KNIGHT AREA - The Sun Also Rises
(2004 Laser’s Edge)
Autor: Włodek Kucharek
Tracklist:
1.Beyond (0:27)
2.The Gate Of Eternity (7:21)
3.Conspiracy (5:38)
4.Forever Now (4:21)
5.The Sun Also Rises (5:51)
6.Conviction (5:44)
7.Mortal Brow (6:21)
8.Moods Inspiring Clouds (5:14)
9.A New Day At Last (For Ferry) (5:12)
10.Saevis Tranquillis In Undis (3:41)
Skład:
Gerben Klazinga (instr. klawiszowe/ perkusja/ wokal)
Mark Smit (wokal)
Peter Van Heijningen (gitara prowadząca)
Jeroen Hogenboom (gitara)
Arjan Groenendijk (gitara)
Vincent Frijdal (gitara akustyczna)
Ron Van Der Bas (bas)
Gijs Koopman (bas/ bas pedałowy)
Mark Van Nieuwenhuizen (perkusja)
Kees Flameling (akordeon)
Joop Klazinga (flet)
Goście:
Stephanie Lagrande (wokal)
Album o wymienionym wyżej tytule uznawany jest za debiutanckie wydawnictwo formacji holenderskiej Knight Area, ale jego losy są znacznie bardziej powikłane aniżeli wynika to z zapisów archiwalnych. Po pierwsze, album powstał w okresie gdy nikt nie miał nawet szczątkowego zamysłu na założenie rockowego bandu, nie wspominając o jego nazwie. Pierwotnie stanowił projekt braterski Gerbena i Joopa Klazinga, przewidywany do realizacji wyłącznie w studio nagraniowym, własnymi siłami, z tym, że młodszy z braci, Gerben, zaliczył w świadomości słuchaczy już wcześniej epizod artystyczny jako członek zespołu Sangoma, znanego z koncertów na lokalnym, holenderskim rynku muzycznym. Po drugie, praca nad koncepcją , która przybrała kształt historii „The Sun Also Rises” była bardzo rozciągnięta w czasie i trwała w sumie dwadzieścia (!!!) lat. Ten długi okres miał niewątpliwie wpływ na charakter stylistycznej zawartości muzycznej albumu, ponieważ jak wiadomo przez dwie dekady świat muzyki rockowej podlegał licznym zmianom, transformacjom, ewolucji, w niektórych przypadkach wręcz rewolucji. Tworząc te dźwięki kompozytorzy mieli jeszcze w pamięci fascynację osiągnięciami Złotej Ery rocka progresywnego, czyli latami 70- tymi. Po trzecie, autorami założeń projektowych byli bracia Klazinga, w sile dwóch chłopa, ale po ukończeniu prac okazało się, że do realizacji wytyczonych zadań instrumentalnych i wokalnych potrzebni są także inni muzycy rockowi, a ponieważ nie istniała struktura organizacyjna zespołu, należało skorzystać z usług „najemników”, stąd tak rozbudowany „Line- up”. Nie było takiego zamiaru i nikt wtedy, czyli w roku edycji tej publikacji fonograficznej, jeszcze nie przypuszczał, że projekt przekroczy ramy przedsięwzięcia studyjnego przybierając kształt konkretnej formacji rockowej. I zapewne nigdy by do tego nie doszło, gdyby niespodziewanie dla wszystkich płyta „The Sun Also Rises” nie zdobyła sobie uznania publiczności progrocka, nie tylko w rodzimej Holandii, ale także w krajach ościennych. I tak oto doszło do sfinalizowania pomysłu na zespołowy projekt rockowy, nazwany Knight Area, którego nazwa wynika z braku pomysłu…., dlatego Gerben Klazinga w akcie desperacji przetłumaczył na język angielski nazwę ulicy, przy której mieszkał, „Ridderbuurt”, z niderlandzkiego „Ridder” oznacza „Knight”.
Aspekt liryczny obejmuje koncepcję zajmującą się problematyką z dziedziny psychologii rozwojowej, mianowicie trudnościami młodego człowieka z odnalezieniem własnego „Ja” w jemu współczesnej rzeczywistości. Oczywiście przesadzam z tą napuszoną naukowością, a podobnych tematów i opowieści w rockowej progresji znajdziecie bez liku.
A muzycznie? Uczciwie trzeba przyznać, że Holendrzy prezentują materiał solidny, ale odtwórczy, prowokując do skojarzeń z klasyką rocka progresywnego, art rocka, chociaż wcale nie mam pewności, czy panowie Klazinga nie mieli takiego zamiaru przywołując dosyć jednoznacznie swoje źródła inspiracji. Nie trzeba być czempionem progrocka, żeby wskazać na całą gromadę rockowych kapel, które mogły być wzorcem przy tworzeniu sekwencji dźwiękowych tego albumu. Jedni słuchacze wskażą na pewne zapożyczenia z dzieł Camela, IQ, Barkley James Harvest, inni zasugerują obecność wczesnych Spock’s Beard i odniesień do klasycznych Floydów, a jeszcze inni dadzą się pokroić za to, że słyszą w niektórych fragmentach Genesis ery Gabriela, Pendragon z pierwszych czterech albumów i wszystkim należy przyznać rację. Z tym, że chciałbym uprzedzić niektórych potencjalnych odbiorców, te wpływy wynikające z twórczości innych kapel, o których mówi się, że przyczyniły się do rozwoju retro progrocka i częściowo neo- proga, nie mają charakteru bezczelnych zrzynek, można je co najwyżej potraktować w kategorii młodzieńczych fascynacji twórców, dobrze osłuchanych w dokonaniach starszych kolegów. I jeszcze jedno ostrzeżenie, w sieci znaleźć można definicję stylu Knight Area opisaną jako „progressive metal”. Jeżeli artystyczne wizje wykreowane przez całą „korporację” artystów, noszą ślady metalu progresywnego, to mi wyrosną włosy na zębach. Te dziesięć kompozycji popisuje się wieloma zaletami, które cieszą „ucho” każdego wyrobionego słuchacza, zostały elegancko „skrojone” z wielką dbałością o szczegóły. Pozytywem są niewątpliwie znakomite pomysły melodyczne „zaserwowane” z idyllicznym klimacie, wypełnione dźwiękami o szerokim spektrum, od dosyć skromnych instrumentalnie kreacji, po akapity nasycone symfonicznym rozmachem. Album wyróżnia się także ciepłym, takim przyjaznym brzmieniem, bez rozwiązań ekstremalnych, a takiemu wizerunkowi kompozycji sprzyja wykorzystanie wielu klasycznych członków instrumentarium , wymieniając w pierwszej linii nieśmiertelny mellotron, w dalszym szeregu flet, akordeon, klawisze, które kształtują dosyć miękkie brzmienie, nie licząc kilku zrywów. Poszukiwacze ekstrawagancji i innowacyjnych „technologii” obejdą się zapewne smakiem. To raczej muza do „bujania w obłokach”, refleksji, estetycznego zadowolenia, łagodzenia obyczajów i wywoływania pozytywnych emocji. Zero szaleństw, ostrości w grze, nieoczekiwanych łamańców rytmicznych, całość proporcjonalnie uporządkowana, przez co jakby odrobinę przewidywalna. Zanim przejdę do kilku uwag w odniesieniu do konkretnych utworów z zestawu songów, pozwolę sobie na jedną sugestię, nie słuchajcie tych 50 minut muzyki „po łebkach”, bo pierwsze wrażenie może być nieciekawe. Przemawia tutaj moje doświadczenie, bo sam się w tej kwestii naciąłem, wysłuchałem raz i zacząłem się zastanawiać po jakiego grzyba kupiłem płytę wydając kilkadziesiąt złotych, które mogłem spożytkować bardziej efektywnie. Po jakimś czasie zapomnienia sięgnąłem od niechcenia po ten dysk, nie wiem, co mnie pokusiło, i po kilkunastu minutach, przyszło zastanowienie, dlaczego ja nic nie wiem o tych uroczych nagraniach. Zacząłem krok po kroku odkrywać dźwiękowe kosztowności, a na koniec pojawiła się konkluzja, że głupi byłem nie dając sobie czasu na wnikliwe poznanie tego materiału. Zatem proszę nie powtórzyć mojego błędu.
„Beyond” to 27- sekundowe intro, intrygująca zapowiedź późniejszego rozwinięcia pomysłów holenderskich braciszków. Znamienna, wyrazista stylistycznie partia gitary ustawia od prologu priorytety albumu, „wykrzykując” wręcz hasło „progrock”. Budzi ciekawość i apetyt na więcej.
„The Gate Of Eternity”- najdłuższy kawałek zestawienia, generuje od pierwszych tonów nastrój niepokoju, z tajemniczymi głosami w tle, kilkoma efektami brzmieniowymi, które znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki za sprawą wejścia wokalu, prowadzącego prześliczną linię melodyczną. Klawiszowe pasaże, na drugim planie ślady delikatnie zagrywającej gitary, a po 2:30 zapierająca dech swoim pięknem, dosyć powolna, wręcz intymna partia solowa gitary elektrycznej. W dalszym ciągu „meldują” się na scenie klasyczny fortepian, wnoszący powiew egzotyki akordeon, akustyczne struny, flet, jednym słowem sielska panorama z krainy hobbitów Tolkiena. Dopiero po 4:30 następuje radykalne wzmocnienie dynamiki, utwór dostaje soczystego kopa, a „winą” za taki rozwój wypadków obciążyć należy pewnie energetyczny riff gitary współdziałający z mocnym wejściem sekcji rytmicznej. Znacznie więcej mocy, szybszy rytm, który stabilizuje się na granicy szóstej minuty. Następnie muzycy serwują nam kilka popisów instrumentalnych, zwartych, treściwych i „charakternych”. Tak wygląda sytuacja do ostatniej sekundy, po upływie 7:21. Trochę szkoda, że utwór kończy się, jakby dźwięki zjechały po równi pochyłej, czyli trochę gwałtownie, jakby ktoś na siłę próbował go wyciszyć. A wydaje się, że nie będzie lepszej okazji, żeby „pociągnąć” temat ku satysfakcji słuchaczy. Ale to tylko moja opinia, a o gustach się nie dyskutuje, zgodnie z łacińską sentencją „de gustibus not est disputandum”. Śmiem twierdzić, że „przebrnęliśmy” (co za fatalne określenie, sugerujące , że to jakaś męka. Fuj!) przez najlepszy etap całego albumu, który dosyć wysoko ustawił poprzeczkę wymagań i oczekiwań. Niestety później, poza nielicznymi wyjątkami, zespół regularnie strąca tę poprzeczkę, nie mogąc „doskoczyć” do wyznaczonego pierwszym występem poziomu. Używając terminologii sportowej przechodzimy od mistrzostw Europy na krajowe podwórko.
„Conspiracy”- kto się rozmarzył pod wpływem dźwięków poprzednika musi dosyć szybko zweryfikować swoją postawę. Z mojej gęby zniknął uśmiech natychmiast. Kurde, klonują Camela! Dla mnie zbyt nachalnie! W przestrzeni robi się melodyjnie, ale trochę kiczowato i siermiężnie. Może w latach 80- tych można było to „łyknąć”, ale mijające lata spowodowały, że piosenka „wyblakła” jak znoszony T-shirt. Nie ratuje jej sporo zmienności i manipulacji tempem. Jeden moment bardzo mnie rajcuje, mianowicie popis solowy gitary około czwartej minuty, który inauguruje jakby lepszy okres w „życiu” songu, ale jego blasku na próżno szukać.
„Forever Now”- numer pełen temperamentu i energii, z przejrzystą, miłą w odsłuchu linią melodyczną. Ozdobnikami są zwięzłe, konkretne, szybkie partie solowe najpierw syntezatora, potem gitary, powracające w drugiej części kompozycji. Dobre wrażenie robi także zmienne tempo w stylu najlepszych progresywnych wzorców. Jedyna rzecz, która mnie razi, to dosyć miękki wokal. Ale poza tym super!
Tytułowy „The Sun Also Rises”, nie przez przypadek znalazł się w samym centrum albumu, ma charakter wyłącznie instrumentalny i utrzymany jest w konwencji, w której mistrzem jest Camel. W tracku wyróżnić można dwa główne rozdziały. Najpierw wspaniała melodia, „obudowana” podniosłym klimatem w pełnym patosu hymnie. Selektywne brzmienie pozwala bez trudu zidentyfikować dwie płaszczyzny dźwięków, jedną tworzy koalicja bas-gitara- bębny, drugą klawisze „malujące” przestrzenne krajobrazy z orkiestracjami, a napięcie rośnie w miarę upływu sekund, staje się coraz bardziej intensywne, bogate i monumentalne. Aż do punktu 2:00. Wyciszenie, spowolnienie, batutę przejmują keyboardy kreujące subtelne, pełne różnych odcieni, muzyczne ilustracje. I gdy w strukturze utworu zalegać zaczyna cisza, z „nicości” dobiegać zaczyna coraz wyraźniejszy beat perkusji i basowy riff, które tworzą fundament dla występu solowego syntezatora. Sytuacja nie ulega zmianie aż do finałowej sekwencji, gdy dosyć gwałtownie zmniejsza się dynamika i intensywność brzmienia zapowiadając zakończenie. Świetność tego utworu trochę blednie ze względu na natrętne podobieństwo do Camelowych fraz.
„Conviction”- ponad minutę trwają eksperymenty z dźwiękiem, znane z prologu kompozycji „Sorrow” Pink Floyd z ich dzieła „A Momentary Lapse Of Reason” (1987). W dalszej części song nabiera rozmachu, ale po wejściu wokalu czar pryska, a do naszych uszu płynie piosenka z klasyki melodyjnego rocka, z kilkoma obowiązkowymi wstawkami solowymi.
„Mortal Brow”- stereotypowa konstrukcja progrockowa. Po klawiszowym intro stwarzającym nadzieję na zbudowanie rockowej tajemnicy, wątpliwości co do charakteru utworu rozwiewają się dosyć szybko. Mark Smit dynamicznie wprowadza na scenę wokal, po chwili dołącza Stephanie Lagrande i ten duet krótko „żongluje” słowami. Jednak o obliczu kompozycji decyduje rozbudowana warstwa instrumentalna, która momentami nieznośnie nawiązuje do rozwiązań proponowanych na kilku pierwszych albumach Areny, z wiodącą rolą Clive’a Nolana. Także tutaj rośnie bombastyczny nastrój w symfonicznym anturażu, z tymi znanymi z historii rocka pełnymi powagi partiami chóralnymi, tworzącymi muzyczny poemat. Do wykonania nie można się przyczepić, Gerben Klazinga nauczycieli miał bardzo dobrych, tylko wskazane byłoby wprowadzenie w partiach klawiszowych cech własnej, artystycznej osobowości, czyli elementów, które pozwalają słuchaczom na natychmiastowe rozpoznanie autora danych partii. A Klazinga zapatrzył się tak mocno w swoich mistrzów, że zaczął ich naśladować, odtwarzając ich manierę wykonawczą. Wyszedł z tego „progrockowy cukierek” o znanym smaku.
„Moods Inspiring Clouds”- dosyć sztampowa metoda konstruowania songu, najpierw spokojnie, delikatnie, balladowo, później podniesienie poziomu dynamiki, wzmocnienie brzmienia, delikatne przyspieszenie, następnie powrót do modułu początkowego wyznaczającego proporcje w strukturze brzmienia, i ponownie nieco szybciej i intensywniej. Cyklicznie powtarzany patent. Wiem, jestem nudny jak przysłowiowe „flaki z olejem”, ale znalazłem adnotację o podobieństwie tego fragmentu albumu do utworu „Sunday Morning” niemieckiej kapeli RPWL, z ich albumu wydanego w 2002 „Trying To Kiss The Sun”. Nie chcę niczego narzucać, posłuchajcie sami.
„A New Day At Last (For Ferry)”- ładne wprowadzenie fortepianowe, nastrój melancholii i…..znów skojarzenia z innymi wykonawcami. A cholera, nie będę się dalej znęcał, przecież to dopiero oficjalny debiut Knight Area, kształtowanie własnej osobowości muzycznej, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „Dokąd zmierzamy?”. Zwrócę tylko uwagę, że wszystko, co najlepsze w tym utworze, dzieje się za sprawą fortepianu. Szczególnie przypadła mi do gustu jego partia od drugiej minuty, lekko jazzująca, finezyjna, „zagłuszona” kilkadziesiąt sekund później wejściem gitary, oraz na granicy 3:50, gdy fortepian prowadzi piękny motyw melodyczny.
„Saevis Tranquillis In Undis”- ta łacińska sentencja ( w wolnym tłumaczeniu: „Spokój wśród dzikich fal”) znajduje się na proporcu Gezów, patriotów niderlandzkich toczących od 1566 wojnę partyzancką z hiszpańskimi okupantami pod wodzą ówczesnego władcy Niderlandów Filipa II Habsburga, króla Hiszpanii. Zastanawiałem się, dlaczego finałowej kompozycji nadano tytuł łaciński, o czym ma on świadczyć, o oryginalności?, o tajemniczości?. Wyjaśnienie może jedno, a nasuwa się po wysłuchaniu tej miniatury. Ultra spokojna, wręcz smutna, skromna instrumentalnie, w zasadzie tylko klasycyzujący fortepian i syntezator snują urokliwą melodię, do trzeciej minuty, a później pozostaje tylko szum fal aż do absolutnej ciszy. Koniec muzycznej podróży. A wzrok biegnie w kierunku tytułu. Ten akapit pobudza apetyt na więcej Co przyniesie przyszłość Knight Area? Wyzwolenie od wpływów progrockowych autorytetów? Czas pokaże.
Trudno się jednoznacznie zachwycać się debiutancką ofertą Knight Area. Zbyt dużo tutaj cytatów, wręcz imitacji, zbyt mało autorskiego podejścia do konfigurowania dźwięków. Choć zapowiedź zawartości albumu, fakt tworzenia materiału przez 20 lat, inspiracje, których autorzy się nie wyparli, świadczą o szczerości zamiarów. Miał być projekt studyjny braci Klazinga, wyszedł zespół rockowy, sformowany ad hoc. Każdy słuchacz, który dotrze do tego wydawnictwa, powinien sobie zdawać z tego sprawę.
Reasumując należy także podkreślić, że te 50 minut muzyki ma do zaoferowania także kilka uroczych fragmentów, z chwytliwymi melodiami, profesjonalną instrumentacją, paletą wielu dźwięków, dosyć konserwatywnie ułożonych, ale to nie znaczy, że kiepskich.
Ocena 3/ 6
Włodek Kucharek