Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

DENNIS DEYOUNG - …And The Music Of Styx. Live In Los Angeles

 
(2014 Frontiers Records)
Autor: Włodek Kucharek
denisdeyoung
CD 1
1.The Message
2.Grand Illusion
3.Lady
4.Lorelei
5.Blue Collar
6.Show Me The Way
7.Mr. Roboto
8.Desert Moon
9.Don’t Let It End
10.Too Much Time On My Hands
CD 2
1.Rockin The Paradise
2.Crystal Ball
3.Babe
4.Foolin Yourself
5.Suite Madame Blue
6.Best Of Times
7.Renegade
8.Come Sail Away
DVD
1.Grand Illusion
2.Lady
3.Lorelei
4.Blue Collar
5.Show Me The Way
6.Mr. Roboto
7.Desert Moon
8.Don’t Let It End
9.Too Much Time On My Hands
10.Crystal Ball
11.Babe
12.Foolin Yourself
13.Suite Madame Blue
14.Best Of Times
15.Renegade
16.Come Sail Away
 
SKŁAD:
Dennis DeYoung (wokal/ instr. klawiszowe)
John Blasucci (instr. klawiszowe/ wokal)
Craig Carter (bas/ wokal)
Jimmy Leahey (gitara/ wokal)
Tom Sharpe (perkusja)
August Zadra (gitara/ wokal)
Suzanne DeYoung (wokale)
 
            18 marca 2014 frontman formacji Styx i autor, główny kompozytor repertuaru i najbardziej znanych songów powrócił wskrzeszając w pamięci fanów legendarny kwintet amerykańskiego rocka progresywnego. Po raz drugi w czasie swojej solowej kariery DeYoung odbył nostalgiczną podróż w zamierzchłe czasy, prezentując obszerne rozdziały z dyskograficznego dorobku Styx. Obok dwóch dysków w wersji audio koncert zarejestrowano także na potrzeby edycji płyty DVD w jakości HD. Sympatycy zespołu wiedzą, że od ostatniego takiego wydarzenia minęło ponad 11 lat, kiedy w roku 2003 DeYoung wystąpił na scenie Chicago Theatre wraz z orkiestrą symfoniczną (repertuar Styx posiada moim zdaniem taką osobowość, że dosyć łatwo ją zmienić i przystosować do wykonania z symfonikami) przedstawiając spektakl rockowy obejmujący historyczne kompozycje Styx, udokumentowany przed dekadą jak i obecnie dwoma płytami CD i jedną DVD. Dennis DeYoung jak mało kto spośród „pierwotnych” członków zespołu ma legitymację do posługiwania się nazwą i logo Styx, ponieważ pod koniec lat 60-tych był jednym ze współzałożycieli i przez cały okres działalności grupy wywierał znaczący wpływ na profil jej twórczości, charyzmę artystyczną, zdobytą i niekwestionowaną, szczególnie na kontynencie amerykańskim popularność, a jego głos poprzez swoją barwę i manierę wykonawczą stał się od początku istnienia rozpoznawalną marką, kojarzoną w świecie rocka jednoznacznie z biografią i dyskografią Styx. Dlatego aktualny „powrót do przeszłości” to nostalgiczna podróż do najbardziej odległych (połowa lat 70-tych) zakątków dziedzictwa tej zasłużonej dla progrocka i rocka symfonicznego kapeli. Siwy, starszy Pan z mikrofonem w ręku, ale głos dalej rozpoznawalny, jego tembr, metodyka manewrowania na skali, sposób zachowania na scenie, specyficzne, łagodne „z duchem romantyzmu” interpretowanie tekstów, charakterystyczne „rozmówki” z publicznością i ich klimat, jakby wszyscy uczestniczyli w towarzyskim spotkaniu dawno niewidzianych przyjaciół, a wszystkie te elementy show jakby „żywcem” wyciągnięte z klatek starego filmu z tytułową rolą Styx, filmu przedstawionego w odnowionym formacie i w innej rzeczywistości. Jeszcze jedna uwaga w formie przytyku, dotycząca gadulstwa muzyka, który między utworami „gaworzy” niekiedy minutę z zebranymi, ignorując zupełnie oczekiwanie na czystą muzykę. Może to przeszkadzać w odbiorze. Snucie długich monologów rozbija skutecznie dramaturgię występu, prowadząc do zwykłej prozaicznej nudy, choć uczciwie trzeba przyznać, że oceniając po temperaturze reakcji, publiczność jest zachwycona, traktując te dysputy jak świetną, familiarną zabawę. Przypuszczam, że czytelnikami HMP są w przeważającej części fani rocka o dwa pokolenia młodsi ode mnie, dlatego za zasadne uważam odkurzenie kilku mocno wytartych kart z encyklopedii historii rocka i przypomnienie, kto „ukrywa” się pod hasłem „Styx”, tym bardziej, że w Europie band ten nie zdobył oszałamiającej popularności, raczej był postrzegany jak drugoligowy, będąc docenianym, ale bez takiego gwiazdorskiego blichtru i szału jak w Ameryce.
            Nigdy nie należałem do zagorzałych fanów progresji ze etykietką „Made in USA”. Sam tak do końca nie wiem, skąd wynika ta moja rezerwa, ale zapewniam, że to czysto subiektywny wybór. Uznając granicę między rzeczową krytyką a nieznośnym krytykanctwem (skłonność do nierzeczowego krytykowania i wydawania bezcelowych negatywnych sądów) przyznaję, że doceniam wkład gatunku zwanego amerykańskim rockiem progresywnym w rozwój światowej kultury muzycznej, ale zawsze odczuwałem taki wewnętrzny dyskomfort, który jak chochlik podpowiadał, że są takie elementy stylu kapel amerykańskich, których ja nie potrafię, przy całej dobrej woli, zaakceptować. Jednym z tych składników jest granie równo- prosto- rytmicznie, ale bez finezji i chęci łamania pewnych kanonów, przyzwyczajeń, zastanych trendów czy skamieniałych standardów. Może się mylę, ale od lat pokutuje w pewnych kręgach słuchaczy opinia, niektórzy powiedzą, że to tylko zmurszały stereotyp, że Amerykańce nigdy nie zrozumieją muzyki zespołów, które „bawią” się w projektowanie wielowątkowych kompozycji, rozciągniętych w czasie, w których spotykają się niekiedy skrajne rozwiązania w kwestii rytmiki, brzmienia, wykorzystywania komponentu symfoniczności, łączenia kilku wątków melodycznych. Z tego samego powodu jako przeciętny słuchacz nie rozumiem sławy i autorytetu artystycznego takich postaci kultury USA jak „the boss” czyli Bruce Springsteen, albo Eagles czy ZZ Top. O.k. ich sprawa, mają do tego pełne prawo i basta! Składam to na karb przekonania Amerykanów o własnej wielkości jako kraju, a co za tym idzie „towarów” tam produkowanych. Ale pozostawmy tę moją pseudo socjologiczną teorię, bo nie czuję się kompetentny, aby dalej snuć takie niemuzyczne rozważania.
Oczywiście znam z podręczników historii rocka nazwy amerykańskich kapel, nawet więcej, próbowałem wiele lat temu zmierzyć się z ich twórczością (Canned Heat, Grateful Dead, Crossby, Stills, Nash & Young czy Starcastle), bo nie chciałem mieć poczucia, że coś wartościowego umknęło mojej uwadze, ale akcja zakończyła się fiaskiem. Naturalnie daleko mi do postawy „walenia wszystkiego globalnie w czambuł”, dlatego z biegiem czasu bez przymusu medialnego zdążyłem nawet polubić cząstkowo bądź w komplecie twórczość niektórych z nich. Pierwszy band, który przychodzi mi do głowy to Kansas, w moim mniemaniu rewelacyjna muzyka, którą po prostu uwielbiam (ach te partie skrzypcowe, to miód na serce). Każdy album Kansas „łykam w całości bez popitki” i zawsze chcę więcej i więcej. Do tej samej kategorii „Favorites” zaliczam także Dream Theater, a z przeszłości Iron Butterfly. Ale takich kapel mam w swoim spisie niewiele. Znacznie więcej potrafię wskazać formacji rockowych, których nagrania traktowałem wybiórczo, tzn. do gustu przypadły mi niektóre kompozycje. Tak było z The Doors (genialny „The End” i jego obecność na ścieżce dźwiękowej filmu Coppoli „Czas Apokalipsy” (1979)), Boston, Blue Öyster Cult, Chicago, Manfred Mann, Journey, Foreigner, Lynyrd Skynyrd, Supertramp czy właśnie bohater tego artykułu Styx. Świadomie nie zaznaczyłem nazw rockowych składów z czasów bliskich współczesności, bo przecież tematem tekstu nie są moje osobiste preferencje muzyczne. Wyżej podane argumenty nie pozwalają mi występować na forum na stanowisku eksperta w dziedzinie „american rock”, chociaż akurat w zakresie pojedynczych utworów z obszernej biografii płytowej Styx czuję się mocny, ponieważ przez lata całe dzięki przyjaciołom i sobie nasłuchałem się tych dźwięków do woli. Na zakończenie tych refleksji postaram się podać kilka faktów z okresu aktywności Styx.
Dawno temu w Ameryce, czyli krótka historia Styx, pionierów rocka progresywnego.
            Nazwę zaczerpnięto z mitologii greckiej, a Styks to główna spośród pięciu rzek Hadesu, przez którą musiała przeprawić się każda dusza zmarłej osoby w drodze do krainy zmarłych. Przez Styks przewoził Charon. Nie znalazłem wiarygodnego wyjaśnienia, dlaczego pod koniec lat 60- tych Dennis DeYoung (wokal, instr. klawiszowe) oraz bracia Chuck (bas) i John Panozzo (perkusja) zakładając kapelę zdecydowali się na taką nazwę. Do swojego trio panowie dokooptowali gitarzystów Jamesa Younga i Johna Curulewskiego i ruszyli na podbój rockowej Ameryki. Udało im się dosyć szybko podpisać kontrakt z Nickel Records i w roku 1972 ukazała się ich pierwsza publikacja, oczywiście stosownie do tamtych czasów był to winyl pt. „Styx”. Przez następne dwa lata wydali aż trzy studyjne płyty długogrające (ale tempo!) i wypracowali własny styl, mieszankę gitarowego rocka, z elementami art rocka, z silnie zaakcentowanymi partiami organów Hammonda i wstawkami wielogłosowymi (chórki to zawsze była silna strona Styx). Niewątpliwie lokalnie odnieśli sukces, a ponieważ mieli też talent do tworzenia przebojowych piosenek, niektóre z nich zauważone zostały przez rozgłośnie radiowe. Pierwszym ogólnoamerykańskim hitem stała się ballada „Lady” z albumu „Styx II” (1973), która w 1975 awansowała na listę Top- 10 i pociągnęła popularność całego albumu, który osiągnął status „złotej płyty” ( w tamtym okresie oznaczało to minimalny próg sprzedaży- 500 tysięcy egzemplarzy!!!). I tym oto sposobem Styx, wtedy anonimowy kwintet wypłynął na „szerokie wody” i stał się dobrem narodowym, ściągającym tłumy na swoje koncerty. W roku 1978 Styx opublikował, według mojej opinii, swój najlepszy album w karierze „Pieces of Eight”, jak sam tytuł wskazuje, ósmy w kolejności, koncept- album, najbardziej złożony, „progresywny”. Swoistym paradoksem jest fakt, że ten longplay stał się bardziej ceniony najpierw w Europie, będąc przepustką Styx do wkroczenia na salony progresji na Starym Kontynencie. A później z tą karierą różnie bywało. Falowała. W erze punk rocka muzycy Styx „uciekli” w kompletną „prościznę”, próbując przetrwać jako producenci przebojów, niektórych na granicy „kiczu”, ale widząc, że to droga donikąd, Dennis DeYoung i koledzy podjęli trudną decyzję o rozwiązaniu zespołu w roku 1984. Choć trochę uszczypliwie trzeba zaznaczyć, że na koncie bankowym artystów wszystko było o.k., a przebój „Mr. Roboto” z tytułem adekwatnym do muzycznej treści, sprzedał się jako singiel w ilości ponad 1 miliona sztuk (!). Przez pięć lat panowała głucha cisza, a w roku 1989 nastąpiła reaktywacja na trzy kolejne lata, następnie los Styx zawisł na trzy „roczki” w próżni, by zostać wybudzonym ze stanu artystycznej hibernacji w roku 1995. Działają do dziś, ale w składzie brakuje trzech członków, współautorów projektu. Po pierwszym rozwodzie w roku 1984 Dennis DeYoung rozpoczął karierę solową, w ramach której zarejestrował pięć pełnowymiarowych wydawnictw, jednak przez cały ten okres zawsze towarzyszył mu duch Styx z lat minionych, a sam artysta organizując swoje show całymi garściami czerpał ze spadku Styx, mając zresztą do tego pełne prawo.
Dennis DeYoung współcześnie
            Analizując zawartość edycji koncertowej muzyki z logo Styx i solowych kompozycji autora łatwo dojść do spostrzeżenia, że dużą część tych nagrań jawnie kojarzy się z dziejami jego macierzystej formacji. Najwięcej swoich reprezentantów, po trzech, mają dwa albumy Styx, „The Grand Illusion” (1977) i „Pieces Of Eight” (1978). Jednak nie wywołuje to irytacji, ponieważ od ostatniej wizyty na terytorium Styx minęło 10 lat, a ludziska przychodzą na koncert oczekując utworów zespołu, które przedstawiono po odświeżeniu, z aranżacjami po delikatnym liftingu. Układając program imprezy muzyk miał do dyspozycji obszerną dyskografię grupy, a także swoją i jedynym jego zmartwieniem pozostała odpowiedź na pytanie, co odrzucić z tej masy dźwięków, które przeboje nadają się do przypomnienia, które zostawić w poczekalni, jakie kompozycje z potencjałem progresywności odzwierciedlają charakterystykę stylu Styx, a które z nich pod wpływem nieubłaganego czasu stały się lekko przestarzałe. Jedno należy w tej kwestii przyznać, że wokalista dokonał trafnego wyboru, a on sam jako wokalista zachował tę magiczną, identyfikowalną natychmiast barwę głosu, a w roli instrumentalisty pozostał wierny tradycji, kreując liczne partie solowe z wykorzystaniem organów Hammonda oraz syntezatorów z nieśmiertelnym moogiem na czele. Program koncertu ułożony został chronologicznie i znalazły się w nim utwory z 10 letniego okresu działalności Styx, począwszy od „Lady” z albumu „Styx II” aż po „Mr. Roboto” ze średnio udanego longplaya „ Kilroy Was Here” (1983), a zapewne zupełnie przez przypadek dysk pierwszy wypełniły kompozycje krótsze, bardziej przebojowe, natomiast na „Dwójce” zebrano kilka przykładów inklinacji Styx do tworzenia progresji. Mimo takiego rozstawienia nagrań dla mnie apogeum wydawnictwa to pierwsze dźwięki hymnu „Suite Madame Blue”, ponad 9- minutowego przedstawiciela starego, stylowego proga. Właśnie wtedy spowijająca mgła magii staje się najgęstsza, zasłuchana publiczność milczy jak trakcie jakiegoś rockowego misterium, a główny aktor opanowuje przestrzeń w części pierwszej brzmieniem swoich partii klawiszowych, by po szóstej minucie dopuścić do wspólnego dzieła zdecydowanie hard rockowe gitary, które tną jak brzytwa, stanowiąc akompaniament dla popisów wokalnych, tych solo i w chórkach. Świetny akt spektaklu, dlatego szaleńczy entuzjazm publiczności wydaje się w pełni uzasadniony. Kolejne czary obiecuje „Best Of Times”, kapitalnie nastrojowym, częściowo śpiewanym przez całą publikę, a to widomy znak, że na koncert nie przybyli przypadkowi słuchacze. Fantastyczne gitary, wokalna perfekcja wykonawcza, śliczny temat melodyczny, unoszący się w powietrzu nastrój romantyczności potwierdzają klasę tej pieśni. To taki „nieamerykański” kawałek, o dosyć miękkim brzmieniu i z wyrafinowanymi partiami klawiszy, fortepianu, gitary, podniosłą orkiestracją. Wspaniała rockowa symfonia, fragment do słuchania i refleksji, bez szans na wspólne podskakiwanie czy zbiorowe klaskanie. Ale dobry koncert nienawidzi stagnacji, dlatego utwór „Renegade” „wymiótł” resztki melancholii, ostre, motoryczne, rock’n’rollowe riffy gitary demolują ciszę aż miło, a solówka swoją energią i spontanicznością wyrywa drzwi z zawiasów. Kolejny raz pojawiają się także specyficzne kiedyś dla Styx wielogłosy, bo w tej kapeli śpiewać musieli umieć wszyscy, łącznie z technicznymi. Finałem całości w wersji „na żywo” jest perełka „Come Sail Away”, ze słowami doskonale znanymi publiczności, utwór składający się nieformalnie z dwóch akapitów, w pierwszym nostalgiczna piosenka z fortepianowym akompaniamentem, która po 2:20 przeobraża w „dzikie rockowe zwierzę”, z gitarami rozdającymi instrumentalne „karty” i wykrzyczanym refrenem. Swoje „trzy grosze” dorzucają do struktury brzmienia około 3:40 syntezatory pod wodzą Dennisa DeYoung. Taka wymienność wiodących ról na linii klawisze- gitary trwa jeszcze blisko trzy minuty, a wszystko kończy owacja zebranych tłumnie słuchaczy. Odnosząc jeszcze jedną uwagę do zawartości pierwszego dysku, chciałbym uzupełnić, że nie we wszystkich utworach DeYoung prowadzi linie wokalne. Postanowił on, że w piosenkach oryginalnie śpiewanych w składzie Styx przez Tommy Shawa zastąpi go gitarzysta August Zadra, którego walory głosowe świetnie się do wykonania tego zadania nadają. I jeszcze jedno zdarzenie potraktować można jako ewenement. Odpowiedzialność za drugoplanowe wokale przejęła za namową męża Suzanne DeYoung, prywatnie od 44 lat żona Dennisa, która do tej pory nie miała odwagi, aby wystąpić na scenie obok męża. Gdyby dokonać porównania wykonań Styx z wersjami Anno domini 2014 można dojść do wniosku, że obecny skład, głównie dzięki żywiołowości gitarzystów sprawia bardziej rockowe wrażenie. Sam bohater wieczoru jako klawiszowiec otrzymuje znaczące wsparcie od drugiego keyboardera Johna Blasucci i w tych momentach siłą rzeczy na pierwszym planie rządzą bardziej symfoniczno- balladowe inklinacje Dennisa, spychając żywioł elektrycznych strun na drugi plan. Ale zwolennicy gitarowego poweru też niejednokrotnie uzyskują rekompensatę, której kulminacją jest otwieracz drugiego krążka „Rockin The Paradise”.
            Podsumowując można stwierdzić, że Dennis DeYoung pomimo swoich 67 lat (!!!) utrzymuje się w znakomitej formie, zarówno fizycznej, emanując energią przez cały grubo ponad półtoragodzinny set, jak też wokalnej, ponieważ głos pozostał dalej mocny, melodyjny, nawet biorąc poprawkę na techniczne korekty przy miksowaniu materiału. Ten koncert stanowi także potwierdzenie, że repertuar Styx nie umarł 40 lat temu, lecz współcześnie potrafi oddziaływać tak samo zniewalająco i magicznie jak przed czterema dekadami. Duża zasługa w tej strategii samego projektodawcy, który na scenie pozostał wierny brzmieniu analogowych instrumentów, ignorując nowinki techniczne. Zresztą jego nastawienie do pogoni za nowościami ilustruje celnie skrawek wywiadu załączonego do wizyjnej rejestracji „live”, gdy dziennikarz prowokuje go do porównania funkcjonowania klasycznego rocka z jego modernistycznym image, artysta odpowiada cytatem z songu „Mr. Roboto” „….too much technology”. I niech ta zdawkowa wypowiedź posłuży jako pointa tej recenzji.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek
 

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4988412
DzisiajDzisiaj3032
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień11046
Ten miesiącTen miesiąc71245
WszystkieWszystkie4988412
44.222.212.138