Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

TRANSATLANTIC - KaLIVEoscope

 
(2014 InsideOut Music)
Autor: Włodek Kucharek
transatlantic-kaliveoscope
CD 1 - Live in Tilburg
1.
Into The Blue (27:49)
2. My New World (18:28)
3. Shine (7:23)
CD 2 - Live in Tilburg
1. The Whirlwind Medley (30:12)
2. Beyond The Sun (4:50)
3. Kaleidoscope (31:30)
CD 3 - Live in Tilburg
1. Neal & Roine Duet (4:34)
2. We All Need Some Light (6:05)
3. Black As The Sky (7:22)
4. Nights In White Satin (8:09)
5. Sylvia (4:46)
6. Hocus Pocus (7:09)
7. Medley: All Of The Above / Stranger In Your Soul (24:34)
DVD / BluRay - Live in Cologne
1. Into The Blue (26:12)
2. My New World (17:29)
3. Shine (7:22)
4. The Whirlwind Medley (29:34)
5. Beyond The Sun (4:24)
6. Kaleidoscope (31:30)
7. Neal & Roine Duet (3:41)
8. We All Need Some Light (5:56)
9. Black As The Sky (8:43)
Encore:
10. Medley: All Of The Above / Stranger In Your Soul (26:06)
 
Bonus DVD / Bonus features on Blu-ray
1. Into the Kaleidoscope - A behind the scenes look at: Kaleidoscope World Tour 2014 (81:52)
2. Band Interviews (22:31)
3. Bonus Live Performances:
3.1. Nights In White Satin (Live in Tilburg) (7:46)
3.2. Sylvia (with Thijs van Leer - Live in Tilburg) (3:46)
3.3. Hocus Pocus (with Thijs van Leer - Live in Tilburg) (7:53)
 
Additional extras: Mike Portnoy vs Neal Morse in "Name That Beatles Tune"
 
SKŁAD:
Neal Morse (wokal/ instr. klawiszowe/ gitara akustyczna)
Roiner Stolt (wokal/ gitary)
Mike Portnoy (perkusja/ wokal)
Pete Trewavas (bas/ wokal)
 
            Właśnie mija 15 lat od daty założenia Transatlantic, prawdziwie międzynarodowej grupy muzyków, którzy zdecydowali się działać na rockowej niwie z inspiracji dwóch amerykańskich rockmanów, Neala Morse’a i Mike’a Portnoya. Byle kogo panowie sobie do składu nie dobrali, bo cenionego gitarzystę Roine Stolta i basistę o uznanym dorobku i klasie Pete’a Trewavasa. Tym oto sposobem powstała formacja należąca do tzw. supergrup, czyli zespołów rockowych skupiających w składzie uznane już firmy i osobowości muzyczne. Oczywiście sam fakt wspólnego muzykowania przez rockowe tuzy nie gwarantował sukcesu, ale wielokrotnie takie właśnie ekipy potrafiły stworzyć bardzo wartościowe albumy, ponadczasowe, które przetrwały w świadomości słuchaczy całe dekady. Gdyby prześledzić rockowe dzieje pod kątem istnienia supergrup, można wypełnić strony obszernego kompendium, ale takie właśnie konfiguracje personalne zjednoczone w jednym artystycznym celu powstawały już pod koniec lat 60-tych. Niektóre z nich przetrwały całe dekady, a inne stoczyły się w niebyt po wydaniu jednego longplaya. Jedną z najdłużej istniejących supergrup było niewątpliwie trio Emerson, Lake And Palmer, w którym trójka wybitnych instrumentalistów przyczyniła się do narodzin rocka progresywnego i symfonicznego, opartego silnie na tradycji muzyki klasycznej. Były w kręgu takich formacji byty grające kompletnie różną muzykę od tej, którą uprawiali w macierzystych kapelach, choćby Asia, skupiająca indywidualności, które postanowiły wypróbować swoją kreatywność w bardziej komercyjnej formie muzycznej. Zresztą Asia tworzy po dziś dzień, zachowując swój styl nawet po małych rewolucjach personalnych. Na przeciwnym biegunie stały niewątpliwie Cream i United Kingdom (UK), proponujące ambitną muzykę, nowoczesną na tamte czasy, wytyczającą nowe trendy. Geniusz wykonawczy zespolony został z siłą wyobraźni artystycznej, wręcz wizjonerstwem, co przyniosło oszałamiający rezultat. Także współcześnie istnieją obok nas konfiguracje personalne, o których oficjalnie mówi się w kategoriach supergrupy, choć niekiedy nadużywa się tego terminu deprecjonując jego wartość w momencie, gdy mianem supergrupy otacza się grono muzyków nie zawsze utalentowanych i otwartych na ewolucję. Nie jest to winą tych wykonawców, których z litości nie wymienię, lecz raczej mediów pompujących balon oczekiwań i wmawiających odbiorcom, że oto mamy do czynienia ze zjawiskiem na scenie muzycznej. Samokrytyczni słuchacze „odsieją ziarno od plew”, ale młodsza generacja przyjmuje często takie deklaracje bezkrytycznie, powodując w swojej mózgownicy niezły zamęt. Na zakończenie akapitu poświęconego ogólnym aspektom działalności supergrup podam kilka składów pretendujących do tego miana obecnie, a wśród nich wyróżnić można między innymi Black Country Communion, Chickefoot, California Breed czy Flying Colors.
            Wracając do Transatlantic, kwartet zaliczany także do opisanego wyżej środowiska, wystarczy prześledzić biografie artystów w nim działających, aby dojść do wniosku, że to rzeczywiście giganci progresji. Przypomnę, że szwedzki gitarzysta Roine Stolt nie grał jeszcze tylko z Krzysztofem Krawczykiem i discopolowym Bayer Full, w tylu rockowych projektach angażował się, nie zaniedbując swojej macierzystej formacji The Flower Kings (oprócz tego The Tangent, Kaipa, Karmakanic, Agents Of Mercy). Na koncie posiada ponad 50 albumów, nie licząc tych, w których był wyłącznie „The Guest”. Neal Morse to kolejna instytucja rocka, oprócz kariery solowej, zanotował kilkanaście płyt nagranych ze Spock’s Beard, oraz współpracę z Stevem Hackettem, Ayreon czy Salem Hill. Mike Portnoy to jak powszechnie wiadomo były, długoletni perkusista Dream Theater, ale zignorować nie można także jego wkładu w dorobek OSI, Fates Warning, Liquid Tension Experiment albo Flying Colors. Ostatni z panów, Pete Trewavas to na co dzień od ponad 30 lat basista Marillion, ale był także współzałożycielem grupy Kino, udzielał się w Iris, Wishing Tree (grupa Steve’a Rothery). Ta czwórka spotyka się dosyć regularnie firmując wspólnie albumy studyjne oraz ruszając w trasy. Styl Transatlantic określa się według różnych źródeł jako progrock z silnymi wpływami rocka symfonicznego, ale nie ograniczają się oni wyłącznie do tego terytorium, prezentując swoje nietuzinkowe umiejętności w opracowaniach kompozycji obcych wykonawców, zmieniając niekiedy radykalnie ich aranżację i tworząc często nową wartość. Byłem mile zaskoczony zawartością bonusowego dysku załączonego do wydawnictwa z roku 2014 „Kaleidoscope”, gdzie znalazły się odkurzone i na nowo zinterpretowane hiciory znane z historii sztuki rockowej, bez oglądania się na banalny fakt, czy dany utwór należał kiedyś do przedsięwzięć komercyjnych czy może do ambitnych i do otoczenia kultury niezbyt popularnej. I tak sąsiadami na liście nagrań zostały tak teoretycznie nieprzystające do siebie kawałki jak wielki przebój Eltona Johna „Goodbye Yellow Brick Road” w konfrontacji z znakomitym „Indiscipline” King Crimson, a wdzięczna, diabelsko przebojowa piosenka „Cant’t Get It Out of My Head” autorstwa Electric Light Orchestra nie „pokłóciła się” artystycznie ze wspaniałym „And You And I” grupy Yes. Po tym zestawieniu dostrzec można, że autorzy- „odnowiciele” postawili na tylko jedno kryterium doboru, mianowicie „dobra muzyka”, która nam się podoba, ignorując kompletnie podziały stylistyczne. Całość brzmi świeżo, wręcz rewelacyjnie. Osoby znające twórczość Transatlantic wiedzą doskonale, że ich znakiem niejako rozpoznawczym są niezwykle rozbudowane kompozycje, a granice czasowe artyści traktują czysto umownie. „Zdarzyło” im się w roku 2009 zarejestrować płytę „Whirlwind”, która składa się z…..jednego utworu, wprawdzie w kilkunastu częściach, ale trwającego bez kilku sekund 78 minut. Tak wiem, dla niektórych słuchaczy poznanie takiego rozległego materiału przekracza wszelaką cierpliwość, liczni uważają, że to coś w rodzaju sztuki dla sztuki, a grać taką muzykę można w nieskończoność. W porządku, to niech spróbują się z takim monstrum zmierzyć! Skomponowanie studyjnej suity przekraczającej granice 30 minut to dla tych twórców pestka. A jest jeszcze jeden ważny element, który charakteryzuje twórczość kwartetu, a jest nim perfekcja wykonawcza. W żadnym, nawet najbardziej banalnym fragmencie nie znajdziemy niedoróbek, niedokończonych idei, wypełniaczy, fraz dołączonych na „odwal się”. W każdym takim mamucie wszystkie komponenty muszą funkcjonować jak w przysłowiowym szwajcarskim zegarku. I funkcjonują! Struktura tych rockowych symfonii jest przejrzysta, spójna, tematy melodyczne wyraziste, podziały rytmiczne klarowne i precyzyjnie przygotowane, przejścia z jednej sekwencji dźwięków w następną płynne i uporządkowane. Globalnie publiczność nie ma żadnego kłopotu, by śledzić rozwój muzycznych wypadków i go kontrolować. Musi zostać spełniony tylko i aż jeden wymóg, od słuchacza oczekuje się skupienia, koncentracji i rozumności, w przeciwnym wypadku wkrada się chaos, powodując niezły bajzel w głowie danego osobnika.
            Ten obszerny opis powyżej pełni rolę wstępu mającego za zadanie przygotowanie do odbioru wszystkich tych, którzy być może zechcą spotkać się z propozycjami Transatlantic po raz pierwszy. Powinni mieć oni również świadomość, że każde wydawnictwo tej supergrupy zaspokaja nawet wybredne gusta pod względem bogactwa edycji. Tak ma się także sprawa z najnowszą publikacją zatytułowaną „KaLIVEoscope”. Obejmuje ona kilka wariantów, a wersja przedstawiona w specyfikacji powyżej jest najbardziej „wypasiona” i jak widać obejmuje trzy dyski audio, dwa DVD, ekstra dodatki, a zaletą jest moim zdaniem fakt, że każdy krążek pokazuje Transatlantic w akcji, ale na jednym koncercie. „Krążymy” zatem między holenderskim Tilburgiem, wyłącznie w wersji audio a niemiecką Kolonią, tylko oferta DVD bądź bardziej pojemny format blu-ray. Według mojej opinii jest to ważny czynnik, ponieważ słuchacz/ widz otrzymuje całościowy zapis, bez cięć, studyjnych ingerencji, z naturalną reakcją publiczności czyli pożądanymi cechami każdego występu „live”. Ja pozwolę sobie podzielić się kilkoma uwagami w kwestii trzech płytek audio. Fani Transatlantic są do tego przyzwyczajeni, ale debiutanci muszą wykazać się niebywałą siłą woli, aby zdołać „skonsumować” tak potężną dawkę dźwięków, a łączny wymiar czasowy przekracza nieznacznie 180 minut. Tak, tak, to nie żart albo pomyłka, ponad trzy godziny muzyki rockowej w jednym ciągu z przerwami na ewentualną zmianę dysków w odtwarzaczu! Dodajmy muzyki urozmaiconej, z całym multum partii solowych każdego z wykonawców, znaczną dawką improwizacji, w których czwórka instrumentalistów czuje się jak „ryby w wodzie”, a swoboda kształtowania kompozycji w zależności od sytuacji wywołuje głęboki szacunek. Świetne brzmienie pozwala wyłowić w tym oceanie dźwięków każdy niuans, sycić się wirtuozerią każdego z wykonawców, a jak ktoś nie będzie do końca przekonany, to wystarczy posłuchać entuzjastycznej reakcji kilkutysięcznego forum słuchaczy. Na scenie panuje raczej familijna atmosfera, szczególnie Neal Morse toczy z publicznością dysputy pomiędzy poszczególnymi rozdziałami programu. Dwa pierwsze dyski zawierają wyłącznie autorskie kompozycje zespołu, a trzeci podzielony został nieformalnie na dwie części, w pierwszej usłyszeć można utwory z repertuaru formacji, a w drugiej artyści nie poskąpili także coverów, takiej „wisienki na torcie” w postaci klasyki rocka sprzed 45 lat, nieśmiertelnego hitu „Noce w białej poświacie” The Moody Blues, a także dwóch super przebojów holenderskiego zespołu Focus. Przedstawiciele mojego pokolenia znają te wspaniałości „na wylot”, bo kiedyś jak radio było prawdziwym radiem, wpływającym na gusta odbiorców i kreującym poczucie estetyki to „Sylvia” i „Hocus Pocus” były niezapomnianymi składnikami wielu programów radiowych i nikt nikomu nie wmawiał, że cukierkowy szajs typu Margaret to rewelacyjna piosenka. Rewelacyjna to może ona jest, ale na odpuście w Kiełpinach Górnych. No ale spokój, po co się irytować, szkoda zdrowia. Siłą przekazu Transatlantic są także zmienności klimatu, momenty, gdy kwartet przechodzi od skomplikowanych, połamanych rytmicznie, złożonych kompozycji, na przykład ekstraktu suity „Whirlwind”, tutaj streszczonej do nieco ponad 30 minut do opowieści „Beyond The Sun”, jak na normy czasowe grupy drobiazgu. Nagle salę koncertową spowija mgła nostalgii, pewnej dozy melancholii, czasowo giną potężne, monumentalne frazy instrumentalne, a królem zostaje poemat wokalny przy skromnym akompaniamencie. Piękna, poruszająca pieśń, w której towarzyszem głosu jest fortepian i smyczkowa aranżacja. Na widowni cisza jak makiem zasiał, żadne ucho nie chce uronić nawet drobiny, a Neal Morse kontynuuje kameralny spektakl, krótki, niespełna 5-minutowy. Cisza, nikt nie odważy się krzyknąć, nawet głośniej oddychać, ale post factum Mistrzowi dziękują frenetyczne oklaski. Niezwykle nastrojowe to chwile, piękne i romantyczne. Występ jednego aktora, a pozostali artyści pełnią rolę statystów, tak samo chłonących te magiczne dźwięki jak publiczność. Zaraz potem zebrani zmierzyć się muszą z potężnym, tytułowym hymnem z ostatniego dzieła studyjnego „Kaleidoscope”.
Ponieważ seria koncertów służyła promocji nagrań z tej właśnie płyty, nic zatem dziwnego, że na koncertówce znalazło się miejsce dla wszystkich jej składników. Oprócz tych pozycji repertuarowych kwartet wykonał kilka utworów z różnych etapów swojej historii, począwszy od „My New World” i „All Of The Above” z fonograficznego debiutu „SMPT:e” z roku 2000 aż po już wspomniane, jeszcze „ciepłe” nagrania ze stycznia 2014. Następna kwestia, która stanowi duży plus wydawnictw koncertowych Transatlantic to fakt, że muzycy nie odtwarzają misternie struktury każdej kompozycji, próbują w warunkach „live” je modyfikować, tak by stały się pewną niespodzianką dla słuchaczy. To jest częściowo odpowiedź na pytanie, czy warto posiadać w kolekcji podobne występy „na żywo” tego bandu. Zdecydowanie tak, ponieważ niezmiernie rzadko spotkacie powtórki, skopiowane zagrywki znane ze studia. Oczywiście kontury projektu muszą zostać zachowane, ale wnętrze podlega ciągłej ewolucji, zaskakując miejscami nawet wytrawnych znawców dokonań grupy. Improwizacja to życie każdego z tych twórców, dlatego nigdy nie wiadomo jaki „numer wywiną” w danej chwili. Niektóre opowieści artystów to pomnikowe dzieła, z wykonaniem których nie mają oni żadnych problemów na scenie, uwzględniając także pierwiastki symfoniczności i rozbuchane orkiestracje.
Obserwując obrazki z koncertu każdy dostrzeże też radość ze wspólnego muzykowania, emocje, uśmiechy zadowolenia w reakcji na zachowanie publiczności, autentyczność i naturalne zachowanie wykonawców. Jednym słowem, chemia. Przyglądając się zapisowi w formacie DVD łatwo można zgadnąć, dlaczego pomimo zajętych terminów, obowiązków w macierzystych kapelach ta czwórka tak chętnie spotyka się od piętnastu lat, by wspólnymi siłami wypełniać dźwiękami swoje pomysły i realizować artystyczne projekty.
Dla każdego potencjalnego słuchacza, a także po części widza dostrzegam pewne niebezpieczeństwo w jednym punkcie, można czuć się przytłoczonym tą lawiną tonów, lśniących solówek, karkołomnych przejść i zwrotów, kapitalnych wątków melodycznych. Ale z tym „defektem” zbioru „KaLIVEoscope” każdy musi sobie poradzić sam.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek

 

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4986458
DzisiajDzisiaj1078
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień9092
Ten miesiącTen miesiąc69291
WszystkieWszystkie4986458
54.144.233.198