waszej trzeciej płycie?
Dave Andrew: To są bardziej rdzenie, myśli lub melodie przewodnie, tego mam nagromadzone multum. Ale nie chcę ich okiełznać z doskoku, wolę zachować ten spontaniczny proces, gdy już siądziemy wspólnie i poświęcimy się temu bez reszty. Obecnie mamy jeszcze do zrobienia dość spory projekt, by być ze słuchaczami w stałym kontakcie i na tym obecnie się skupiamy.
Wojciech Gdowik: Pomysłów jest dużo. Bardzo dużo. Aktualnie skupiamy się jednak na obecnym materiale, staramy się cały czas ulepszać to co już stworzyliśmy. Obecnie do zespołu dołączyła kolejna osoba z nowych instrumentem, z czego niesamowicie się cieszę. Dzięki temu obecne kawałki nabrały jeszcze więcej głębi.
Jarno: Trzecia płyta będzie pierwszym materiałem stworzonym w nowym składzie i nie mogę się doczekać kolejnych nagrań. Pomysły wręcz kipią, a w zanadrzu jest jeszcze cała skrzynia skarbów Dave'a, wypełniona pomysłami i konceptami nowych kawałków. Ostatnie aranże jeszcze bardziej podkręcają wielowątkowość kompozycji i potęgę riffów MemoCrasher.
Czy jesteście gotowi, aby obwieścić światu, kiedy będziecie gotowi z trzecim albumem MemoCrasher? Czy wolicie wstrzymać się, bo za chwile możecie zmienić zdanie co do przygotowanych kompozycji i na nowo zaczniecie je aranżować?
Hubert Malicki: Ponowna rearanżacja przygotowanych kompozycji byłaby prawdziwym wyzwaniem dla mojej psychiki…
Dave Andrew: Tutaj kolejny raz po obecnych osiągnięciach nadszedł czas na dwa kroki w tył, nowe strategie i większy rozbieg. Ponieważ to dalej nie był etap, na którym chcielibyśmy poprzestać i od tej pory wydawać coś w takiej jakości jak dotychczas. Ona jeszcze nie była dla mnie tym, co czułbym, że jest moim sufitem, więc obecnie wiążemy sznurówki do dużo większego skoku przez przepaść.
Wyjaśnij teraz historię zespołu. Początki kapeli sięgają Ustrzyk Dolnych. Opowiedzcie o samych początkach MemoCrasher...
Dave Andrew: Początki jak to początki były mgliste, naiwne i skąpane w błogiej niewiedzy tego co naprawdę nas czeka. Młody Dawidek chcący grać muzykę nie do końca wiadomo, jaką i z kim, nie mając grosza przy duszy, ani 90% składu umiejętności i wiedzy gdzie i jak w ogóle nagrać płytę, poznał nie bardziej doświadczonego Hubercika. A że bardziej chcieli, niż mogli to, zaczęli skubać wiedzy i doświadczenia kawałeczek po kawałeczku. Na szczęście nie były to początki końca i perspektywa od tamtego czasu zmieniła nam się diametralnie. I tylko na lepsze. Dalej niech opowie reszta.
Hubert Malicki: Koncepcja zespołu niczym dobre wino długo dojrzewała i przyznajmy, że mocno zmieniła się w stosunku do pierwotnych założeń. Spotkaliśmy się jako fani melodic death metalu, a dziś dostajemy pytanie co nas skłoniło do alternatywnego rocka… Miał być, growl, a jest Dawid. Miało być, ciężko, a słucha nas szersze spektrum publiczności. Mieliśmy problem ze znalezieniem jakiegokolwiek składu za „bieszczadzkich czasów”, a dziś mamy zespół fantastycznych muzyków, koło których nie da się przejść obojętnie. Poprzez konsekwentne realizowanie poszczególnych etapów i uczeniu się na błędach doszliśmy do miejsca, w którym mamy narzędzie do sięgnięcia po znacznie więcej niż jeszcze nie tak dawno temu.
Później był Kraków i Katowice, jaki wpływ miały te miasta na dalsze losy zespołu?
Hubert Malicki: Kraków w naszym przypadku należy postrzegać jako epizod. Co prawda nagraliśmy w tym okresie kilka demówek i DIY teledysków, ale ówczesny skład był związany z ziemią podkarpacką i w celu realizacji pomysłów musieliśmy z Dawidem organizować wypady na wschód. Katowice jako lokalizacja odegrały bardziej istotną rolę, ponieważ z jednej strony zapewniają lepsze środki materialne, ale również pozwoliły poznać – chociaż nie od razu – właściwych ludzi, bez których trudno byłoby dziś sobie wyobrazić MemoCrashera.
Dave Andrew: Myślę, że najtrafniejszym słowem byłoby „przejściowy”. Otoczenie to tylko tło. Pod względem planu i naszej muzycznej podróży tło gór, dziczy i lasów ma taką samą barwę jak industralny koloryt, z rynkami, molohami czy kopalniami – przejściowy. Na pewno to, że poznaliśmy się wszyscy tu, a nie gdzie indziej to jest kluczowe wydarzenie na tym etapie.
Co w ogóle znaczy MemoCrasher?
Dave Andrew: Wspomnieniozderzacz lub memozderzacz. A po ludzku wezwanie do myślenia i kwestionowania wszystkiego(!) co nas w życiu spotyka. Innymi słowy, poznawanie farb i pędzli w obrazku życia, a nie drukowanie gotowców do ramki.
Hubert Malicki: Oprócz słownikowej definicji naszego autorstwa dla mnie osobiście MemoCrasher stał się symbolem naszego stylu na spędzanie czasu. Pełna dedykacja do muzyki, RPGi, kina, gry w trybie multiplayer, a czasem wypady w góry. Czerpiemy wszyscy z życia pełnymi garściami.
Michał Mazur