Primal Fear - Warszawa - 25.09.2025
PRIMAL FEAR - Klub Stodoła, Warszawa - 25 września 2025
Trochę sentymentalny był to wypad. Nie dość, że występ odbył się w klubie Stodoła, w którym dawno nie miałam okazji oglądać koncertu, to jeszcze gwiazdą wieczoru był Primal Fear, który na przełomie wieków rozgrzewał do czerwoności serca spragnione prawdziwego heavy metalu. Nieco sentymentalnie patrzyło się też na frekwencję, bo sala nie była zapełniona, zupełnie jak na jakimś koncercie niemieckiego zespołu 20 lat temu.
Mały trigger warning. Jestem miłośniczką najwcześniejszej działalności Primal Fear - od „Primal Fear” do „Black Sun”. Kolejne płyty, zwłaszcza od „Seven Seals”, wykazujące chęć poszukiwania własnego stylu i oderwania się od estetyki „Judas Priest na pełnej”, nie skradły mojego serca. I właśnie z perspektywy osoby zapatrzonej w pierwsze płyty oglądam koncerty Primal Fear. I właśnie z takiej perspektywy pisze tę relację.
W ostatnich latach w Primal Fear doszło do zmian. Matt Sinner przechodził przez bardzo poważne problemy zdrowotne, a w zeszłym roku do zespołu doszły dwie nowe osoby, perkusista Andre Higlers i gitarzystka Thalia Bellazecca. Trasa promująca „Domination” miała być swego rodzaju sprawdzianem dla Primal Fear. Szczęśliwie dla Sinnera stała się dowodem, że znów może stać na scenie i radować się z grania. Co prawda, jak dało się słyszeć na warszawskim koncercie, jego głos jest teraz dużo słabszy niż dawniej, ale w pozostałe aspekty nie zdradzały, że jeszcze niedawno basista był na granicy zdrowia, a może nawet i życia. Prawdopodobnie wpływ na mój odbiór miał też fakt, że Matt nigdy nie był dynamiczny na scenie, więc łatwo było mu ukryć wszelkie niedyspozycje. Drugi element zmian, czyli dwie nowe osoby w składzie też wyszły zespołowi na dobre. Perkusja podczas koncertu była bardzo jasnym elementem, dodatkowo dobrze wyeksponowanym przez brzmienie, a dołączenie gitarzystki dodało świeżości wizerunkowi kapeli. Po ogłoszeniu tej zmiany w składzie zastanawiałam się, jak tak młoda osoba, do tego dziewczyna, odnajdzie się w trasie wśród grupy facetów w wieku dojrzałym. Wygląda na to, że relacje układają się świetnie, co widać w chemii na scenie - Thalia i Sinner kilka razy wymieniali jakieś uwagi, które kwitowali szerokimi uśmiechami. Pomijając już sam aspekt budowania relacji w zespole, warto zaznaczyć, że Bellazecca okazała się świetnym muzykiem, który bardzo dobrze gra i do tego świetnie prezentuje się na scenie – jest piękna, ma w sobie dużo wdzięku, jednocześnie dobrze wpisując się w estetykę Primal Fear.
Prawa strona sceny należała do Magnusa Karlssona, który gra w Primal Fear od „16.6 (Before the Devil Knows You're Dead)”. Magnus jest świetnym muzykiem, który swego czasu bardzo efektownie grał na scenie. Tego wieczoru zachowywał się nieco mniej ekspresyjnie, niż go zapamiętałam. W utworach Primal Fear odnajdywał się w roli jak zawsze w punkt, nieco inaczej we własnej solówce, w której „popłynął Karlssonem”, jakby z dowolnego swojego projektu. Co nie zmienia faktu, że Thalia z Magnusem tworzyli dobrany duet, a i liczba leworęcznych gitarzystów Primal Fear zawsze musi się zgadzać.
Zmysły zadowolone - oglądało i słuchało mi się występu Primal Fear świetnie. Nogi i ręce też zadowolone. Gorzej z cierpliwością. Cały czas czekałam, aż „wreszcie się zacznie”. Odnosząc się do drugiego akapitu relacji – ten koncert w moim odbiorze od początku skazany był na straty. Był to koncert promujący nową płytę, na której są oczywiście świetne momenty (jak „March Boy March” czy zwrotki w „Tears of Fire”), ale większość albumu nie odpowiada mojej preferencji oblicza Primal Fear, czyli„Judas Priest na pełnej”. Był to koncert w roku 2025, a Primal Fear od 18 lat nie gra tak, jak lubię i sukcesywnie pozbywa się z setlisty kolejnych numerów z pierwszych płyt. Kiedy „wreszcie się zaczynało”, moja ekscytacja rosła, nie mogła się jednak porządnie rozkręcić, bo do setlisty zaraz wpadał jakiś „Seven Seals” czy inny „Fighting the Darkness”, nie mówiąc już o takich śpiewnych kawałkach jak „The Hunter” czy „I am the Primal Fear” z nowej płyty. Ten ostatni numer zaskakująco podobał się publiczności, co nie jest częste w przypadku nowych singli. Nie wiem, czy jest aż tak chwytliwy, czy skradł serca samym tytułem, podkreślającym więź z zespołem. W każdym razie szybko zorientowałam się, że „wreszcie się zaczynanie” zapowiada wejście gitarzystów na podesty. I tak właśnie mogłam cieszyć się „Chainbreaker”, „Running in the Dust”, czy „Final Embrace”. Żeby nie było, że skreślam wszystkie późniejsze płyty Niemców – zawsze bardzo pozytywnie odbieram „The End is Near” z „Rulebreaker”, więc i tym razem się nie zawiodłam. Domyślam się też, że wolniejsze czy utrzymane w średnich tempach kawałki miały też dotrzymać tempa wykonawcom. Sinner wciąż był jednak po rekonwalescencji, a Ralf Scheepers sam w wywiadach przypomina, że musi racjonalnie dysponować energią, bo koncertowanie i bycie w trasie z wiekiem zaczęło mu doskwierać. Na deskach Stodoły nie dał tego w ogóle po sobie poznać! Wydaje się, że czas się go nie ima. Ralf jest w świetnej kondycji zarówno scenicznej, fizycznej jak i wokalnej. Tak samo jak zawsze zataczał kręgi po scenie (czy na południowej półkuli krąży w przeciwną stronę?) i tak samo jak zawsze rozsadzał klub swoim mocarnym wokalem.
Publiki nie było bardzo wiele, ale pod sceną i tak było szaleństwo. Ludzie bawili się świetnie, także na nowych kawałkach (wiem, że „Domination” naprawdę się podoba!). Zespół rezonował z publiką nawiązując kontakt, a Ralf w podziękowaniu fanom za ich koncertowe zaangażowanie... wysyłał dłońmi gest serduszka. Ja spiłam z koncertu tę śmietankę, która smakowała mi najbardziej. Wyszłam ze Stodoły z uśmiechem na ustach, choć wiem, że byłby jeszcze szerszy, jakby zespół zagrał jubileuszową trasę płyty „Primal Fear”. Może za dwa lata taki cud się wydarzy?
Strati





