Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

WILD TURKEY - Battle Hymn

 
(1971 Chrysalis; CD 1991 Edsel Records; 2013 Esoteric Recordings/ Cherry red Records)
Autor: Włodek Kucharek

wilturkey-battlehymn

TRACKLIST:
1.Butterfly
2.Twelve Streets Of Cobbled Black
3.Dulwich Fox
4.Easter Psalm
5.To The Stars
6.Sanctuary
7.One Sole Survivor
8.Battle Hymn
9.Gentle Rain
10.Sentinel
 
SKŁAD:
Glenn Cornick (bas)
Alan “Tweke” Lewis (gitara)
Gary Pickford- Hopkins (wokal)
John “Pugwash” Weathers (perkusja)
Graham Williams (gitara)
Jon Blackmore (gitara/ wokal)
Jeff Jones (perkusja)
 
            Zupełnie przypadkowo wytwórnia Esoteric Recordings odnawiając publikacje fonograficzne z przepastnych „kieszeni” archiwów rocka sięgnęła w ostatnim czasie po longplaye z twórczości zespołów, które w szalonym tempie zdążyły zarejestrować w studio dwa albumy, po czym znikały zupełnie albo na całe dekady z firmamentu rocka. Miałem przyjemność przybliżyć Szanownym Sympatykom HMP dokonania takich formacji jak Thee Image, Quantum Jump, a w niniejszym tekście mam zamiar przedstawić dorobek innej formacji lat 70-tych, która przyjęła nazwę Wild Turkey, zaczerpniętą od miana dosyć pośledniego gatunku alkoholu, amerykańskiej whiskey, będącej popularnym burbonem (dla osób niepijących w ogóle whiskey podam tylko informację w roli spirytusowej ciekawostki, że jej amerykański odpowiednik produkowany jest na bazie minimum 51 % kukurydzy zwyczajnej, natomiast ta klasyczna szkocka w 100% ze słodu jęczmiennego (single malt) lub mieszane z whiskey z innych zbóż (blended). Do tej drugiej kategorii należy słynny Johnnie Walker. Zachęcam do spróbowania! Koniec wieści z poradnika starego „moczymordy”!). Powyższą uwagę potraktować należy bardziej w kategoriach żartobliwej opowiastki, aniżeli merytorycznej adnotacji. Powracając do meritum czyli muzyki rockowej, można przypuszczać, że gdyby nie biografia jednego z założycieli grupy, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że oba albumy Wild Turkey zostałyby całkowicie zapomniane. Tym człowiekiem, o którym mowa jest Glenn Cornick, pierwszy basista rockowej legendy Jethro Tull. Nazwisko tego artysty znajdziemy w punkcie „Lineup” trzech pierwszych, słynnych albumów studyjnych Jethro, „This Was”, „Stand Up” i „Benefit”, a dodatkowo także na kopercie kompilacji „Living In The Past” (1972), ale gdy wydawano tę ostatnią publikację Cornick służył już swoim talentem kapeli Wild Turkey. Ta działała intensywnie w okresie około trzech lat, później została rozwiązana, aby zupełnie niespodziewanie powstać jak „Feniks z popiołów” w roku 1996 i kontynuować swoją twórczość przez następne 10 lat, publikując w tym czasie trzy płyty studyjne. W testamencie Cornicka (zmarł w wieku 67 lat w sierpniu 2014 na Hawajach) znajdują się jeszcze epizody w power trio Paris (1976- 1977; skład: Cornick- Bob Welch z Fleetwood Mac- Thom Mooney z Nazz) oraz w niemieckim zespole Karthago, należącym do kręgu stylistycznego, zwanego krautrockiem, z którym zarejestrował jeden album zatytułowany „Rock’n’Roll Testament” w roku 1975. Zresztą to tam narodziła się znajomość z dwoma rockmanami, z którymi rozwijał swoje koncepcje twórcze w ramach projektu Paris. Jak z tego pobieżnego przeglądu widać, Glenn Cornick trochę namieszał w repertuarze światowego rocka.
            Wild Turkey od samego początku zmagać się musiał z kłopotami personalnymi. W czasie prac studyjnych nad ostatecznym kształtem płyty „Battle Hymn” udział brali także Graham Williams (gitara) i John „Pugwash” Weathers (perkusja), ale krótko przed edycją prawie gotowego albumu zostawili wszystko i kolokwialnie mówiąc „dali nogę”, przyłączając się do formacji Grahama Bonda. Dlatego Jones i Lewis wymienieni powyżej w składzie byli niejako wyjściem awaryjnym, dzięki czemu możliwe stało się ukończenie zaawansowanych prac nad debiutem fonograficznym. Wyprodukowany winyl „Battle Hymn” spotkał się ze sporym odzewem słuchaczy i znalazł się na liście „Billboard 200” na pozycji 193, co w tamtych czasach było zupełnie niezłym punktem wyjścia do dalszej kariery. Pamiętajmy, że anonimowa wtedy płyta musiała „podjąć rękawicę” w rywalizacji o wyrafinowane gusta słuchaczy z takimi klasykami jak: genialną płytą Wishbone Ash „Argus”, debiutem studyjnym Blue Öyster Cult, „Caravanserei” Santany, wspaniałymi longplayami Yes „Close To The Edge’ i „Fragile”, „Demons & Wizards” Uriah Heep, ponadczasowym „Foxtrot” Genesis (to tam znajdziemy „Supper’s Ready”, ale nie tylko), „Trójką” Focus, koncertowym zapisem geniuszu Janis Joplin, awangardową „Dwójką” Kraftwerk, progresywnym debiutem Scorpions „Lonesome Crow”, kapitalnym w wersji „Live” z Edmonton Orchestra popisem Procol Harum, jednym z najlepszych albumów koncertowych w historii muzyki „Made In Japan” Purpurowych, krautrockiem w wykonaniu Neu!, niedocenionym do dzisiaj, acz artystycznie rewelacyjnym „Octopus” Gentle Giant, kosmiczną podróżą Ziggy Sturdusta Davida Bowie, jazz rockowym manifestem Return To Forever, hard rockowym „Squawk” walijskiej Papużki czy wykonanym „na żywo” niezwykle ambitnym „Pictures At An Exhibition” trio Emerson, Lake And Palmer. Zawrotu głowy można dostać! Prawda? A to tylko marny ułamek dokonań muzyki rockowej w roku 1972. Konkurencja jak diabli! Stąd miejsce 193 żółtodziobów na prestiżowym, co tydzień aktualizowanym wykazie Billboardu to było coś! I natychmiast należy dodać, że ten awans nie miał w sobie nic z przypadku, bo płyta „Battle Hymn” to dojrzały przykład łączenia muzyki folk (to zapewne pozostałość z twórczości Jethro Tull), z wpływami hard rocka i melodyjnego rocka. Niektóre z kompozycji ze względu na swoją złożoną konfigurację instrumentalną i rytmiczną zmienność ocierały się stylistycznie o tradycyjny rock progresywny, którego podwaliny wypracowane zostały raptem kilka lat wcześniej.
            Historia powstania zawartości wydawnictwa „Battle Hymn” jest dobrym przykładem spontaniczności działania oraz potwierdza fakt, że kiedyś nawet przy braku tej całej obudowy administracyjnej, zarządzającej biurokracją, zespoły rockowe o widocznym potencjale kreatywności potrafiły bardzo szybko wspiąć się po szczeblach kariery, dysponując narzędziami promocyjnymi, które z dzisiejszej perspektywy wyglądają najwyżej na prymitywne. Gdyby odwrócić sytuację i zastosować metody z epoki lat 70-tych i próbować wprowadzić na rynek „szoł biznesu” kapele z tamtej ery, to wynik takiej strategii byłby z góry przesądzony i oznaczałby totalną porażkę. Ówcześni odbiorcy muzyki, do których należę także ja- można tę uwagę potraktować jak zarozumialstwo- nie daliby się nabrać na „plewy”, tak jak ma to miejsce współcześnie, gdy dobra akcja promocyjna winduje plastikowe miernoty na szczyty popularności. A niestety gros słuchaczy sika w majtki, gdy przeczyta w necie, że ten albo tamten pożal się Boże artysta prezentuje klasę światową, a jego utwory to szczyt dobrego gustu. W tym przypadku jest tylko jak mawiał Kwiczoł z serialu „Janosik” „jedno prawda” czyli „g…prawda”. Ale to już temat na inne opowiadanie. Wyobraźcie sobie, że piątka facetów, fachowo pisząc kwintet, zebrała się na miesiąc w wiejskiej chałupie, aby przeprowadzić próby, zgrać się i ruszyła po kraju występując w różnych klubach i na prowincjonalnych scenach, prezentując autorski program, ucząc się zagrywek, wypracowując kryteria współpracy. Po trzydziestu dniach zebrali się i pojechali do wynajętego studia i zarejestrowali za pierwszym podejściem swój materiał noszący tytuł :”Battle Hymn”. Proste jak konstrukcja cepa, prawda? Nie tak jak współcześnie, przebywając przez dłuuugie miesiące w jednej studyjnej gromadzie, wypuszczając co rusz zapowiedzi, że oto już skomponowali pół pierwszego songu, a niebawem, może za tydzień ruszą z drugim nagraniem. Kpina! Dlatego kiedyś nierzadkim wydarzeniem było wydanie dwóch pełnowymiarowych albumów muzycznych w jednym rocku kalendarzowym! Współcześnie niemożliwe!
            Wersja wydawnictwa „Battle Hymn” przygotowana przez Esoteric Recordings/ Cherry Red Records obejmuje swoim zasięgiem pierwotny program płyty, czyli dziesięć nagrań, bez bonusów, których po prostu w archiwach nie ma. Zestaw otwiera najdłuższa kompozycja „Butterfly”, trwająca pięć minut, najbardziej zbliżona swoim charakterem do wzorca, który mamy na myśli pod hasłem „progresywny”. Startuje „z kopyta” motorycznym riffem, gitarową energią i zaskakująco spokojnym, wręcz stonowanym wokalem. Krótko po 1:30 notujemy radykalne zwolnienie muzycznej akcji, prym na moment zaczynają wieść akustyczne struny, śliczna balladowa melodia, wciąga swoją folkową urodą. Po pół minucie sielanki utwór ponownie zaczyna nabierać rozpędu, a gitara i sekcja nakręcają rytm, jednak w trakcie tego cyklu napotykamy częste, dosyć gwałtowne zwolnienia, a po trzeciej minucie song ponownie nabiera motorycznej mocy i hard rockowego wigoru. Wyczuwa się panujący we wnętrzu kompozycji niepokój wyrażany skokami dynamiki oraz nieregularnymi zwrotami rytmicznymi. I jeszcze jedna właściwość nagrania, która zrobiła na mnie duże wrażenie. Brzmienie! Świeżutkie, czyste i przestrzenne, takie, że nawet na myśl słuchaczowi nie przyjdzie, że ten kawałek obchodzić będzie w roku 2015 swoje 43 urodziny.
„Twelve Streets Of Cobbled Black”, żadnych dźwiękowych ozdobników, dosyć surowy „wystrój wnętrza” ze świetnym duetem rytmicznym (uderzenia perkusji stapiają się w gęstą siatkę dźwięków, a bas wytrwale pracuje wbijając się w mózgownicę słuchacza jak nie przymierzając wiertarka udarowa), wokalem z subtelnie podretuszowaną manierą bluesową, z krótką acz soczystą solówką gitary w części środkowej utworu. Zwięzła, skondensowana wypowiedź muzyczna, pozornie piosenkowa, ale szorstkie brzmienie i mechanicznie nabijany rytm upodabniają ją raczej do strefy blues rocka i to z dopiskiem hard. Dosyć ciężki kawałek z jednostajną melodią. Po tej trzy minutowej dawce mocy nadszedł czas na „Dulwich Fox”, łagodną, akustyczną balladę utrzymaną w konwencji muzyki folk, z wpadającym w ucho wątkiem melodycznym, a od drugiej minuty także ze akordowymi przebitkami gitary elektrycznej. „Easter Psalm” dosyć szybko przepędza sielski nastrój serwując intro z perkusyjnymi werblami, ze świetną współpracą na linii wokal- E- gitara, a około 1:15 znakomita wstawka akustyki na struny i progi. Niezwykle zaangażowany głos, z delikatną chrypką w stylu Joe Cockera nadaje kompozycji podniosły klimat, tworząc warunki do wejścia epickiej, niezbyt szybkiej ale energetycznej partii gitary, „uciętej” dosyć niespodziewanie sekundę przed wybrzmieniem kompozycji. Tytułowy „Psalm” ze względu na podniosłość tego fragmentu wcale nie jest nadużyciem. „To The Stars”, pieśń- świadomie nie napisałem piosenka- z nowym gościem instrumentalnym, fortepianem, który „rozdaje karty” od pierwszego do ostatniego dźwięku. W części środkowej wprowadzono skromną partię akustyczną instrumentów strunowych. Utwór charakteryzuje się także licznymi zmiennościami rytmu, soczystymi partiami solowymi oraz pewnym novum dla Wild Turkey na tym albumie, rozwiązaniami wielogłosowymi w finale. Polecam ten fragment programu płyty jako przykład, w którym w relatywnie skromnych ramach czasowych zaprezentowano złożoną kompozycję, w której ciągle panuje niespokojny duch nakazujący ustawiczne zmiany i przełomy. „Sanctuary” podzielić można nieformalnie na kilka etapów. Pierwsza minuta wyróżnia się dosyć jednorodnym modelem tempa, dyktowanego przez bębny, a akustyczną gitarą i wokalem zahaczającym momentami o country. Całość brzmi jak „piosenka pociągowa”- stukot kół imitują bębny, a frontman Gary Pickford- Hopkins wciela w rolę barda wspieranego akustycznymi tonami generowanymi przez Alana „Tweke” Lewisa. Po 1:10 „Tweke” w występie solowym na struny elektryczne demonstruje swoją klasę, a partia wzmocniona zostaje akustyką „pudła” Jona Blackmore’a. Głos, z delikatnym pogłosem wycofuje się początkowo na „zaplecze” utworu, aby po chwili przystąpić do rywalizacji z zestawem bębnów przypominających sposobem gry etniczne sekwencje ludów Afryki, w których „miesza” elektryczne „wiosło”, a z tła docierają ponownie akcenty akustyczne. Od drugiej minuty wykonawcy podkręcają tempo, w strukturze utworu pojawiają się ponownie wokal i akordy gitary elektrycznej. Uspokojony prolog kreuje gitara w wersji unplugged. Z powyższego opisu wynika, że autorzy ułożyli zróżnicowane elementy w monolit, modyfikując bez przerwy rytm i brzmienie, wykorzystując potencjał umiejętności wszystkich instrumentalistów i człowieka przed mikrofonem. Ciekawa prezentacja jak na hard rockowe standardy. „One Sole Survivor”, blues rockowa kompozycja, w której cyklicznie zmienia się tempo według podziału szybciej/ wolniej, z drapieżnym popisem gitary solo po 1:30 i spektakularną, dominującą w przestrzeni pracą basu. Sporo obowiązków realizuje też Jeff Jones przy ciągle modyfikowanych podziałach rytmicznych. Song w pełni elektryczny, bez obecności akustyki, co w repertuarze Wild Turkey jest rzadkością. Tytułowy „Battle Hymn” prowokuje do poszukiwań zarówno „Bitwy”, jak też „Hymnu”, zakończonych sukcesem. Utwór inauguruje kilka pojedynczych akordów gitarowych, następnie pojawia się osamotniony, a’capella wokal, który dociera gdzieś z głębi drugiego planu. Po 30 sekundzie pieśń nabiera instrumentalnej mocy, po tym jak do akcji wkraczają instrumentalni „żołnierze”, perkusja brzmiąca jak bitewny werbel, surowa gitara i bas, które w średnim tempie „maszerują” po bitewnym polu, nad którym unoszą się perkusyjne salwy i gitara prowadząca powtarzany kilka razy zwięzły motyw melodyczny. W chwilach spadku dynamiki i pozornego wyciszenia przestrzenią dźwiękową, pozostając przy terminologii militarnej, „dowodzi” hymniczny, podniosły, epicki wokal. Około 2:40 godna odnotowania, wręcz rewelacyjna partia gitary prowadzącej w stylu mistrzów z Wishbone Ash. „Bitwa” odznacza się także ustawicznym przegrupowaniem instrumentów, które co rusz inicjują zmiany rytmu, brzmienia, klimatu. Po bitewnym „rozgardiaszu” czas na uspokojenie, które przynosi urocza ballada o początkowo akustycznym obliczu, delikatna, znakomicie melodyjna, z duetem gitara- fortepian, później z pasażem organowym. Po 1:30 balladę podłączono do prądu i stała się jeszcze piękniejsza nabierając rockowych odcieni. Śliczny kawałek muzycznej wrażliwości. Ostatnim aktem publikacji dyskograficznej autorstwa Wild Turkey jest „Sentinel”, zamaszysty, mocny i wykonany z rozmachem hard rockowy killer. Na wstępie basowy motyw przechodzi płynnie w motoryczny riff E- gitary, a kaskady perkusyjnych uderzeń „przelewają” się na wszystkie strony. Wydaje się, że finał albumu erupcją siły mocarnego instrumentarium i żywiołowością zakończy artystyczne credo Glenna Cornicka i kolegów, a tutaj po dwóch minutach nieoczekiwany zwrot. Na scenie pozostaje tylko jeden aktor, „ojciec” założyciel kapeli Glenn Cornick i jego basowa miłość, z kameralnym akompaniamentem subtelnej gitary elektrycznej. Okazuje się, że to 30 sekundowy przerywnik, po którym całość nabiera ponownie rockowego pulsu.
            Jednym albumem kwintet Wild Turkey osiągnął artystyczną dojrzałość popartą szeroką gamą wokalno- instrumentalnych umiejętności. W dziesięciu, dosyć krótkich i treściwych kompozycjach sformułował swój muzyczny program, lokując się w centrum ówczesnych osiągnięć hard rockowych z domieszką bluesa i muzyki folk. Płyta „Battle Hymn” pozostaje do dziś wartościowym świadectwem ich muzycznej tożsamości.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

 

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

5042638
DzisiajDzisiaj2311
WczorajWczoraj4387
Ten tydzieńTen tydzień18061
Ten miesiącTen miesiąc46289
WszystkieWszystkie5042638
3.144.97.189