WILD TURKEY - Turkey
(1972 Chrysalis Records; 2013 Esoteric Recordings/ Cherry Red Records)
Autor: Włodek Kucharek
TRACKLIST:
1.Good Old Days
2.Tomorrow’s Friend
3.A Universal Man
4.Eternal Mother/ The Return
5.Ballad Of Chuck Stallion And The Mustangs
6.The Street
7.See You Next Tuesday
8.Telephone
BONUS TRACKS:
9.Good Old Days (Single Version)
10.Life Is A Sympathy
SKŁAD:
Glenn Cornick (bas)
Gary “Pickford” Hopkins (wokal)
Jeff Jones (perkusja)
Alan “Tweke” Lewis (gitara)
Mick Dyche (gitara)
Steve Gurl (instr. klawiszowe)
Już w trakcie prac przygotowawczych do debiutu „Battle Hymn” grupa Wild Turkey wykazywała brak stabilności personalnej. Panowie Weathers i Williams współtworzyli ten album niejako z „ doskoku”, analizując jednocześnie różne opcje swojej indywidualnej aktywności zawodowej. Nie minęło dużo czasu, gdy oznajmili swoim kolegom, że dokonali innego wyboru drogi artystycznej i bez sentymentów opuścili szeregi zespołu. Ten pierwszy krótko udzielał się w kompanii Grahama Bonda, później odnalazł swoje miejsce w składzie Gentle Giant uczestnicząc w rejestracji znaczącego longplaya „Octopus”. Ten drugi związał się z poślednią kapelą grającą pop- rock Racing Cars. Aby sprawiedliwości stało się zadość, należy odnotować, że wymieniona dwójka miała swój wkład w powstanie premierowych nagrań Wild Turkey. W efekcie roszad personalnych do ekipy Glenna Cornicka dołączyli gitarzysta Mick Dyche i klawiszowiec Steve Gurl, co było nowością, ponieważ do tej pory w składzie instrumentarium na próżno szukać obecności klawiszy, chociaż w pojedynczych utworach „Battle Hymn” pojawił się fortepian oraz zupełnie epizodycznie organy. Na ścieżkach a właściwie rowkach poczciwego winyla keyboardy, a właściwie fortepian, zajął pełnoprawne miejsce w strukturze brzmienia. Nie uprzedzając faktów można wyciągnąć wniosek, że charakterystyka brzmienia uległa pewnej zmianie, choć hard rockowy power pozostał atrybutem grupy. Na kompaktowej edycji odświeżonych technicznie nagrań Wild Turkey dokonanych w pracowni wydawcy Esoteric Recordings/ Cherry Red Records przypomniano podstawowy program drugiej płyty (osiem pierwszych nagrań) uzupełnionych dwoma utworami z singla pilotującego dużą płytę, opublikowanego w 1972 roku. Jak z tego pobieżnego przeglądu widać, na dysku nie ma nadmiaru dźwięków, ale dzieje się tak z prostego powodu, w zachowanych archiwach fizycznie nie istnieje więcej kompozycji sekstetu, który po nagraniu krążka „Turkey” rozpadł się jak „domek z kart” i dopiero po wielu latach, w roku 1996 podjęto nieśmiałe próby reaktywacji, po której wydano trzy pełnowymiarowe płyty, ale ich zawartość nie spotkała się z zainteresowaniem i mediów i słuchaczy. Zatem używając potocznego idiomu można napisać, że czterdzieści minut muzyki ujęte w ramy longplaya „Turkey” to „łabędzi śpiew” bandu, czyli kres jego działalności w latach 70-tych. Chociaż znając jego zawartość śmiało można wysunąć tezę, że po „Battle Hymn” number two w dyskografii ugruntował pozycję ekipy Glenna Cornicka i stanowił krok w kierunku dalszego rozwoju i podnoszenia poziomu muzycznego.
Tracklista, jak można sprawdzić obejmuje osiem songów oryginalnie zamieszczonych na winylu oraz dwa bonusy, pochodzące z singla wydanego w roku 1972. Startujemy wraz z pierwszymi dźwiękami „Good Old Days”, rytmicznego, melodyjnego rockowego songu, w którego warstwie instrumentalnej od pierwszych akordów przebija się fortepian, ale jego charakter kształtuje przede wszystkim specyficzne brzmiąca gitara. Średnie tempo, motoryka sekcji rytmicznej i surowa, bluesowa barwa głosu uzupełniają obraz utworu. Utrzymana w nieco archaicznej konwencji kompozycja „gęsiej skórki” nie wywołuje, ale jako energetyczne otwarcie albumu przyzwoicie wypełnia swoją rolę „emocjonalnego rozgrzewacza”. Ballada „Tomorrow’s Friend” wyróżnia się spokojną narracją wokalną, współbrzmieniem fortepianu i gitary akustycznej, wyciszając nastrój do stanu intymności. Przyjemnie słucha się tych czterech minut, tym bardziej, że około 1:20 piosenka nieznacznie przyspiesza oddając kierownictwo elektrycznym strunom w zwięzłej, acz „smakowitej” partii solowej. Ponowny powrót do wersji „unplugged” z wokalem, by przed końcem wykreować dosyć długą jak na standardy Wild Turkey, ponad minutową partię instrumentalną, zdominowaną ponownie, po kilku soczystych uderzeniach perkusyjnych przez subtelny występ elektrycznej gitary. Całość toczy się raczej w leniwym tempie z płynnymi acz prostymi przejściami akordowymi. Znaczne ożywienie wprowadza „A Universal Man”, skoczny, zadziorny hard rockowy utwór, z naturalną barwą wokalu z lekką chrypką, w którym po 1:30 mamy okazję posłuchać świetnej solówki gitarowej, a basowo- perkusyjne tętno i akompaniujący w tle fortepian, czynią z tego kawałka bardzo wszechstronny przekaz. Pomimo swojego krótkiego, niespełna czterominutowego żywota song oferuje sporą dawkę różnorodności, prezentując kilka rytmicznych „zakrętasów”, a wykonawcy wykorzystują okazję do demonstracji swojego instrumentalnego kunsztu. Zestawienie dwóch tytułów „Eternal Mother/ The Return” to rozbudowana forma, której struktura przypomina próbę konstrukcji mini suity, bez jednej sekundy osiem minut, w której znaleźć można zarówno odniesienia do rocka progresywnego lat 70- tych, jak też nawiązania do najlepszych wzorców hard rockowych tamtych czasów. Piszę o tym fragmencie bardzo entuzjastycznie, ponieważ pokazuje on, że twórcy szli niejako z duchem czasu i nie pozostali głusi na dłuższe, bardziej skomplikowane formy kompozycyjne, wymagające łączenia różnych składników, układających się w zmienną konfigurację. Już fortepianowe intro wprowadza nastrój powagi, a patetyczny wokal zwiastuje uroczysty spektakl. Gdy mija pierwsze czterdzieści sekund, w czasie których klawiszom akompaniuje gitara akustyczna, fortepian intonuje rewelacyjny motyw melodyczny, rozwijany sukcesywnie przez pozostałych członków instrumentarium. Racjonalnie nie potrafię wyjaśnić, dlaczego ten temat melodyczny porywa swoim entuzjazmem, tworząc nastrój fiesty. Sądzę jednak, że trudno zakwestionować jego urodę. A gdy do gry włączają się bas, bębny i gitara, to natychmiast słuchacza otaczają swoją „pajęczyną” tysiące cząsteczek piękna. Ten wspaniały hymn przeżywa różne koleje muzycznego losu, jak to w wyznaczonym cyklu bywa, ale wykonawcy zdają się dokładnie wiedzieć, że ta melodyczna wstawka autorstwa fortepianu ma w sobie niesamowity potencjał, dlatego powtarzają frazę kilkukrotnie, wywołując duchową radość estetyki. Być może przesadzam i okaże się, że to tylko mnie tak bardzo porusza ta sekwencja dźwięków, ale wydaje mi się ten wpadający w ucho i łatwo rozpoznawalny fragment decyduje o marce całego utworu, przynajmniej w jego początkowej fazie. Śledząc dalszy ciąg muzycznych wydarzeń związanych z tym utworem, muszę stwierdzić, że chwilami przypominają one rozwiązania z bogatego katalogu cenionej przeze mnie jako rockowej ikony grupy Wishbone Ash, ale nie upieram się przy tej tezie i przyjmę także do wiadomości, że moje wrażenie jest fałszywe. Co nie zmienia faktu, że „Eternal Mother/ The Return” prezentuje „himalaistyczną” jakość. Z jednej strony wyróżnia się wspaniałą melodyczną lekkością, a z drugiej miażdży świadomością swojej mocy rockowego poematu. Swoistą normą staje się tutaj permanentne łamanie linii rytmicznej, gwałtowne przechodzenie od strefy potęgi brzmienia do wręcz minimalizmu, zaznaczonego akustycznymi akcentami (przykładowo w punkcie 4:40), gdzie gitara jest jedynym aktorem. Spokojne wejście strunowej elektryki tylko ubarwia przekaz, nakazując wsłuchać się w zawartość drugiej części utworu. A ta dalej stawia na instrumentalne piękno gitarowych akordów, porządek dźwiękowych zbiorów i krystaliczne brzmienie. Ta druga, wyłącznie instrumentalna odsłona hymnu, nazwana „The Return” proponuje niezwykłą, wspaniałą gitarową wariację na dwa „wiosła”, wspartą na fundamencie współpracy duetu gitara basowa- perkusja. Nie zawaham się użyć w odniesieniu do tej złożonej kompozycji określenia „genialna”, bo nawet na siłę szukając, trudno tutaj przez te osiem minut „przyczepić” się do czegokolwiek. Toż to uosobienie rockowego piękna! Kapitalna sprawa! To jeden z takich utworów, dla których warto poznać cały albumowy zestaw. Po takich dźwiękowych delicjach, niejako na rozbudzenie, Wild Turkey proponuje mocne uderzenie w postaci szybkiego, rytmicznego, rock’n’rollowego wymiatacza „Ballad Of Chuck Stallion And The Mustangs”, który nie posiada żadnych punktów stycznych z zamieszczoną w tytule „balladą”, natomiast bazuje na nieokiełznanej dzikości i żywiołowości także uwiecznionych w tytule „Mustangów”. „Kóń” jak to „kóń” (pisownia celowo z błędem) czasami kopnie i te Cornickowe „Mustangi” kopią rockowo, aż ziemia drży. Powolnie rozwijający się „The Street” ponownie eksponuje wzorową współpracę rockowych filarów z klasycyzującym, momentami jazzującym fortepianem, okraszoną krótkimi wypadami solowymi gitar oraz mocnym głosem Gary’ego „Pickforda” Hopkinsa. Główny riff ma w sobie moc i wykorzystuje swoją energię hard rockowego instrumentalnego protagonisty. Kolejnym przykładem korygowania założeń artystycznych Wild Turkey , zdefiniowanych na debiutanckim albumie „Battle Hymn” jest następny rozdział albumu, czyli kompozycja „See You Next Tuesday”. Po pierwsze posiada rozciągnięte do prawie siedmiu minut ramy czasowe. Po drugie „dotyka” materii do tej pory przez sekstet nie eksplorowanej, tj. southern rocka. Po trzecie „zabija” wręcz znakomitymi harmoniami gitarowymi, pedantycznie uporządkowanymi, w których panuje prawie idealna zgodność pomiędzy dźwiękami. Po czwarte, na granicy 2:40 notujemy fantastyczne wejście fortepianu, który swobodnie porusza się po obszarze zarezerwowanym dla….jazzowych partii solowych w najlepszym wydaniu. Po piąte, w żadnych z dotychczasowych songów autorstwa Wild Turkey nie można było spotkać tak rozwiniętych czasowo partii solowych. Praktycznie końcowe półtorej minuty to nieprzerwany taniec palców na elektrycznych strunach i progach. Ciekawostką jest możliwość bezkonfliktowego połączenia gitarowych fraz w stylistyce southern rocka z jazzową symfonią na biało- czarne klawisze delikatnie wspieraną etnicznymi (brzmią jak bongosy) perkusjonaliami. Krótko przed czwartą minutą do tego swoistego duetu przyłącza się E- gitara czarując kolejną partią solową. Nie wolno także zapomnieć o nośnej melodyce. Rewelacyjny finał na dwie gitary stanowi niewątpliwie koronę tego utworu, a doskonałe, sterylnie wyczyszczone brzmienie pozwala zapomnieć, że przecież ten kawałek liczy sobie grubo ponad czterdzieści lat. Niewiarygodne! Prologiem programu podstawowego jest song „Telephone”, utrzymany w balladowej manierze, choć nie daje się do trzeciej minuty uniknąć podobieństwa pomiędzy jego melodyką i rytmicznym pulsem, a tymi samymi walorami wspaniałego dzieła Wishbone Ash „Persephone”. Jednakże posądzenia wobec Wild Turkey o próbę plagiatu spełzną na niczym , gdyż ikona repertuaru Wishbone Ash skomponowana została prawie dwa lata później. Stąd należy wyciągnąć wniosek, że wszelkie podobne do siebie właściwości obu nagrań potraktować należy w kategoriach przypadku. Choć autorstwo patentu w muzyce rockowej na prowadzenie linii melodycznej na dwie gitary przypisuje się duetowi Andy Powell- Ted Turner, muzykom, którzy zdecydowali o sławie Wishbonów, to także na tym albumie Wild Turkey lśni on pełnym blaskiem, wywołując znajome ciary na plecach. A ponieważ priorytetem słuchacza są emocje, wrażliwość i poczucie piękna pod wpływem rockowych dźwięków najmniejszego znaczenia nie mają dywagacje, kto i kiedy jako pierwszy wprowadził dane rozwiązania rytmiczne i brzmieniowe. A wracając na moment do „Telephone” należy uprzedzić, że słuchacza czeka w końcowych czterdziestu sekundach zaskoczenie, gdyż całkowicie znika urokliwa nastrojowość, ustępując miejsca muzycznemu żartowi, bo tak należy chyba podejść do finałowego, katarynkowego motywu, który moim skromnym zdaniem psuje trochę dobre wrażenie pierwszych trzech minut z życia tego songu.
Jak już wyżej wspomniałem, a jak nie wspomniałem to zrzućcie to na karb mojej sklerozy, na prezentowanym wydawnictwie Esoteric Recordings/ Cherry Red Records promującym częściowo zapomniane dokonania rockowej efemerydy zwanej Wild Turkey tracklistę zaczerpniętą z winyla uzupełniają dwa nagrania singlowe, znany z „Dwójki” „Good Old Days” i niepublikowany „Life Is A Sympathy”. W pierwszym przypadku singlowej edycji „Good Old Days”, ograniczonej kiedyś technicznymi parametrami ówczesnego małego krążka, „przycięto” wersję albumową o ponad minutę, eliminując- dokonał tego oczywiście zespół- partie solowe i „wykrawając” ze stabilnej całości kwintesencję brzmienia, z czego wyszedł energetyczny rock’n’rollowy przebój o melodyce znanej z wykonania poszerzonego na longplayu. Natomiast „Life Is A Sympathy” nosi balladowy charakter, oferując przyjemną w odbiorze melodię i predestynując do miana przeboju. Ale szału nie ma. Ot zwykła piosenka w rockowym anturażu. Nie chciałbym podważać zasadności umieszczenia tych bonusów, ale według mojej opinii ich wizerunek artystyczny niezbyt dobrze wpasowuje się w „krajobraz” całego albumu „Turkey”. Chociaż z drugiej strony należy szanować fakt, że wydawca próbuje do maksimum wykorzystać zasoby fonograficzne, aby pokoleniom sympatyków muzyki rockowej przypomnieć archiwalne dźwięki, także te, które przed czterema dekadami firmowały single.
Podsumowując krótko chciałbym stwierdzić, że drugi album w dyskografii Wild Turkey „Turkey” wyraźnie wskazuje na poszerzenie zainteresowań muzyków, co znalazło odzwierciedlenie na ścieżkach płyty. I tylko szkoda, że nie nastąpiła kontynuacja tego etapu twórczości bandu, ponieważ istnieją uzasadnione przesłanki, że kapela pod kierownictwem Glenna Cornicka posiadała potencjał artystyczny pozwalający myśleć o rockowych zaszczytach. Nie mnie rozstrzygać, dlaczego tak się nie stało. Jednak zestaw ośmiu nagrań tworzących program płyty „Turkey” zasługuje na uznanie, a kilka z nich odznacza się prawdziwym mistrzostwem, wymieniając choćby „Eternal Mother/ The Return” albo „See You Next Tuesday” czy „A Universal Man”. Kto chce się przekonać o rzetelności moich ocen, musi sam posłuchać. Mam nadzieję, że z podobnymi cenzurkami jak moje.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek