SKRZATY I ARMATY, czyli dziwne transfery w europejskim metalu
Uwe Lulis w roli krasnala
„Ladies and gentleman, danger!” Patrząc na szybką przeprowadzkę Uwego Lulisa z Rebellion do Giftdwarf, chciałoby się zacytować słowa stewarda informującego pasażerów Titanica o nadchodzącej klęsce. Po tym, jak pod koniec 2010 roku z wikińskiej ekipy odmaszerowali kolejno pół głowy i cały gitarzysta – Uwe Lulis, gitarzystka – Simone Wenzel oraz perkusista, Gerd Lücking, nie wróżyliśmy Rebellionowi świetlanej przyszłości. Co prawda jaka będzie przyszłość tej grupy nadal nie wiemy, ale na pewno nie spodziewaliśmy się, że o ból głowy nie przyprawi nas brak Uwego w Rebellion, ale obecność Uwego w koszmarku zwanym Giftdwarf. Za zielonym spojrzeniem skrzata z banalnej okładki, kryje się prosta, nowocześnie rockowa muzyka kompletnie nie przywodząca na myśl ani sztuk Szekspira, ani rozwiniętych konceptów o historii Normanów. Ostatecznie kiedy Lulis odchodził z Grave Digger zarzekał się, że wkroczy na epicką ścieżkę. Epicka ścieżka zbaczała już co prawda na prosty heavy metalowy kop w postaci „Born a Rebel”, ale szybko wróciła na swoje tory. Może dramatyczny Giftdwarf też jest takim „Born a Rebel” dla nowej drogi Lulisa? Obawiam się jednak, że nie, bo o ile „Born a Rebel” wybija się stylistycznie z całokształtu Rebellion, wciąż jest dobrą, heavymetalową płytą, o tyle Giftdwarf nie jest ani dobry ani heavymetalowy. I choć nie zaskakuje, że Rebellion szybko skompletował brakujący skład i gra już koncerty, zaskakuje jak szybko Uwe zdążył się uwinąć z nagraniem debiutanckiej płyty Giftdwarf. Co gorsza, gitarzysta zdaje się poważnie myśleć o swoim nowym projekcie, bo już teraz planuje występy na kwiecień 2012 roku.
Ethereal Magnanimus na lawecie
Daniel Heiman wymieniany jest jako jeden z najlepszych heavymetalowych wokalistów na świecie. Serce mi się kraje w plasterki jak jeden z najlepszych wokalistów heavymetalowych na świecie śpiewa w nowoczesnym, rockowym zespole Lavett (z szwedzkiego: laweta, łoże pod armatę). Po tym, jak owiana legendą praca uzupełniających się magów – Lisickiego i Heimana - zaowocowała magicznym eliksirem w postaci Lost Horizon, prawie każda mniej lub bardziej artystyczna działalność Ethereala Magnanimusa budziła sprzeciw. Podobno marnował się w Heed. W Heed się nie marnował, bo Heed nagrał bardzo interesującą płytę, na której Heiman co prawda nie czarował tak zjawiskowo jak w Lost Horizon, ale śpiewał przynajmniej znakomicie. Zespół nagrał tylko jedną płytę, „The Call”. Pamiętam jak na koncercie odegrali ją w całości, po czym na prośbę bisów bezradnie rozłożyli ręce mówiąc, że więcej kawałków nie mają. W 2007 roku Heed przebąknął jeszcze demówką, a następnie rozpadł się, choć zasadniej byłoby napisać, że rozszedł się po kościach. Kiedy Heiman trafił do Lavett? Trudno znaleźć informacje, bo na stronie zespołu ważniejsze miejsce zajmują linki do „bukowania” i „załatwiania spraw biznesowych” niż historia i dyskografia grupy. Serce nie kraje mi się już nawet dlatego, że Lavett nie wykorzystuje nawet szczypty jego możliwości, jakie słyszeliśmy w Lost Horizon i Heed. Nie kraje mi się nawet dlatego, że Lavett barbarzyńsko bawi się zniekształcającymi efektami wokalnymi. Ostatecznie mieliśmy to już w Heed. Najbardziej mi się kraje z tego powodu, że Ethereal Magnanimus zamienił metafizyczny Lost Horizon na przyziemne „załatwianie spraw biznesowych”.
Emo Elvenking
Szczęście w nieszczęściu, że „emo” to tylko stylizacja Damnagorasa do sesji zdjęciowych. Nieszczęście w szczęściu to przemiana pogańsko-folkowego Elvenking w prawie pop-rockowy Elvenking. Na dwie głowy tego włoskiego zespołu składają się: wokalista i ex-basista Damna (wcześniej występujący jako Damnagoras) oraz gitarzysta Aydan. Obie głowy (a tylko jedna w latach 2002-2004) komponowały pozytywny, energetyczny heavy metal ubrany w skoczne ludowe melodie okraszone sopranami i dźwiękami skrzypiec. W roku 2007 wyszła płyta „The Scythe”, na której tylko część kawałków nawiązywała do folkowej tradycji, a druga część penetrowała zupełnie inne rejony, od pop-rocka po niemalże melodeath. Po prześledzeniu autorstwa kompozycji, okazuje się, że przy rustykalnych motywach została jedna głowa, to jest głowa Aydana, a nowości wprowadzał Damna. Podobna sytuacja zaistniała na wydanym trzy lata później „Red Silent Tides”. I nie byłoby nic złego w tym demokratycznym kompromisie, gdyby nie pewne odkrycie świadczące o swego rodzaju niekonsekwencji – żeby nie napisać „zagubieniu” - wokalisty Elvenking. Otóż w styczniu 2010 roku pod szyldem Hell in the Club wyszedł projekt Damnagorasa (ewoluującego zresztą z Damny na Dave'a) prezentujący granie w stylu Mötley Crüe i Mr. Big. I w tym też absolutnie nic złego nie ma. Złe jest to, że Damnagoras zamiast zostawić poczciwego Elvenkinga w spokoju, zasiewa w nim swojego nowe fascynacje hard rockiem lat osiemdziesiątych, kompletnie psując to, za co Elvenking pokochaliśmy. Co więcej, w Hell in the Club pojawiają się drobne naleciałości z jego elfich korzeni. Trzymam kciuki, żeby poszedł po rozum do głowy, najlepiej do dębowego lasu z pierwszej płyty, i postawił grubą krechę pomiędzy jednym, a drugim projektem. Stanowczo żądam oddania starego Elvenkinga.
Rolf czerwonowłosy
Nie wiem czy większa porażką są słabe płyty Running Wild czy trwający od kilku lat trend na wyśmiewanie się z Rock'n'Rolfa. Warto nie tylko mieć na uwadze maksymę „śmiech to zmarszczki”, ale przede wszystkim przytomnie zdać sobie sprawę, że kariera Rolfa składała się – licząc od debiutu – z szesnastu lat tłustych i jedenastu lat chudych oraz z dziesięciu płyt przynajmniej dobrych (w tym kilku rewelacyjnych) i tylko trzech średnich (w tym jednej tragicznej). Żeby wyjść na zero, ma Rolf jeszcze kilka lat i kilkanaście płyt przed sobą. Żarty zaczęły się, kiedy po latach współpracy z prawie dwudziestoma członkami Running Wild, Kasparek uznał, że najlepiej nagrywa mu się z muzykami sesyjnymi i na fotografiach zespołowych pojawiał się sam. Dowcipy stały się gorzkie, kiedy po latach współpracy z muzykami zespołowymi i chwilach z muzykami sesyjnymi, w roli perkusisty zatrudnił komputer imieniem Angelo. Smutno było słuchać utworów wciąż zionących niepowtarzalnym duchem Running Wild w tak sztucznym wydaniu. I o ile informację o zakończeniu działalności wielu z nas przyjęło z ulgą, o tyle news o powołaniu do życia rock'n'rollowego Toxic Taste wywołało salwy śmiechu. Nie dlatego, że Rolf zamienił stworzoną przez siebie legendę na nowy zespół z kolorowym imagem. Raczej dlatego, że debiutanckie „Toxification” brzmiało prawie tak samo nienaturalnie i niewiarygodnie jak „Rogues en Vogue”, co w przypadku muzyki z definicji wyluzowanej i szczerej pasowało jak kwiatek do napoleońskiego munduru. Pożegnanie zespołu na Wacken 2009, w mżawce, wśród masy „klassikerów” (słowa Rolfa), w emocjach, po których późniejszy występ Heaven & Hell chciało się po prostu zamienić na flaszkę i gorącą dyskusję o wrażeniach z pirackiego koncertu, zaowocowało późniejszym DVD. Jeszcze nie rzuciliśmy ostatniej garści ziemi na mogiłę Running Wild, a okazało się, że zakopaliśmy nieboszczyka żywcem. I znów salwy śmiechu. Rock'n'Rolfie, pewnie nagrywasz tę płytę sam, a skład zapewne do końca skompletujesz jeśli zapragniesz zagrać choćby ćwierć trasy. Powstań z grobu jak Accept i zmieć nas rewelacyjną płytą. Nie chcemy się śmiać z jednego z najznakomitszych zespołów niemieckiej sceny.
Katarzyna „Strati” Mikosz