TYLOR DORY TRIO - Carried Away
Tracklist:
1.Time, The Beholder
2.Carried Away
3.The Black Lodge
4.Anne
Skład:
Jonathan Webster (perkusja/ wokal)
Slava Fedossenko (bas/ wokal)
Tylor Dory (gitara/ wokal/ fortepian/ syntezator)
Pod koniec roku 2012 w kanadyjskim Edmonton gitarzysta i wokalista Tylor Dory oraz perkusista Jonathan Webster utworzyli duet pod nazwą Illusive Man. Pierwszy rok działalności upłynął im na tworzeniu i kompletowaniu materiału muzycznego na pierwsze wydawnictwo płytowe oraz na poszukiwaniu basisty, który uzupełniłby instrumentalnie powołaną do działania formację. Po niespełna roku akces do składu zgłosił, spełniając wymagania kolegów, Slava Fedossenko, a po ostatecznym uformowaniu ekipy w sile trzech muzyków nowy band kanadyjskiej sceny przyjął niewyszukaną nazwę od nazwiska członka- założyciela, Tylor Dory Trio. Młodzieńczy entuzjazm oraz multum pomysłów twórczych spowodowały, że nowe kompozycje powstawały szybko i „bezboleśnie”, a zespół rozpychał się skutecznie łokciami w lokalnym środowisku artystycznym, zdobywając możliwość przedstawienia swojej oferty muzycznej w czasie występów klubowych. Rezultat tej strategii musiał być co najmniej zadowalający, gdyż trio dosyć szybko zwróciło na siebie uwagę lokalnych promotorów koncertów, dzięki czemu już na wstępnym etapie kariery muzycy otrzymali sposobność występów jako suport w czasie tras koncertowych bardziej znanych na arenie międzynarodowej wykonawców rockowych, między innymi poprzedzali występy brytyjskiego bandu Tesseract. Promocyjną polityką małych kroków grupa coraz sprawniej zapełniała kalendarz swoich prezentacji przed publicznością, „ogrywając” sukcesywnie poszerzany własny repertuar. Fonograficznie trio zaistniało po opublikowaniu płytki „Illusive EP”, kontynuując przygotowania do rejestracji nowego programu już jako Tylor Dory Trio. Ten upubliczniono w formie EP-ki z czterema utworami we wrześniu 2015 pod tytułem „Carried Away”. Kończąc wątek wydawniczy wspomnę, że Tylor Dory Trio zmierza zgodnie z zapowiedziami dużymi krokami do finalizacji swojego pełnowymiarowego debiutu płytowego, co ma nastąpić pod koniec roku 2016.
Podkreślić należy, że cała trójka muzyków tworzących skład formacji to młodzi ludzie, którzy wychowani zostali w domach rodzinnych- co podkreśla w swoich wypowiedziach Tylor Dory-, gdzie często unosiła się muzyka rockowych klasyków, bez oglądania się na style czy kategorie muzyczne. Stąd fascynacja wieloma kierunkami sztuki muzycznej, od Pink Floyd przez Jimi Hendrixa i Led Zeppelin, aż po Rush czy eksperymentalną szkołę improwizacji Franka Zappy. Główny sprawca „zamieszania”, Tylor Dory opowiadając o swoich zainteresowaniach wspomina także o czasach szkolnych, kiedy grał na …saksofonie w szkolnej orkiestrze. Ta wszechstronność umiejętności oraz fascynacji różnymi odmianami rocka, bez podziałów, słyszalna jest już przy pierwszym kontakcie z zawartością EP-ki „Carried Away”. Utwory są niezwykle zróżnicowane, nie tylko w sferze czysto instrumentalnej, także wokalnej (wprowadzanie formy growlingu w „The Black Lodge”), „rzuca się w uszy” częste i sprawne operowanie kontrastami, od heavy i prog metalowej dynamiki i soczystego, gęstego, bardzo energetycznego brzmienia, po lekkość i intymny nastrój, balladowego, ślicznego songu „Carried Away”. Sam, wydaje się, że motor napędowy działania, Tylor Dory występuje na płytce w dwóch rolach, instrumentalisty (gitara prowadząca, okazjonalne klawisze ze wskazaniem na fortepian), oraz wokalisty, który nie unika zarówno maniery wykonawczej podszytej ostrym, agresywnym rockiem z konotacjami metalowymi, jak też znacznie łagodniejszych form ekspresji i eksponowania potencjału głosu, głównie w kompozycji tytułowej. W obu rolach wypełnia swoje zadania bardzo profesjonalnie i doprawdy trudno doszukać się w jego wykonaniu debiutanckiej tremy, chwilowych załamań, czy amatorskich niedoróbek. Pomimo młodego wieku i niewielkiego bagażu doświadczeń od startu EP-ki jesteśmy przekonani, że mamy do czynienia z zawodowcem „całą gębą”. Zresztą ta uwaga dotyczy w pełni także jego dwóch partnerów z zespołu. A na zakończenie fragmentu odnoszącego się do artystycznej osobowości Tylora Dory podam jeszcze wzmiankę o jego idolach w grze na gitarze, którzy potrafią łączyć znakomicie aspekt techniczny z emocjami. Jego wzorcem jest konfiguracja projektu koncertowego G3 w składzie Satriani- Vai- Petrucci. Czytając te nazwiska wszystko staje się jasne. Także bass gitar player, Slava Fedossenko przeszedł dobrą szkołę, ponieważ zaczynał od gitary akustycznej, a swoją edukację kontynuuje na 4- strunowym basie. Wskazując swoje inspiracje wymienia same tuzy wśród basistów, Chrisa Squire, Geddy’ego Lee, Lemmy’ego Kilmistera i Geezera Butlera. Niezła ekipa, prawda? Perkusista Jonathan Webster aplikował na MacEwan University w Edmonton, gdzie uzyskał miejsce na Wydziale Muzyki, studiując pod opieką najlepszych instruktorów grę na perkusji. To tyle uwag przybliżających sylwetkę grupy Tylor Dory Trio.
Mała płyta „Carried Away” zawiera cztery utwory, łącznie niespełna 30 minut muzyki. I od razu należy powiedzieć, że to istny tygiel najróżniejszych dźwięków, elektrycznych, akustycznych, delikatnych i mocarno agresywnych, o zmiennej nastrojowości, od mroku i wściekłości po subtelność i sielankę, mieszaninę stylów, w której sąsiadami są bardzo masywny heavy metal i folkowo ujmująca ballada, które to elementy dzielą się niekiedy przestrzenią jednego utworu. A jak do tego dorzucimy te fragmenty o zabójczej wręcz melodyce w opozycji do odcinków motorycznego burzenia struktury rytmicznej w ramach jednej kompozycji, oraz nieregularne, podlegające ciągłym fluktuacjom tempo, to wydaje się, że rezultatem będzie szaleńczy, „trujący” koktajl. Ależ w żadnym wypadku! Efekt jest piorunujący i zaskakujący, tak ekstremalnie różne dźwięki wcale się nie kłócą, odpowiednio ułożone tworzą specyficzny porządek. Pomimo faktu, że to tylko trio i pozornie wydawałoby się, że potrafią jednocześnie „wyprodukować” dosyć ograniczony zasób dźwięków, to w rzeczywistości naciera na słuchacza prawdziwa oceaniczna fala tonów, potężna, wielowarstwowa, chwilami majestatyczna i wściekła. Panowie starają się wygenerować istne bogactwo tonów, niuansów, riffów, zmienności i to się im udaje, bez wpadania w chaos. Słucha się tej muzyki wybornie, trafia do świadomości słuchacza od pierwszego przesłuchania, wymaga jednak uwagi i koncentracji, ze względu na liczne przeobrażenia, które przeżywa.
Otwarcie płyty to blisko 9- minutowy „Time, the Beholder”, z natarczywym, narastającym fortepianowym intro, dosyć ponurym klimacie i mówionymi frazami wokalnymi. Tak zaprojektowano pierwsze 30 sekund tego songu. Zaraz potem notujemy energiczne wejście gitarowo- perkusyjnej koalicji, która niebotycznie podnosi parametry dynamiki, a beaty i riffy rozdzierają ciszę. Ta dźwiękowa kawalkada defiluje jak walec przez receptory odbiorcy, dosłownie miażdżąc wszystko na swojej drodze, aby po kolejnych 40 sekundach zamilknąć, ustępując miejsca delikatnej partii fortepianu. Ponownie tylko na kilkanaście sekund, bo w następnym akapicie dominację odzyskują gitary i bębny, podnosząc wydatnie tempo wydarzeń. Instrumentalne otoczenie wokalu staje się surowe, ciężkie i gniewne. Na uwagę zasługuje techniczna strona brzmienia, które sprawia wrażenie bardzo selektywnego i słuchacz nie ma żadnego kłopotu z identyfikacją poszczególnych partii, z których każda opanowuje wydzielony sektor przestrzeni. W miarę upływu czasu bywa jazgotliwie, intensywnie, z gitarą „wycinającą” skomplikowane figury. Kolejny przełom zaskakuje nas po szóstej minucie, spada nieco tempo, ciężkich riffów muzyce jednak nie ubywa. A głos wchodzi po raz pierwszy na ścieżkę growlu, a po ósmej minucie następne gwałtowne cięcie przynoszące w finale delikatny pomruk syntezatora i pasaż fortepianowy. Całość utworu ze względu na swoje zróżnicowanie oddaje charakter przynajmniej trzech części płyty, z wyłączeniem „Carried Away”, w których nawet na sekundę nie ma zastoju, a dźwięki mieszają się, ulegają przeobrażeniom, zmienia się ich konfiguracja. Nie jest to produkt lekkostrawny, ale na pewno intrygujący. Zwycięża zwykła ludzka ciekawość, co dalej. A tam na scenie balladowy utwór tytułowy, prezentacja bardziej akustycznego wizerunku trio. Można toczyć spór, czy tytułowa piosenka to typowa ballada- skłaniam się ku odpowiedzi na „Tak”, bez użycia atrybutu „typowa”- ale na pewno nie jest to popowa „ciepła klucha”. Wiodącym elementem jest wspaniały temat melodyczny, który towarzyszy słuchaczowi od początku do końca. Utwór składa się nieformalnie jakby z dwóch części. W pierwszej dominuje zdecydowanie akustyka, w drugiej decydującym składnikiem brzmienia są jednak dźwięki elektryczne, a w finałowym fragmencie song zyskuje zupełnie niespodziewanie kilka kilogramów decybeli poprzez groźne pomruki gitary elektrycznej. Czas, ponad pięć minut mija jak z „bicza strzelił”, po czym odbiorca odczuwa niedosyt szukając przycisku z napisem „Repeat”. A kolejne przesłuchanie czyni nasz szacunek i uznanie dla twórców jeszcze większym. Po tych chwilach relaksu Tylor Dory Trio „odpala” jeszcze dwa pociski. Trwający ponad osiem i pół minuty „The Black Lodge”. W klimacie „black” znajdziemy tutaj pokaźną dawkę sekwencji, bo nastrojowi blisko do mroku nocy. Kompozycja stanowi rodzaj kompilacji dźwięków zdecydowanie z heavy metalowej szuflady, powiązanych z dodatkiem metalowej progresji i akcentami „pachnącymi”….jazzem (około 2:10). Tylor Dory momentami drze „papę” jak, nie przymierzając obdzierany ze skóry, z rzadka wpadając nawet w manierę umiarkowanego growlu. Choć w czasie trwania kawałka dochodzi do przełomowych niespodzianek (3:55), w których utwór traci swój pęd, staje się akustycznie bardzo stonowany, po czym gwałtownie przyspiesza, a gitary dając czadu kłębią myśli słuchacza. Ostatni akapit „Anne” lśni pięknym akustycznym wprowadzeniem, po którym do głosu dochodzi elektryczna partia gitary, której bliżej do jazzu, aniżeli rocka. Fakt ten nie powoduje jednak żadnego wstrząsu, gdyż odcinek ten wybornie mieści się w konwencji przyjętej w tej fazie kompozycji, która w drugiej części niezauważalnie przeobraża się w rasowy progmetalowy song. Kawał dobrej muzyki.
Już zżera mnie ciekawość, jak kanadyjskie trio poradzi sobie z pełnym programem katalogowej płyty. Aby się o tym przekonać, należy, zgodnie z prognozami, odczekać do późnej jesieni 2016, czyli niedługo. Jeżeli trójka młodych muzyków zrzeszonych w kapeli Tylor Dory Trio potwierdzi zalety zaprezentowane na EP-ce oraz podtrzyma otwartą formułę kompozycji, ignorującą podział na muzyczne gatunki, to będzie można obwieścić, że narodziła się nowa nadzieja rocka na artystyczny rozwój kierunku. Bo mała płyta „Carried Away” to krok w bardzo dobrym kierunku, demonstracja nietuzinkowych umiejętności instrumentalnych, potwierdzenia dojrzałej koncepcji rocka ponad granicami wszelkich wariantów muzycznej wypowiedzi.
Ocena 4.5/ 6
Włodek Kucharek