Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

PAIN OF SALVATION - Falling Home

 

(2014 InsideOut Music)
Autor: Włodek Kucharek
 
 
painofsalvation-fallinghome
1.Stress
2.Linoleum
3.To The Shoreline
4.Holy Diver
5.1979
6.Chain Sling
7.Perfect Day
8.Mrs. Modern Mother Mary
9.Flame To The Moth
10.Spitfall
11.Falling Home
 
SKŁAD:
Daniel Gildenlöw (wokal/ gitara)
Ragnar Zolberg (gitara/ wokal)
Leo Margarit (perkusja/ wokal)
Daniel Karlsson (instr. klawiszowe/ wokal)
Gustaf Hielm (bas/ wokal)
 
            Daniela Goldenlöw i jego kolegów zrzeszonych pod wspólnym szyldem Pain Of Salvation słucham już ładnych parę latek, a dokładnie od dnia, kiedy wpadł mi do ręki ich studyjny album “The Perfect Element, Part I” w roku 2000. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że lepiej trafić nie mogłem, ponieważ wyżej wymieniony z tytułu album uznawany jest w kręgach fanów, ale także mediów za jeden z najlepszych, a może nawet za najbardziej prominetny w dyskografii Szwedów. Od samego początku zachwyciłem się całą paletą nastrojów zawartą w ich przekazie muzycznym, oraz wspaniałym tętniącym bogactwem brzmieniem, zbudowanym niekiedy na zasadzie ekstremalnych kontrastów. Gildenlöw jak rzadko który rockowy twórca potrafi zestawić obok siebie sekwencje dźwięków, które na “pierwszy słuch” zupełnie do siebie nie pasują, nawet więcej, wykluczają się wzajemnie budując dysonans. I tym oto sposobem na terytorium jednej kompozycji pojawiają się ostre, surowe i skrajnie agresywne riffy gitary przechodzące w “terapię” akustyczną, tony minimalistyczne, wręcz ascetyczne graniczą z rozbuchaną i monumentalną frazą, w której oprócz różnych odcieni rockowego instrumentarium wypływają para symfoniczne aranżacje, a wokal potrafi gwałtownie przeobrazić się z sennego, cedzącego słowa w krzyczącego, niekiedy growlującego osobnika. Taka konfiguracja brzmienia to bez wątpienia zasługa głównego “machera” grupy w zakresie kompozycji, produkcji, miksów, czyli Daniela Gildenlöw. Rzadko zdarza się, że jeden z członków całej grupy odciska tak wyraźne piętno na globalnym wizerunku artystycznym formacji, jak ma to miejsce w przypadku Pain Of Salvation. Styl samego zespołu trudno jednoznacznie sklasyfikować, ponieważ ich utwory swobodnie przekraczają umowne granice wielu stylów, ignorując je, stąd uzyskany taką drogą konglomerat dźwięków wyróżnia się brakiem podobieństwa do jakiegokolwiek zjawiska szeroko pojmowanej sceny rockowej. Daniel Gildelöw nie cierpi szufladkowania, a komponując kompletnie nie przejmuje się stylistycznym pochodzeniem tworzonego materiału muzycznego. Fachowcy w branży wskazują w twórczości szwedzkiego bandu wpływy heavy metalu, metalu progresywnego, rocka progresywnego, muzyki punk, folk, free jazzu, rocka symfonicznego, atmosferycznej ballady. Aż dziw bierze, że tak połączona materia nie “rozjedża” się stylistycznie, tworząc najczęściej autonomiczny, spójny organizm. Muzyka spod znaku Pain Of Salvation to dosyć skomplikowana, strukturalnie złożona materia, wymagająca wysiłku intelektualnego odbiorcy, ambitna i wielowątkowa. Muzycy z upodobaniem łamią konwenanse, standardy, kreując własne wizje przełożone na zbiory dźwięków w atmosferycznej otoczce. Słuchacze znający dokonania Pain Of Salvation wiedzą doskonale, że kwintet jest prawdziwym mistrzem w reżyserowaniu wytrawnych concept- albumów, w których każda cząstka odgrywa istotną rolę, wpływając na kształt projektu. Właśnie wspomniana na wstępie płyta “The Perfect Element, Part I” należy do tej kategorii, kolejne to “Be” czy “Scarsick” zwana przez fanów czasami “The Perfect Element, Part II”. Koncepty to rozłożyste formy, zestawione z wielu komponentów, połączonych wspólnym tematem, wymagające w celu ich zrozumienia całościowej analizy. Zapewne nie czas i miejsce, aby poruszać zasygnalizowaną problematykę, być może kiedyś przy okazji kolejnego concept- albumu autorstwa Pain Of Salvation będzie możliwość bardziej dogłębnego odniesienia do głównych założeń, ponieważ przedmiot tej recenzji wydawnictwo “Falling Home” zostało okrzyknięte płytą akustyczną, co już na początku wprowadza zamęt. Ponieważ nie jest do końca prawdą, że jedenaście składników albumu zostało przedstawionych w wersjach unplugged. Daniel Gildenlöw wcale nie epizodycznie korzysta z możliwości gitary elektrycznej, może nie w pełnym zakresie, ale dźwięki elektryczne na pewno nie zostały wypchnięte na niezauważalny margines, w niektórych fragmentach to one decydują o obliczu kompozycji, o czym będzie sposobność napisać więcej przy omawianiu kolejnych piosenek z listy tracków. Także klawiszowiec Daniel Karlsson nie ogranicza się w swoich partiach do klasycznego fortepianu, wykorzystując potencjał wspaniale ciepłych i intensywnych brzmień organów oraz Fendera Rhodes zwanego również potocznie piano Fender, instrumentu będącego rodzajem elektrycznego fortepianu, który największą popularność osiągnął w latach 70-tych XX. wieku. Ciekawostką jest, że Rhodes ma drewnianą klawiaturę. Instrument ten wykorzystywany był i jest powszechnie zarówno w muzyce rockowej, jak też jazzowej. Na Fenderze lubił grać Ray Manzarek z The Doors, a jak czynił to wspaniale wystarczy posłuchać jego partii solowej w “Riders On The Storm”. Oprócz niego w dziejach sztuki muzycznej grali tacy geniusze jak Chick Corea, Herbie Hancock, Dave Clempson z Colosseum, a także węgierski wirtuoz Gabor Presser z Locomotiv GT.
            Wracając do życiorysu Pain Of Salvation należy przypomnieć, że grupa powstała z inicjatywy Daniela Gildenlöw, cudownego dziecka szwedzkiego rocka, “dziecka” w dosłownym sensie, ponieważ Daniel rozpoczął start do kariery w wieku 11 lat, gdy założył pierwszy rockowy band Reality w 1984 roku, a ten zaczął odnosić regularne sukcesy w różnych konkursach i na festiwalach. Siedem lat później grupa zyskała nową nazwę, Pain Of Salvation i w 1994 po licznych zmianach personalnych nagrała na kasecie magnetofonowej swoje debiutanckie demo “Hereafter”, które nie spotkało się z zainteresowaniem jakiejkolwiek wytwórni płytowej. Upłynęły kolejne trzy lata, gdy zespół nagrał swój pierwszy album na dysku kompaktowym “Entropia”, który zignorowano w Europie totalnie. Nie wiadomo dlaczego, ale nowe dźwięki spotkały się z życzliwym przyjęciem w Japonii, skąd pozytywne opinie o zawartości krążka “rozeszły” się po całym kontynencie azjatyckim. Także druga publikacja “One Hour By The Concrete Lake” ukazała się w kraju Kwitnącej Wiśni, dopiero później poprzez InsideOut Music z ofertą POS zaznajomili się słuchacze w Europie. Od tego czasu Szwedzi porzucili swoją anonimowość, a prawdziwym przełomem stało się stworzenie “The Perfect Element, Part I”, płyty uznawanej przez wielu do współczesności za największe osiągnięcie artystyczne szwedzkiego kwintetu. Potem ekipa Daniela Gildenlöw wydawała kolejne longplaye, z których każdy stawał się wydarzeniem, budząc emocje wśród słuchaczy.
            I tak doszliśmy do czasów współczesnych. Przed kilkoma dniami InsideOut Music opublikował światu następną nowość Szwedów zatytułowaną “Falling Home”. Album zapowiadany jako akustyczny nie jest zupełnie “bez prądu”, o czym umieściłem wzmiankę już na wstępie. Program obejmuje jedenaście utworów, z których osiem to zupełnie na nowo zaaranżowane kompozycje z albumów studyjnych grupy, od “Stress” z debiutu fonograficznego “Entropia” po reprezentantów dyptyku “Road Salt”. W repertuarze uwzględniono także dwa covery, “Holy Diver” Ronnie Jamesa Dio oraz “Perfect Day” Lou Reeda, obu nieżyjących legendarnych twórców rockowych. Listę zamyka piosenka tytułowa, pachnąca jeszcze kompozytorską świeżością. Wyłączywszy punkt ostatni wszystkie pozostałe utwory uzyskały zupełnie nowy wymiar artystyczny, praktycznie można powiedzieć, że są to absolutne nowości, tak wielkiej transormacji uległy ich struktury. To powoduje, że nikt nie powinien marudzić, że naciągnięto go “na kasę” klonując znane kawałki repertuaru Pain Of Salvation. W każdej sekundzie słychać , że Daniel z kolegami włożył niesamowicie dużo pracy w premierowe skonfigurowanie tych songów. Są na tej płycie takie miejsca, że nawet eksperci od twórczości zespołu mogą mieć trudności, przynajmniej na wstępie, z prawidłową identyfikacją albumowych składników. Oczywiście nowy nie znaczy lepszy, dlatego w dalszej części recenzji postaram się zwrócić uwagę na najważniejsze efekty dokonanych przeróbek. Dla większego porządku zamieszczę w nawiasie informację z tytułem albumu, dotyczącą pochodzenia danego utworu.
“Stress” (“Entropia”) - sądzę, że ta pół - akustyczna interpretacja wywołać może zupełnie rozbieżne reakcje słuchaczy, jednym spodoba się takie swobodne ukształtowanie jej struktury, innych zrazi istny tygiel gatunkowy, a może się tak stać z kilku powodów. Oryginał sam w sobie posiada nieźle zakręcony charakter, łamańców rytmicznych tam bez liku, wspieranych skutecznie przez rozwiązania atonalne, dlatego powstaje wrażenie, że w strukturze kompozycji panuje niezły bałagan, a zalążków jakiegoś tam skrawka melodycznego to nawet jak ze świecą szukać, to rezultat będzie marny. W aktualnej wersji przygotowanej na potrzeby dysku “Falling Home” połączono fragmenty ocierające się o jazz, szczególnie wokale, które budzą we mnie wspomnienia sztuki muzycznej uprawianej przez genialny, ceniony na świecie polski kwintet wokalny (czerty głosy męskie plus Ona czyli Ewa Wanat) Novi Singers. Kiedyś, tzn. we wczesnych latach 70-tych młodzież (hihi... ale staromodne określenie. Ja także w tych prehistorycznych czasach zaliczałem się jako licealista, a później student do tej grupy) ówczesne młode pokolenie zainteresowane kulturą muzyczną eksplorowało także dziedziny nierockowe, wśród nich najróżniejsze odłamy jazzu, zachęceni lekturą magazynu “Jazz Forum”, ukazującego się po dziś dzień. Nie wypadało nie znać tego kwintetu wokalnego, tym bardziej, że czasami nawet, wtedy jeszcze czarno- biała telewizja, prezentowała ich, nie wiem jak to nazwać, ale niech będzie, teledyski, a o ich sukcesach w promowaniu zdobyczy socjalistycznej Ojczyzny mówiono nawet w Dzienniku Telewizyjnym! Nie robię sobie żadnych jaj, takie kiedyś były czas i już. Ale wracając do Pain Of Salvation. Daniel Gildenlöw śpiewając próbuje- do końca nie wiem, czy moja identyfikacja jest prawidłowa- tak jak wspomniani Novi Singers wykorzystywać głos w roli instrumentu muzycznego. W połowie lat sześćdziesiątych była to jedna z tendencji jazzu nowoczesnego, a technika ta nosi nazwę śpiewu instrumentalnego. Prekursorami w Polsce był właśnie w/w kwintet wokalny (na starcie kariery, później kwartet). Daniel wykonuje swoją partię z własnym akompaniamentem gitary akustycznej, do niej “doszlusowują” po jakimś czasie perkusja oraz piano Fendera. Ta jazzowa maniera wykonawcza staje się jeszcze bardziej wyrazista po pierwszej minucie, a cały spektakl trwa jeszcze sześćdziesiąt sekund. Chwilę potem następuje szleńcze przejście do strefy wpływów elektrycznego bluesa, a sygnał do zmiany daje gitara elektryczna. Zwroty muzycznej akcji notujemy co kilkadziesiąt sekund. Po trzeciej minucie popisową partię prowadzi na fortepianie elektrycznym Daniel Karlsson, a fragment ten przywołuje znowu najlepsze tradycje z historii jazzu i takich instrumentalistów jak Herbie Hancock czy Chick Corea. Bonusem w dalszej części jest obecność Hammondziaków, krótka ale słyszalna i złożone kombinacje wokalne, z głosem Daniela Gildenlöw na pierwszym planie i wielogłosami w tle. Rozpisałem się na temat pierwszej kompozycji tak obszernie jakby trwała przynajmiej z 20 minut, a to przecież tylko dokładnie 5:32, ale trzeba przyznać, że zmienność jej dźwiękowych sekwencji, rytmu, wymienność akcentów brzmienia elektrycznego w mniejszości, z intensywnością tonów akustycznych w przewadze, jest imponująca. Sam pomysł na taką parafrazę zahacza o szaleństwo, ale jego realizacja nie należy na pewno do zadań łatwych, ponieważ wymaga niezwykłej elastyczności w podejściu do konfiguracji podziałów rytmicznych.
“Linoleum” (Road Salt One”) - kolejny przykład udanego przeistoczenia nagrania oryginalnego, w pierwszej części agresywnego, dosyć surowego wokalnie i instrumentalnie, “poprzecinanego” wściekłym riffem i kaskadą perkusyjnych bitów w zupełnie innych byt muzyczny. Dominują w nim ascetyczna instrumentalizacja i wynikające z niej bardzo oszczędne, żeby nie powiedzieć minimalistyczne brzmienie, na które obok wokalu składają się także dźwięki generowane przez miotełki perkusyjne “szeleszczące” po talerzach, skąpa akustyka gitary, śladowe, prawie niesłyszalne klawisze. Dopiero w dalszym fragmencie (2:35) utwór na moment podbija dynamikę za sprawą gęstych organów, podniesionego głosu i ożywionych bębnów, ale to kilkunastosekundowy incydent. Chwilę później wszystko wraca do ustalonej na wstępie normy. W wyniku tych zabiegów stała się rzeczy dziwna, mianowicie na urodzie zyskała wyeksponowana melodia, która w elektrycznym otoczeniu wydaje się być schowana za nawałnicą dźwięków. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że przedstawiona wersja z ograniczonym dostępem do prądu zerwała ze swoim oryginalnym wizerunkiem ze ścieżek “Road Salt”, stając się samodzielnym bytem, wcale nie gorszym. Mnie ta interpretacja intryguje i stanowi dowód kreatywnej siły wykonawców.
“To The Shoreline” (“Road Salt Two”) - we wnętrzu tej urokliwej, melodyjnej piosenki autorzy przeróbki nie musieli za dużo majstrować, odjęto trochę decybeli, wyciszono nieznacznie kaoalicję instrumentów, ale te zabiegi modernizacyjne nie wpłynęły na usposobienie tej kompozycji. Dalej jest diabelnie melodyjnie, zachowano prawie nie naruszone brzmienie fraz wokalnych, skrupulatnie odtworzono wielogłosowe tło, stanowiące mocny punkt programu, sekcja precyzyjnie punktuje rytmicznie, a delikatnie wycofane klawisze snują się tu i ówdzie w przestrzeni utworu.
“Holy Diver” (Ronnie James Dio album “Holy Diver”) - oj zdziwiłby się śp. Ronnie James Dio wykonaniem coveru “Holy Diver” z debiutanckiego albumu grupy Dio. Oj zdziwiłby się bardzo, ze szczęką “wyciągniętą” do samej ziemi. Tutaj prawie żaden element oryginalnego wykonania nie oparł się reformatorskiemu działaniu Daniela Gildenlöw i jego kolegów. Na pewno nie jest to hard rockowy killer, zmieniło się totalnie oblicze tej dostojnej pulsującej Hammondami kompozycji. Owszem brzmienie organów to obok konturów melodii jedyny znak rozpoznawczy “przemycony” z wykonania Dio, chociaż w wersji Pain Of Salvation partie organowe są zdecydowanie mnie intensywne, bardziej skromne. Zniknęła aura tajemniczości budowana w oryginale od samego początku dźwiękowymi efektami specjalnymi, z odgłosami burzy itd. itp..Od pierwszej sekundy w wersji z albumu “Falling Home” słyszymy raczej sekwencje jazzowe, z elektryczną gitarą w manierze- i znowu te skojarzenia- Patha Metheny. Wokalnie chórki nawiązują do wokalnych patentów amerykańskiej, wokalnej grupy jazzowej The Manhattan Transfer (dwie damy i dwóch gentlemenów), dalekiej od rocka, co szczególnie “wypływa” po upływie pierwszej minuty. Dokładnie w punkcie 1:48 członkowie PoS serwują nam kolejną niespodziankę, mianowicie radykalne przejście z konwencji jazzowej do reggae (!!!), tak jakby duch Boba Marleya ponownie zawitał na naszą planetę. Posłuchajcie tej gitarki, tego kołyszącego rytmu, wyobraźnia tworzy obraz plaży na Jamajce z tańczącym z drinkami w ręku rozbawionym towarzystwem. A po 2:30 powrót do tematu początkowego ze świetnymi partiami solowymi rewelacyjnej gitary rywalizującej z Hammondami. Opis brzmi niewiarygodnie, ale jest prawdziwy. Według mojej opinii nowy “Holy Diver” to wielki utwór, dowód niesamowitej wszechstronności artystów, którzy w konwencji oddalonej o lata świetlne od rocka czują się jak przysłowiowe “ryby w wodzie”. Luzik, swoboda, skłonność do jamowania. Świetna rzecz!
“1979” (“Road Salt Two”) - kto zna pierwowzór z dysku sprzed trzech lat, ten wie, że jest to śliczna, delikatna ballada, kwintensencja tego, co można opatrzyć nazwą “acoustic song”. Dlatego autorzy nie musieli zbytnio mieszać w strukturze piosenki, pozostawiając ją w stanie prawie niezmienionym, co nie podważa faktu zasadności jej wyboru do programu “Falling Home”. Pomimo tego, że stanowi w pewnym sensie “powtórkę z rozrywki” doskonale wpasowuje się w klimat nowego wydawnictwa.
“Chain Sling” (“Remedy Lane”) - publikacjia “Remedy Lane” to był drugi punkt dyskografii, od którego zaczęła się moja znajomość z twórczością Szwedów i do dzisiaj uznaję ten album za jeden z ich najlepszych. Napiszę więcej, to prawdziwa fantazja dla uszu fana muzyki rockowej, rzecz, która nie zawiera praktycznie żadnych słabych punktów. Wymieniona z tytułu kompozycja to kapitalny, emocjonalny i żywiołowy przykład interpretacji hiszpańskiego flamenco, z iście diabelsko zakręconą partią perkusji, która wyraża istotę złożoności utworu. Wprawdzie nie ma tutaj kastanietów, brak tancerzy, ale od czego człowiek posiada wyobraźnię. Kumulacja dźwięków dosłownie rozsadza jak dynamit ten spontanicznie wykonany song. Zalety tej mimo swojej akustyczności potężnej i podniosłej pieśni zachowała nowa wersja, która nie wykazuje rażących różnic w konforntacji ze swoim wzorcem, a stanowi dowód, że wielkie utwory muzyczne z pojedynku z upływającym czasem zawsze wychodzą zwycięsko. Szacun!
“Perfect Day” (Lou Reed “Transformer”) - to kultowa ballada genialnego barda i rockowego rewolucjonisty śp. Lou Reeda z 1972 roku. Ale historia pokazuje, że ta wspaniała piosenka ani na moment nie “wylądowała” w zakurzonym archiwum, lecz stanowiła jako, cover wyzwanie dla innych artystów. W październiku 1997 jej nowa wersja wydana na singlu BBC “zebrała” ponad 2 miliony funtów ze sprzedaży w ramach akcji charytatywnej Children In Need, a w wykonaniu wzięli udział tacy artyści jak David Bowie, Bono, Elton John, Tom Jones czy Suzanne Vega. Rok wcześniej piosenkę wykorzystano na ścieżce dźwiękowej filmu “Trainspotting”. Te fakty wskazują dobitnie, że Daniel Gildenlöw postanowił zmierzyć się z legendą. Jak to mu wyszło? Nieco inaczej, ale równie pięknie. Zachowano niepowtarzalny klimat tej ballady, podobnie jak Lou Reed, także w głosie Daniela dominuje nostalgia i smutek. Przepiękna melodia zostaje w umyśle na długo. W porównaniu do oryginału zrezygnowano z aranżacji smyczkowej, wprowadząjąc fortepian. Ponad 40 lat, które minęły od premiery nie wywarło piętna na tym songu, pozostającym świadectwem wielkości artysty, jakim niewątpliwie był Lou Reed. Pain Of Salvation po przeprowadzeniu delikatnego liftingu przywołał to dzieło w pamięci wielu słuchaczy.
Trzy następne pozycje w programie stanowią pakiet utworów pochodzących z albumu “Scarsick”:
“Mrs. Modern Mother Mary”- oryginalnie to prawdziwie nieokiełznane dzikie zwierzę, szarpiące przestrzeń gitarowymi pazurami, eskalacją dynamiki, brzmieniową agresją. Tutaj ingerencja autorów zmieniła wszystko. Wyrwano pazury, usunięto surowość i wokalny gniew wprowadzając klimat balladowy, bazując wyłącznie na akustyce instrumentarium, bardziej eksponując linię melodyczną i nadając subtelne brzmienie. Plamki dźwiękowe elektrycznego fortepianu, oczywiście gitara bez prądu i wyciszona perkusja oraz odrobinę aktorski wokal stanowią obecnie atrybuty tego songu. Mnie ta wersja nie porwała, no ale każdy może mieć własny pogląd, stanowiący przeciwwagę do mojego.
“Flame To The Moth”- “zdjęto” z tego kawałka cały metalowy ciężar brzmienia, jako substytut wprowadzono akustykę gitary, penetrującej rejony latynoskie i trzeba przyznać, że jego nastrojowość, ekspresja wokalna uzupełniona plamkami dźwiękowymi klawiszy oraz motoryczną perkusją stworzyła zupełnie nowe warunki interpretacji. Nowa rzeczywistość instrumentalna oznacza korektę profilu brzmieniowego, także główny motyw melodyczny stał się bardziej wyrazisty. Mnie propozycja Pain Of Salvation przekonuje.
“Spitfall”- porównajmy nagranie zasadnicze z dysku “Scarsick” z przeróbką, z założenia z ogarniczonym dopływem prądu; po pierwsze wskazałbym na specyfikę elektrycznego wykonania, która obejmuje między innymi dziwaczny wokal Daniela Gildelöw, utrzymany w manierze hip hopowej, z deklamowaną warstwą słowną, brzmiącą jak skandowanie haseł. Po drugie, głos “odzyskuje swoją śpiewność w melodyjnym refrenie, a partie instrumentalne kojarzą się z surowym brzmieniowo progmetalem. Wreszcie po trzecie, w środku, po czwartej minucie rockmani wprowadzili instrumentalny przerywnik z domeną klawiszy, nasączony po brzegi elektroniką, trwa to łącznie około 30 sekund, po czym następuje powrót do motywu głównego. Co uległo transformacji na kompakcie “Falling Home”? Może to herezja, co za moment napiszę, ale dla mnie nowa wersja “Spitfall” bije na głowę oryginał. Muzyczni architekci dokonali radykalnych cięć aranżacyjnych, zmniejszyli intensywność partii instrumentalnych, porządkując je w ten sposób, że przydzielili wyraźnie role główne i drugoplanowe. Na froncie brylują wspaniałe organy Hammonda, z narastającą dynamiką. Dzięki temu “trickowi” wyreżyserowano niesamowicie thrillerowaty spektakl, który swoją atmosferą upodabnia się do pełnego mroku i tajemniczości, starusieńkiego kawałka Floydów “Astronomy Domine”. Świetne zagrywka. Strona wokalna pozostała delikatnie hip hopowa, ale jest, nazwałbym to, mniej dominująca, władcza, po prostu więcej w niej fraz jednostajnie mówionych aniżeli skandowanych, ekpresyjnie akcentowanych. Takie stonowanie wokalu wyszło kompozycji na zdrowie. A w refrenie wyeksponowano zabójczą melodykę z bonusem w postaci chórku, co nadaje utworowi piosenkowy wymiar. Wcześniej odgrywające pierwszoplanową rolę partie gitary elektrycznej pozbawiono mocy i w tej interperatcji budują one motoryczne tło do popisu Hammondziaków. “Spitfall” pół- akustyczny nabrał zupełnie innych “kolorów”, innej wartości stricte muzycznej, od brzmienia, przez wyrazisty rytm, po tak ulotny czynnik jak inna nastrojowość. Także wskaźniki dynamiczne rosną sukcesywnie wraz z mijającym czasem, osiągając punkt graniczny około minuty przed końcem.
“Falling Home”- nowość kompozycyjna to dosyć typowa ballada o akustycznym brzmieniu gitary, z wokalnym duetem żeńsko- męskim, oszczędna instrumentalnie. Najmniej ekstrawagancka, najbardziej tradycyjna, balladowa.
Gdyby zacząć odsłuchiwanie całej płyty od pozycji ostatniej, to termin “acoustic album” znalazłby pełne uzasadnienie. Ale Daniel Gildenlöw ze swoją ekipą “złamał “ pewne przyzwyczajenia dotyczące reżyserii typowych albumów akustycznych. W licznych fragmentach wprowadzono partie elektryczne, czy to gitary, czy instrumentów klawiszowych, nadając utworom nowy szlif aranżacyjny. Dzięki temu autorzy osiągnęli zapewne zamierzony efekt, nie serwują “odgrzewanych kotletów” lecz starannie przygotowali premierowe “dania” dźwiękowe, których słucha się z zainteresowaniem, zapominając zupełnie o fakcie, że kiedyś już te kompozycje zaistniały w świadomości słuchaczy, ale w kompletnie innej rzeczywistości artystycznej. Lubię takie wyzwania, gdy twórcy unikają powielania zakurzonych pomysłów starając się dostarczyć fanom nowy produkt będący rezultatem indywidualnych przemyśleń. Sądzę, że kwintetowi Pain Of Salvation profesjonalnie udało się zrealizować zamierzony projekt. Ku uciesze licznej grupy odbiorców.
Ocena 4/ 6
Włodek Kucharek

 

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5054643
DzisiajDzisiaj2176
WczorajWczoraj3081
Ten tydzieńTen tydzień8122
Ten miesiącTen miesiąc58294
WszystkieWszystkie5054643
18.117.148.105