Judas Priest - Łódź - 7.07.2025
JUDAS PRIEST, Gloryhammer - Atlas Arena, Łódź - 7 lipca 2025
Czy to był koncert roku 2025? Już teraz mogę powiedzieć, że tak. Może i Medieval Steel na tegorocznym Heliconie zrobił na mnie ogromne wrażenie, ale Judas Priest to jednak zupełnie inna liga. I szczerze – nie widzę na horyzoncie niczego, co mogłoby im dorównać. Nawet gdyby Iron Maiden byli w życiowej formie, to Stadion Narodowy i tak zabije ich brakiem akustyki. Zresztą – biletów na Ironów już dawno nie ma, więc porównania raczej nie będzie.
Judas Priest w Łodzi udowodnili, że tytuł Bogów Metalu nie jest na wyrost. To największy zespół na świecie – i właśnie teraz są na absolutnym szczycie. Ogromna w tym zasługa Roba Halforda, który jest w jednej ze swoich życiówek. Serio – był lepszy niż rok temu w Krakowie, a tamten koncert też był z kategorii wybitnych. Wybór repertuaru mówi sam za siebie – Halford czuł się pewnie i sięgnął po najbardziej wymagające kawałki z „Painkillera”. A przecież to materiał, który wymaga nie tylko głosu, ale i kondycji. A on? Dał radę. I to jak!
Do Łodzi dotarliśmy tuż przed rozpoczęciem występu supportu – Gloryhammer. Na szczęście wejście do Atlas Areny było błyskawiczne. Zero kolejek – ani do wejścia, ani po napoje. Organizacyjnie – pełna profeska. Na swoich miejscach byliśmy dosłownie minutę przed startem koncertu.
A Gloryhammer? Cóż… ten zespół łączy w sobie wszystko, czego teoretycznie nie znoszę: przerysowany power metal, tandetny image, teksty niby-śmieszne, a jednak głupawe. Ale… koncert był po prostu zajebisty. Gloryhammer otworzyli przede mną siódme bramy piekieł złego gustu – i wciągnęli mnie bez reszty. Zanurzyłem się w świat jednorożców, goblinów i kosmicznych bitew – i do dziś nie mogę się z niego wydostać. Dwa dni później znałem już ich pół dyskografii. Zabrzmieli potężnie, przebojowo, a każdy kolejny hit powodował, że głowa sama chodziła, a uśmiech nie schodził z twarzy. Szalone galopady, eurodance’owe klawisze – wszystko tu było. I działało!
Ale to była tylko przystawka. Danie główne – Judas Priest – rozpoczęli odpalając ze wszystkich dział: „All Guns Blazing”. To był manifest – będzie ostro! Halford brzmiał jak z płyty. Mając ponad 70 lat, śpiewa z taką mocą, że trudno w to uwierzyć. Potem „Hell Patrol” – majestatyczny, prowokujący do headbangingu. „You’ve Got Another Thing Comin’”– zmiana klimatu, ale energia nie spada. Gra na niewidzialnej gitarze? Obowiązkowa.
Siedziałem w sektorze z boku sceny – początkowo nie byłem zachwycony, ale ostatecznie to było świetne miejsce. Blisko, dobra widoczność, dźwięk idealny, a w sektorze – sporo luzu. Można było z kumplem dać upust metalowej ekspresji, mimo miejsc siedzących.
Potem „Freewheel Burning” – 100% metalu! Refren wykrzykiwany z euforią, solówki, Judas’owy gitarowy dialog – czysta radość. „Breaking the Law”, „A Touch of Evil”, mój ukochany „Night Crawler – ekstaza. Potem chwila na ochłonięcie przy „Solar Angels”. Ten utwór był jak oddech po serii metalowych ciosów. W połączeniu z „Gates of Hell” z nowej płyty stworzył idealny moment wytchnienia przed kolejnym uderzeniem. Potem powrót do „Painkillera”: „One Shot at Glory”, „Between the Hammer and the Anvil” i „Painkiller”, przeplatane kawałkami z „Invincible Shield”: „The Serpent and the King” i „Giants in the Sky”.
Na koniec – klasyka: Electric Eye”, Hell Bent for Leather” i Living After Midnight”. Repertuar? Świetnie dobrany. Dużo „Painkillera”, ale prawie każdy etap kariery zespołu był reprezentowany. Mocny, przemyślany zestaw. Na koniec – wielki napis na ekranie: „Priest will be back!”. I oby jak najszybciej! Ja wybiorę się na pewno – i mam nadzieję, że będzie to już na początku 2026, bo nie mogę się doczekać.
Grzegorz Putkiewicz





