Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

KNIGHT AREA - Hyperdrive

 

(2014 Laser’s Edge)
Autor: Włodek Kucharek
knightarea-hyperdrive
TRACKLIST:
1.Afraid Of The Dark
2.The Lost World
3.Bubble
4.This Day
5.Crimson Skies
6.Avenue Of Broken Dreams
7.Living In Confusion
8.Stepping Out
9.Running Away
10.Songs From The Past
11.Hypnotised
SKŁAD:
Mark Smit (wokal/ instr. klawiszowe)
Gerben Klazinga (instr. klawiszowe)
Mark Bogert (gitary)
Pieter Van Hoorn (perkusja)
Peter Vink (bas)
GOŚCIE:
Arjen Lucassen (gitara)
 
            Sympatykiem twórczości Holendrów z Knight Area jestem od momentu ich debiutu na rynku muzycznym, czyli od roku 2004, gdy ukazał się premierowy materiał na płycie “The Sun also Rises”. Słowo „sympatyk” oznacza dla mnie taką postawę, że życzliwie traktuję ich muzyczne produkcje, ale w tym podejściu do kompozycji szału z mojej strony nie ma, czyli gdy dowiaduję się o nowej ofercie artystycznej- Fe! Jak handlowo i biznesowo!- to nie „gotuję” się wewnątrz z podniecenia bądź nadmiaru adrenaliny. Znam zawartość dokonań fonograficznych bandu, ale do tej pory miałem świadomość, że sporo brakuje w ich pomysłach artystycznych, aby stanąć na progu i śmiało zapukać do drzwi progrockowej ekstraklasy. Ot, solidna porcja melodyjnej progresji, chwilami mnie lub bardziej ostro zagrana, rockowa muza z bardziej udanymi i słabszymi fragmentami. Efekty ich pracy nie układają się w złożoną, skomplikowaną i „zakręconą” strukturę dźwięków, za to gwarantują prawie zawsze dawkę muzyki przyjemnej w duchowej konsumpcji w każdej sytuacji, zarówno w domowym zaciszu ze słuchawkami, jak też w trakcie na przykład jazdy samochodem, żeby sobie urozmaicić monotonny i znany widok za szybą. Sam byłem ciekawy, czy takie moje nastawienie ulegnie korekcie pod wpływem dźwięków zarejestrowanych w studio na nowym wydawnictwie o tytule „Hyperdrive”. Rozstrzygając powyższy dylemat muszę napisać, że nadmiaru euforii bądź entuzjazmu współczesne nagrania kwintetu we mnie nie wywołały, choć chylę czoła przed konsekwencją w poszukiwaniu właściwej drogi, na której pojawiają się drogowskazy z napisami „Progmetal”, lub „Progrock”, stanowiące stylistyczne priorytety kwintetu. Uczciwie przyznać muszę, że przy pierwszym przesłuchaniu oferta Knight Area sprawia wrażenie dosyć świeżej, starannie ułożonej, chociaż zaprojektowanej według znanych już założeń. Niestety, gdy powtórnie płytka ląduje w odtwarzaczu, emocje ulatują, a duchowa część mojego ego zaczyna być targana sprzecznościami, wynikającymi z pewnej powtarzalności rozwiązań melodycznych, rytmicznych, instrumentalnych. Owszem całość została zagrana bardzo profesjonalnie, bo muzykom niczego nie brakuje na polu ich indywidualnych umiejętności, ale  przy częstym obcowaniu z tym materiałem wkrada się monotonia, zapisy dźwiękowe powszednieją, nie budząc już  spontanicznej reakcji, znajoma „gęsia skórka” flaczeje, a powrót do tych jedenastu songów staje się wrażeniem miłym, acz bez ekstrawagancji. Może zbyt wygórowane oczekiwania z mojej strony, ale mam przeświadczenie, że na tym etapie kariery Holendrzy pozostaną zawsze w roli „the guests”, mogąc zapomnieć w koncertowym życiu w rozdaniu rockowych kart przez headlinera. Może to zbyt surowa ocena, ale jestem przekonany, że zgodna z moim sumieniem, a ja nie zamierzam bez powodu lukrować. Ale powróćmy na kilka zdań do niezbyt odległej przeszłości.
            „Ojcem” założycielem bandu jest grający na klawiszach Gerben Klazinga, który dojrzał do tego kroku w roku 2003, gdy wydany nakładem amerykańskiej wytwórni The Laser’s Edge jego solowy album zatytułowany „The Sun also Rises” odniósł niespodziewany sukces. Styl nagranej muzyki stanowił wypadkową zainteresowań autora oraz autorytetu dziesięć lat starszego brata Joopa, który już we wczesnych latach 80- tych słuchał rocka progresywnego. Młodszy Klazinga nazwał swój projekt Knight Area, a nazwa jest tłumaczeniem z niderlandzkiego nazwy ulicy „Ridderbuurt”, przy której mieszkał. Do pierwszej inkarnacji grupy należeli: jego brat Joop (instr. klawiszowe/ flet poprzeczny), Rinie Huigen (gitara), Mark Smit (wokal), Mark Vermeule (gitara), Gijs Koopman (bas) oraz Pieter Van Hoorn (perkusja). Wszyscy wymienieni muzycy nie zaliczali się do grona „żółtodziobów”, a raczej mieli już ugruntowaną pozycję w towarzystwie rockowych muzyków kraju tulipanów, zdobytą poprzez występy w składzie wielu różnych stylistycznie zespołów holenderskich bądź udzielając się w roli muzyków sesyjnych. W Knight Area, nowym tworze artystyczno- personalnym na rockowej mapie zjednoczyła ich idea tworzenia w konwencji rocka progresywnego lat 70- tych. A sam inicjator przedsięwzięcia Gerben Klazinga obok tworzącego się nowego zespołu zaangażowany był w prace innej rockowo- progresywnej formacji o nazwie Sangamo. Rockmani wybrali drogę rozwoju poprzez liczne występy „na żywo”, zaczęli lokalnie w rodzimej Holandii, potem za bliską granicą w Niemczech, a później także na Wyspach Brytyjskich, a w końcu „poniosło” ich do USA, aby wystąpić w ramach tradycyjnego festiwalu progrockowego NEARFest. Do roku 2014, czyli daty opublikowania „Hyperdrive” wydali cztery pełnowymiarowe albumy studyjne. W tym okresie doszło także do rotacji personalnej, skład zmniejszył się o dwóch muzyków (pożegnał się brat Gerbena, Joop oraz gitarzysta R. Huigen), ale to zdarzenie nie przyniosło rewolucji stylistycznej i nie miało większego wpływu na charakterystykę brzmienia obecnego kwintetu. Knight Area z rozmysłem nawiązuje do brzmień z lat 70- tych w progresji wskazując jako źródła inspiracji twórczość Gabrielowskiej ery Genesis, także wczesne longplaye King Crimson (Chociaż ja ze świecą nie mogę znaleźć niczego z bogactwa Karmazynowych dźwięków. Oj, staruszku, słuch nie ten!). Z bardziej współczesnych wpływów można pokusić się o sugestie dotyczące profilu stylistycznego neo- progressive Spock’s Beard z czasu współpracy z Nealem Morsem, oraz całej plejady nieco sławniejszych ekip klasyków neo- progressive z rodzimego kraju, a jednym z ich autorytetów został między innymi Arjen Lucassen, konstruktor koncepcji i główny „udziałowiec” Ayreon i Star One, zaproszony w charakterze gościa do nagrań zamieszczonych na dysku „Hyperdrive”.
Nie mam zamiaru definiować stylu Knight Area, ale gdybym miał wskazać mocne punkty, to wymieniłbym zwartość kompozycji, ich niesztampową melodyjność, nienaganną pracę gitar, nie stroniących od bardziej energetycznych, a nawet metalowo- agresywnych wejść, przyzwoity, solidny wokal i umiarkowanie w wykorzystywaniu możliwości instrumentów klawiszowych. Tak przynajmniej było do tej pory. Gerben Klazinga, wiodący autor tekstów oraz decydent w kwestii wyboru partii instrumentalnych stawia także na prostotę rozwiązań, rezygnując świadomie z konstruowania kompozycji dziejących się na wielu, różnych płaszczyznach, wielowymiarowych, przybierających często formy suity. Jego znakiem rozpoznawczym stały się raczej utwory dosyć jednorodne, zwarte, spójne, oparte na wiodącym motywie melodycznym, niekiedy powtarzanym w trakcie trwania songu, z ograniczoną zawartością partii solowych, które jeżeli już zdołają się „przedrzeć” na pierwszy plan, są krótkie, intensywne, o selektywnym brzmieniu.
            Z zawartością płyty „Hyperdrive” zapoznałem się stosunkowo niedawno, ale żeby „wyostrzyć” kryteria obiektywizmu, wysłuchałem jej kilkukrotnie, ale, przyznam to bez bicia, w niewielkim odstępie czasowym. Biorę pod uwagę możliwość, że ta dosyć krótka perspektywa mogła doprowadzić do zafałszowania całościowego obrazu, ale przecież każdy przyjaciel rocka sam potrafi równie dobrze ocenić wysiłki rockowych artystów. Zacznę od pewnej kontrowersji, ponieważ uważam, że płyta „Hyperdrive” na pewno nie wywinduje Knight Area na wyższy poziom klasyfikacji w zakresie jakości zaprezentowanych wypowiedzi dźwiękowych. Powód jest jeden, ale natury zasadniczej, realnie brakuje w 52- minutowej przestrzeni czasowej albumu rzeczywiście fascynujących, budzących podziw i miło łaskoczących indywidualne poczucie estetyki pomysłów. Holendrzy począwszy od debiutu, a na premierowym materiale skończywszy prowokują wręcz do konkluzji, że utrzymują się na polu tej samej maniery wykonawczej, określonej granicami terytorialnymi rocka, zwanego neo- progiem. Oczywiście zarzut powyższy byłby całkowicie chybiony, gdyby skomponowany i zawodowo wykonany materiał muzyczny balansował na granicy ocen dobry/ bardzo dobry. Niestety bywa na tej płycie tak, że niektóre fragmenty działają jak kotwica, ciągnąc konsekwentnie poziom muzycznych kreacji w przydenną warstwę mułu. A to brakuje łatwo identyfikowalnej linii melodycznej, która pozostanie chociaż na chwilę w pamięci, skłaniając swoją urodą do ciągłych powrotów, tak że słuchacz nie jest w stanie się od niej „odczepić”. Jednak w strukturze albumu bywa najczęściej tak, że po wybrzmieniu ostatniego tonu danego utworu, zapominamy o nim w mgnieniu oka, a nasza emocjonalność wcale nie nawołuje do powrotu (Na marginesie wspomnę, że wczorajszej nocy ponownie „wrzuciłem” do odtwarzacza Petera Hammilla i po raz n- ty podziwiałem czyste piękno songu „A Way Out”. Kto zna, wie o czym mowa. Typowy przykład pieśni, która pozostaje w duszy człowieka na wieki!). Ot, było, minęło! Są też takie rozdziały wydawnictwa, że nie tylko wołają, one wrzeszczą o „pomstę do nieba”, zbliżając muzykę z dysku „Hyperdrive” niebezpiecznie do granicy banału, a nawet kiczu. Żeby nie być „gołosłownym” i mianowanym na bezczelnego dupka, który pastwi się nad dziełem Holendrów przytoczę tytuł „This Day”. Fortepianowe intro zapowiada emocje, może wzruszenie, ale czego innego oczekiwać po taką klasycyzującym wstępie. Nie minęło kilkadziesiąt sekund i bach! Już wiadomo, że nadzieja „matką głupich”, a z utworu nic wielkiego nie wyjdzie. Przesłodzony, lukrowany głos filmowego amanta, leniwa balladowa formuła z niespiesznym tempem. Fajnie! Ale później sztampa! Kolejne sekundy zaczynają zwyczajnie nużyć, a przewidywalność schematu zwrotka- refren nie ma żadnych szans wywołania duchowego ożywienia, pobudzenia z hibernacji znajomej “gęsiej skórki”. Do naszych receptorów dociera także obowiązkowa partia solowa, a jakże, po trzeciej minucie na froncie pozostaje samotnie gitara, która bezskutecznie próbuje wskrzesić ducha romantyzmu, może ze szczyptą melancholii. Problem w tym, że duch o tym nie wie i śpi po nocnej zmianie! Jakże inaczej przedstawia się sytuacja w jednym z jaśniejszych punktów programu, również tworze balladowym „Songs From The Past”. Kameralny klimat, minimalizm instrumentalny w fazie początkowej wyrażający się obecnością duetu wokal- fortepian. Piękna melodia ściska gardło ze wzruszenia, a w połowie tego „drobiazgu” trwającego 3:34 delikatnie zaznaczone wielogłosy przywołujące wspomnienia, oczywiście zachowując przy tym porównaniu zdrowy rozsądek, z dworu Królowej z czasów miłościwie panującego Freddiego. A po drugiej minucie jakby na okrasę śliczna wstawka- bardzo trafna w tym momencie- gitarowa, po niej wyważona w swoich proporcjach, bez szafowania monumentalizmem, aranżacja orkiestrowa ze wskazaniem na smyczki. Piosenka- kandydatka na intymną, rockową przytulankę.
Ignorując utwór- epilog „Hypnotised” i zestawiając tylko dwa songi, mianowicie inauguracyjny „Afraid Of The Dark” i właśnie „Songs From The Past” można się roztkliwiać nad urokiem tej muzycznej klamry. Problem polega na tym, że na terytorium pomiędzy znalazło się zbyt dużo rozwiązań powtarzalnych, schematycznych, nawet sztampowych, sklonowanych z kompozycji innych wykonawców neo- progowego nurtu. Dlatego moim skromnym zdaniem album „Hyperdrive” nie ma większych szans zawładnąć sercami fanów nie tylko tego gatunku. Może marudzę, może ta krytyczna „szpila” zrani inne opinie, mniej surowe, ale nic na to nie poradzę. Piszę to, co dyktuje mi serce i rozum i daleki jestem od wchodzenia w d…. tylko dlatego, że Knight Arena będzie supportem Areny. Piszę to, co czuję, starając się być uczciwym i zarazem zachować obiektywizm, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że nie posiadam patentu na mądrość i prawdę. To tak gwoli wyjaśnienia.
Nie przekonuje mnie także przyjęta strategia zespołu w ułożeniu kolejnych pozycji programu płyty. W zasadzie najmocniejszy, najbardziej ostry i dynamiczny, świetnie zagrany kawałek kwintet serwuje nam od razu na wstępie. Prawdziwe wejście smoka! Ostro, mocno, dosyć surowo, pioruńsko rytmicznie, kompletny odjazd od konwencji wypracowanej na wcześniejszych albumach Knight Area. Trochę punktów stycznych z twórczością cenionych w rockowym światku Symphony X i Threshold, ale bez nachalnych zrzynek. Rockmani z holenderskiej ekipy przyłożyli niemiłosiernie decybelami, metalowymi riffami i energią ostrej gitarowej jazdy. Wydawało się, że będzie jak u legendy filmowej, reżysera Hitchcocka, który kiedyś powiedział: ”Najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie ma nieprzerwanie rosnąć”. Na ścieżkach „Hyperdrive” jest, niestety inaczej, a powyższa maksyma zupełnie się nie sprawdza. W miarę upływu czasu atmosfera staje coraz bardziej letnia, rozmazana, spada potencjał dramaturgii, a odbiorca tej muzyki zaczyna beznamiętnie odhaczać kolejne numery z tracklisty, tracąc lawinowo zainteresowanie i tylko poczucie przyzwoitości zmusza do wysłuchania do końca. Owszem, może przerysowałem moją krytyką wartość albumu, może niesprawiedliwością jest sugerowanie, że wszystkie komponenty albumu są do bani. Tak nie jest, ale w okresie 52 minut nie notujemy spektakularnych przełomów, a całość mieści się co najwyżej w ramach solidności i poprawności. Tylko miejscami cierpliwy słuchacz może sobie „wydłubać”  z tej dosyć równo skrojonej materii dźwięków takie sekwencje, które potrafią się wyróżnić na jednostajnym, szarawym tle przeciętności.
Miałem pewne oczekiwania w stosunku do ostatniej kompozycji, czasowo rozbudowanej, ponad siedem i pół minuty, ale na płonnych nadziejach się skończyło. Wydawało mi się, że mając do dyspozycji taką miarę czasu Gerben Klazinga i koledzy rozwiną swoją wenę twórczą, realizując koncepcję nieco bardziej złożonego, progresywnie skonstruowanego akapitu. Nic z tych rzeczy. Przeciwnie! Zabrakło według mojej opinii koncepcji, jak ułożyć mądrze te dźwiękowe klocki. W związku z tym muzycy miotają się od ściany do ściany nie wiedząc, czy postawić na trudniejsze formy z bajki Karmazynowego Króla, czy może wkroczyć na Arenę, albo pozostać klonem Symfonii X. Taki rozkrok wprowadził dezorientację na granicy chaosu i na dobrych chęciach się skończyło.
Ocena 3/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5048508
DzisiajDzisiaj347
WczorajWczoraj1640
Ten tydzieńTen tydzień1987
Ten miesiącTen miesiąc52159
WszystkieWszystkie5048508
3.142.250.114