OSADA VIDA - The After-Effect
(2014 Metal Mind Productions)
Autor: Włodek Kucharek
1.King Of Isolation
2.Sky Full Of Dreams
3.Still Want To Prevaricate?
4.Lies
5.Dance With Confidence
6.I’m Not Afraid
7.Losing Breath
8.Restive Lull
9.Haters
10.No One Left To Blame
SKŁAD:
Marek Majewski (wokal)
Jan Mitoraj (gitary)
Rafał „r6” Paluszek (instr. klawiszowe)
Łukasz Lisiak (bas)
Marek Romanowski (perkusja)
GOŚCIE:
Agnieszka Sawicka (I skrzypce)
Agnieszka Sawicka (I skrzypce)
Jakub Kowalski (II skrzypce)
Anna Krzyżak (altówka)
Wojciech Skóra (wiolonczela)
Kwartet rockowy w okresie założycielskim, Osada Vida, dzisiaj to piątka muzyków, od samego początku „skazany” był chyba na…oryginalność. Jakie uzasadnienie mogę podać, chcąc udowodnić postawioną tezę? Przemawia za tym kilka czynników. Pierwszy to nazwa kapeli, założonej w Piekarach Śląskich przez perkusistę Adama Podzimskiego i basistę/ początkowo wokalistę Łukasza Lisiaka, Osada Vida. Dzięki niej wymieniony duet- żartobliwie pisząc- staje się pretendentem do tytułu „Honorowy Obywatel Osada Vida”, ponieważ według informacji członków grupy i źródeł internetowych jest to niewielka miejscowość w afrykańskim państwie Benin, leżącym nad Zatoką Gwinejską, w której ludność żyje z dala od cywilizacji (dla młodego pokolenia dodatkowa informacja, z dala od cywilizacji oznacza, że mieszkańcy nie mają bladego pojęcia o mediach, komputerach, centrach handlowych, samochód wiedzieli zapewne na obrazku i kojarzą go z ryczącym i parskającym dymem smokiem), ale w idealnej harmonii z otaczającym ich światem zewnętrznym, a to znaczy, że bieg ich życia wyznaczają pory roku, zasobność dżungli i pierwotne, wielu uważa, że prymitywne obrządki. Nie chciałbym wchodzić w daleko idące interpretacje, ale być może artystom chodziło o taką właśnie harmonię w tworzonej przez nich muzyce, jej zintegrowanie z otaczającym nas światem dźwięków, dzięki czemu powinna się ona stać ważnym komponentem ludzkiego życia. Ale to oczywiście wyłącznie nic nie warte domysły, więc dam sobie spokój z szukaniem interpretacyjnego klucza. Punkt drugi uzasadnienia kwestii oryginalności dotyczy wstępnych założeń działalności utworzonej formacji, ponieważ na wstępie chłopaki nie myśleli w ogóle o tak zwanej karierze w rockowym biznesie, traktowali granie muzyki jako formę realizacji swoich zainteresowań, preferencji artystycznych, wśród których wymieniali twórczość takich zespołów jak Rush, King Crimson, Camel czy wczesny Porcupine Tree. Po trzecie i najważniejsze Osada Vida prezentuje oryginalne podejście do zagadnienia stylu muzycznego. Pierwsze oficjalne wydawnictwa umiejscowione zostały na obszarze szeroko rozumianego rocka progresywnego z solidną domieszką tonów metalowych. Jednakże po wydaniu trzech pierwszych albumów, bardzo dobrze przyjętych w gronie słuchaczy i przedstawicieli mediów zajmujących się profesjonalnie komentowaniem wydarzeń rockowych muzycy dokooptowali wokalistę Marka Majewskiego i wykonali, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami woltę stylistyczną, której awangardą została płyta „Particles” z roku 2013. Nie znam pierwszych demówek zespołu, o których będzie jeszcze mowa, ale już od pierwszej publikacji fonograficznej „Three Seats Behind A Triangle” (2007) polubiłem ich sposób wyrażania emocji komponowanymi dźwiękami. Dobre przygotowanie warsztatowe, piszę oczywiście o umiejętnościach instrumentalnych i możliwości wykonywania nawet najbardziej karkołomnych kompozycji, pozwoliła na tworzenie złożonych, stricte progresywnych struktur, o walorach artystycznych, ze zmieniającymi się schematami harmonicznymi i rytmicznymi, tworząc niekiedy rozbudowane utwory skupiające wiele motywów w ramach jednej kompozycji, przekraczającej często granicę dziesięciu minut (wystarczy „rzucić okiem” na tracklistę albumu „Uninvited Dreams” 2009). Efekty ich pracy studyjnej miałem okazję zweryfikować w wersji „na żywo”, kiedy 14 maja 2010 zespół zawitał na koncert do studia Radia Pomorza i Kujaw, dając w pełni profesjonalny koncert stanowiący retrospektywę dotychczasowego dorobku, w czasie którego wykonano wiodące kompozycje z dyskografii, wprowadzając jako bonus wiele soczystych partii solowych o charakterze improwizacji. Na takie podejście do rockowej materii pozwolić sobie mogą wyłącznie wykonawcy świadomi swoich talentów i indywidualnych zdolności. Moje dobre wrażenie wzmocnione zostało bezpośrednio po imprezie, gdy muzycy znaleźli czas na kuluarowe rozmowy prowadzone w przyjaznym klimacie, rzucające nieco światła na osobowość artystów, ich otwartość oraz postawę integracji ze słuchaczami. Takie wymiany zdań nie jeden raz mówią więcej o danym artyście, aniżeli jego oficjalny wizerunek medialny.
Powracając do zmiany profilu artystycznego, chciałem podzielić się uwagą, że po komunikacie o „inności” „Particles” w porównaniu do wcześniejszych płyt, zapanowała w mojej duszy pewna doza niepewności. Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi, po jakiego diabła było coś zmieniać w sprawnie funkcjonującej maszynerii, choć to ostatnie słowo w żadnym razie nie powinno zostać zrozumiane jako atrybut „odhumanizowanej muzyki”, lecz dotyczy raczej chemii wewnątrz zespołu i wzajemnych relacji między architektami projektu Osada Vida. Jeżeli muzyka kwartetu bez trudu znalazła adresatów, była przez nich akceptowana, czego wyznacznikiem stały się występy przed publicznością, nabywane płyty oraz zaproszenia na koncerty z udziałem niekwestionowanych autorytetów Riverside, Fish, Moon Safari czy Phideaux, bądź na festiwale, z których apogeum szacunku do twórczości grupy wyznaczył ProgStage w roku 2012, na którym polski band był jednym z pięciu headlinerów i to nie byle kogo, lecz Pain Of Salvation, Orphaned Land, Andromeda i Salvation, to dlaczego nadszedł czas na zmiany. Tym bardziej, że według zapewnień muzyków nie chodziło o kosmetykę, lecz raczej małą rewolucję. Czy taka była potrzeba, odpowiedź uzyskaliśmy w dniu edycji albumu „Particles”, płyty zupełnie innej niż pozostałe z dorobku grupy, na której zaprezentowano zestaw krótkich, zwięzłych, energetycznych utworów, w których priorytetem stały się linie melodyczne, ograniczono zakres partii solowych, a każda z piosenek wyróżniała się dosyć jednorodną strukturą, co nie znaczy, że dominowała jednostajność lub monotonia. Ja należę raczej do konserwatystów, dlatego początkowo trudno mi było oswoić się z nową ofertą Osada Vida. Po pierwszym przesłuchaniu miałem zapewne minę jak po zjedzeniu cytryny, chociaż magnesem były na pewno nośne melodie, rasowy rockowy rytm, energia i sprawne wykonawstwo. Po jakimś czasie przyswoiłem sobie większość tego materiału, zaaprobowałem jego charakter, coraz częściej „odpalając” płytę jako zwiastun dobrego dnia. Minął rok z okładem i na rynek wkroczył następca w/w publikacji, dysk zatytułowany „The After- Effect”. Zanim trafił on do mojego odtwarzacza, zastanawiałem się, czym tym razem zaskoczy mnie śląski kwintet, z nowym gitarzystą, którym został po opuszczeniu składu przez Bartka Bereskę, Jan Mitoraj. Informacją dodatkową wywołującą niecierpliwość oczekiwania był ogłoszony fakt, że zespół uzyskał wsparcie kwartetu smyczkowego, co w historii Osada Vida jest absolutną nowością, a aranżacje smyczkowe przygotował nowy gitarzysta Jan Mitoraj. Program albumu obejmuje dziesięć nagrań, w sumie 47 minut muzyki i zgodnie z założeniami programowymi na próżno szukać wśród nich dwucyfrowych kolosów, a najbardziej rozbudowanym strukturalnie i zbliżonym do „starych” kompozycji grupy jest zamykający całość „No One Left To Blade”, trwający niespełna osiem minut. To tyle w kwestii spraw porządkowych. Jeśli chodzi o szczegóły stricte muzyczne, to nowy zestaw piosenek- to chyba właściwe określenie odnośnie premierowych nagrań, choć mam pewne wątpliwości, którymi podzielę się pod koniec tekstu- stanowią one zróżnicowaną paletę stylistyczną, pełną niuansów i odniesień do licznych rockowych odłamów, od pozostałości dawnego progmetalowego repertuaru przez wstawki neoprogresywne i artrockowe, wpływy hardrocka, nawet muzyki pop aż po wyrafinowane fragmenty z szuflady z napisem jazz rock lub fusion. Praktycznie każdy utwór zaskakuje swoją odmiennością, która dla jednych słuchaczy może pozostać słabością albumu i zarzutem o braku spójności, dla innych, ceniących sobie różnorodność, stanowić będzie o sile nowego materiału, ponieważ na ścieżkach albumu „The After- Effect” zwroty stylistyczne pojawiają się praktycznie z utworu na utwór. Pisząc o detalach muzycznych płyty uczynię to z pozycji słuchacza numer dwa, czyli zwolennika kompozycyjnej heterogeniczności.
Startujemy od kawałka „King Of Isolation”, który występuje tutaj w roli takiego „energetycznego kopa”, gdyż oferuje niesamowitą dawkę progmetalowego „łomotu” (nie odbierajcie, nie daj Boże, tych słów jako krytyki), w którym krzyżują się przyzwyczajenia muzyków rodem z wcześniejszych albumów, czyli dużo gitarowego riffu „doprawionego” pasażami klawiszy w tle. Oprócz tego jest melodyjnie i przebojowo, choć to nie oznacza równo i prosto od początku do końca. Panowie z Osada Vida nie pierwszy raz potwierdzają swoje inklinacje do kombinowania z rytmem i priorytetami instrumentalnymi, gdyż w połowie tej krótkiej, soczystej rockowej piosenki (1:30) wykonują niespodziewany manewr, w wyniku którego gitarowy wodospad dźwięków zostaje zredukowany do minimum, a na froncie pozostaje trio, wytyczająca puls rytmiczny perkusja- stonowany wokal- oraz jazzujący fortepian, po czym po niecałej minucie następuje powrót do frazy z początku kompozycji. Punkt numer 2 w programie nosi tytuł „Sky Full Of Dreams” i jest wypełniony ślicznymi dźwiękami. Najpierw klimat spokojnej ballady, po minucie wejście kwartetu smyczkowego, świetnie zintegrowanego ze strukturą utworu, a po następnych 15 sekundach eksplozja wspaniałego tematu melodycznego. Kompozycja wręcz płynie w przestworzach na skrzydłach smyczków, a Marek Majewski wyśpiewuje swoje marzenia. Szczypta zadziornej gitary, kontynuacja spokojnej partii wokalnej i repetycja melodii refrenu w nieco innej konfiguracji dźwięków, a w instrumentalnej końcówce Jan Mitoraj serwuje partię solową gitary i przestrzeń ozdabiają ponownie nostalgiczne smyczki. Retorycznym pozostaje pytanie, komu nie spodoba się kunszt wykonawczy w takiej pięknej piosence? Kolejny krok do poznania zawartości wydawnictwa nazywa się „Still Want To Prevaricate?” Instrumentalny drobiazg z akcentami brzmieniowymi elektronicznych gadżetów. Szczerze mówiąc nie zachwycam się mariażem elektronicznego pulsu ze wstępu z dźwiękami akustycznymi, a chwilę później elektrycznymi za sprawą gitary. Uważam, że to wcale nie jest muzyczne „stare, dobre małżeństwo”, a raczej mezalians. Ale może to tylko moje wrażenie. Szczęśliwie elektronikę zespół wykorzystał w wersji szczątkowej, w sumie kilkadziesiąt sekund, chociaż trudno się z niej wyzwolić ze szkodą dla ślicznej linii melodycznej, na którą syntezatory wpływ mają żaden, bo w połowie tej trzyminutowej miniatury dowodzenie przejmuje piękna, stonowana partia e-gitary, która przepędza w siną dal sztuczne „marudzenie” synthies. Z kolei następny rozdział programu „Lies” przypomina fantastyczną rockową „bajkę”, w której krzyżują się wytrawnie dobrane wpływy stylistyczne, a utwór jako całość przypisałbym do kategorii fusion, z wyraźnie zaznaczonymi inklinacjami muzyków do jazz rockowego jamowania. Hard rockowy, ognisty gitarowo- organowy start ”pachnie” zmodernizowanym hard rockiem lat 70- tych. Przez pierwszą minutę w kompozycji rządzi power i energia perkusji, odjazdy Hammondów oraz ostre jak brzytwa riffy „wiosełka” Jana Mitoraja. Potem gwałtowne hamowanie, uspokojenie brzmienia, „wjazd” wokalu. Co ciekawe poza brylującym na froncie głosem i nabijającą rytmicznie puls perkusją, pozostali członkowie instrumentarium „schowali” się głęboko w tle i to z drugiej linii kunsztowną dźwiękową zawiesinę kształtują klawisze i elektryczne struny. Stan ten ulega zburzeniu z powodu ostrego, metalowego wejścia gitary, która szarpie przestrzeń drapieżnie w stylu gościa z progmetalowej opowieści „wyciętej” z okresu pierwszych trzech albumów Osada Vida. Do maniery wykonawczej gitary i dynamizującej przekaz sekcji rytmicznej znakomicie dostosowuje się wokal, który z każdą sekundą nabiera mocy, potężnieje i podnosi poziom decybeli na skali. Autorzy nie zapomnieli oczywiście o melodii, ale w przeciwieństwie do trzech pierwszych kawałków nie jest ona tak nośna, chwytliwa, chociaż uważam, że to zabieg celowy, który absolutnie nie przeszkadza w odbiorze, przeciwnie budzi zdwojone zainteresowanie swoją nieprzewidywalnością, prowokując do zapytania „Co oni jeszcze wysmyczą?”. Odpowiedź nadchodzi bardzo szybko. Krótko przed trzecią minutą najpierw Jan Mitoraj „wjeżdża” na stylistyczne terytorium najlepszych wzorców jazz rocka, mam skojarzenia z twórczością Pata Metheny, a za moment (3:40) kompletny odjazd fortepianu. Reakcją może być lekkie oszołomienie i kolejne pytanie słuchacza „Cholera, z czym to się je?”. Szukam w myślach jakiegoś porównania i mogę przytoczyć, nie wiem, czy prawidłowo, kilka moich sugestii: może coś z jazzowego image Leszka Możdżera w trio Możdżer, Danielsson, Fresco, albo …mój ulubiony pianista jazzowy Chick Corea. Nie wiem, sam nie jestem przekonany, ale jedno jest pewne, to co tutaj wyczynia Rafał „R6” Paluszek, ten feeling, to Kosmos, a fortepian solo i perkusja w specyficznej rywalizacji to instrumentalny odlot. Ponowne wejście gitary jeszcze bardziej harmonizuje brzmienie dodając temu instrumentalnemu, niezwykle szlachetnemu fragmentowi dodatkowego piękna i dostojności. W finale powraca hard rock w czystej postaci. Nie będę ukrywał, że dla mnie osobiście kompozycja „Lies” to clou programu, a artyści wywindowali umiejętności wykonawcze i skalę różnorodności na poziom Himalajów. Sztuka muzyczna najwyższych lotów! Ambitna, niełatwa w odbiorze, emocjonalna, ukazująca wszechstronność muzyków. Po takim spektaklu proszę o coś lżejszego. Zostałem wysłuchany! Oczywiście to żart. Ale interludium „Dance With Confidence” to akustyczny, w pełni instrumentalny przerywnik, zagrany z lekkością i gracją. Bez prądu startuje również „I’m Not Afraid”, w rolach głównych gitara, fortepian i perkusyjne talerze. Sorry! Jest jeszcze wyraźnie ukształtowana, przyjemna w odbiorze melodia. Delikatny, odrobinę melancholijny wokal buduje klimat sielskiego krajobrazu. Do końca już utwór pozostaje, pomimo nieznacznego wzmocnienia brzmienia, wspaniałą i melodyjną balladą z chórkami w refrenie. Tak mi się skojarzyło, że w utworze tym drzemie spory potencjał nastrojowości, oddającej klimat przed świątecznego okresu. Oprócz tradycyjnych kolęd zabrzmiałby równie miło, choć może to tylko moje urojenia (?). Siódmy akapit repertuaru „Losing Breath” kroczy ścieżką w kierunku hard rocka, z drapieżną gitarą, pasażami organów, innymi klawiszowymi akcentami, a po drugiej minucie nabiera charakteru rockowego hymnu a’la Genesis, a to za sprawą wygenerowanych przez klawisze partii chóralnych. Konfrontacja agresywnej gitary z chórem daje bardzo ciekawy efekt. Radykalny zwrot następuje w punkcie 2:38, związany z solowym występem „Janowej” gitary, świetną prezentacją nietuzinkowych umiejętności nowego nabytku Osada Vida. Instrumentalny „Restive Lull” to wizyta w krainie jazz rocka, z pierwszoplanowymi gitarą i fortepianem i okazją do zaprezentowania profesjonalizmu wykonawców, z wykorzystaniem wiolonczeli. Kompozycja krótka, raptem 5:40, ale to wcale nie znaczy, że prosta, z kilkakrotnie zmieniającą się konfiguracją dźwięków, oraz złożonym rytmem. „Wykwintne danie” do uważnego posłuchania. „Haters” sprawia początkowo wrażenie rozpędzonej rockowej „ściany” z metalowymi okuciami, gitara „strzela piorunami”, bębny demolują przestrzeń a wokal postanawia pokazać usposobienie brutala. Korekta następuje przed upływem pierwszej minuty, gdy rejestrujemy zwiększoną melodyjność głosu, przechodzącego w 1:18 w szeptaną melorecytację, przy akompaniamencie duetu gitara- fortepian. Część druga kompozycji, stricte instrumentalna wywołuje zachwyt współdziałaniem ostrej, zadziornej gitary i doskonałych partii smyczkowych. Idealna symbioza, choć mogłoby się wydawać, że smyki i elektryczne „wiosło” pochodzą z różnych środowisk sztuki muzycznej. Tutaj te brzmienia komponują się genialnie. Zwieńczeniem albumu jest najdłuższy na płycie, prawie 8- minutowy „No One Left To Blade”, inteligentne powiązanie wielu muzycznych światów, tonów akustycznych z elektryczną furią, wybuchów dźwiękowego dynamitu i leniwego, smużącego się jak mgła spokoju, doskonałych fraz solowych, praktycznie każdego z instrumentalistów, prostego, brudnego riffu i eksperymentatorskich gitarowych pogłosów, z końcowym, systematycznym spadkiem dynamiki aż do wybrzmienia ostatniego półtonu.
Reasumując, album „The After- Effect” opisywany jest często jako zestaw 10 piosenek, jednak przyglądając się definicji piosenki, trudno utwory Osada Vida określić jako prostsze formy muzyczne. Owszem biorąc pod uwagę kryterium czasu trwania utworu, z repertuaru zespołu zniknęły kompozycje rozciągnięte w czasie i jest to fakt, tak samo jak pewnikiem jest świadome działanie wykonawców w tym zakresie. Jednak analizując inne komponenty wydawnictwa Osada Vida jak brzmienie, struktury rytmu, bogactwo instrumentarium, złożoność partii wokalnych, swobodne przekraczanie granic różnych stylów muzycznych, konstruowanie odpowiedniego klimatu, prawie żaden komponent zawartości tego wydawnictwa z tradycyjnym wyobrażeniem o piosence nie ma wiele wspólnych elementów. „The After- Effect” to niezwykle wyrafinowany, wysmakowany, precyzyjnie wykonany zbiór rockowych kompozycji z dodatkiem takich atrybutów jak jazz, hard rock, progmetal. Wszystkie części tego zbioru tworzą wyśmienicie ułożony konglomerat dźwięków zintegrowanych w jeden muzyczny organizm. Każdy, kto oczekuje efektownego, finezyjnego, wręcz wirtuozerskiego przedstawienia, ten powinien sięgnąć po tę płytę w ciemno. Poszukiwacze łatwych, przewidywalnych i sztampowych zagrywek, powinni dać sobie z muzyką Osada Vida święty spokój. Dlatego nie ma się co dziwić, że kwintet wywołuje zachwyt swoimi koncertami występując przed międzynarodową publicznością. Panowie, przypomnę, Marek Majewski- Jan Mitoraj- Rafał „R6” Paluszek- Łukasz Lisiak- Marek Romanowski, jest powód, żeby poczuć się dumny i schować, przynajmniej na chwilę skromność do kieszeni!
Ocena 5.5/ 6
Włodek Kucharek