Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

OLIVER WAKEMAN (with STEVE HOWE) - The 3 Ages Of Magick

 

(2001 Resurgance; 2013 Remaster Esoteric Recordings)
Autor: Włodek Kucharek
oliverwakeman-theagesof3magic
1.Ages Of Magick (5:48)
2.Mind Over Matter (4:02)
3.The Forgotten King (3:02)
4.The Storyteller (3:42)
5.The Whale’s Last Dance (4:30)
6.Time Between Times (5:03)
7.Flight Of The Condor (4:48)
8.Lutey And The Mermaid (3:02)
9.Standing Stones (4:31)
10.The Enchanter (6:04)
11.The Healer (4:18)
12.Through The Eyes Of The Child (2:13)
13.Hy Breasail (8:38)
 
Bonus tracks:
14.Hit’N Myth (5:14)
15.The Fearie Ring (5:35)
16.Dream Weaver (demo version “The Storyteller”, 3:32)
 
Skład:
Oliver Wakeman (instr. klawiszowe/ fortepian/ organy Hammonda)
Steve Howe (gitary akustyczne i elektryczne/ gitara hawajska)
Goście:
Dave Wagstaffe (perkusja)
Tony Dixon (flet/ dudy)
Tim Buchanan (bas bezprogowy)
Jon Greenland (skrzypce)
 
            Przyczyna wznowienia przez Esoteric albumu Olivera Wakemana, nagranego wraz z gitarzystą Yes Stevem, Howe jest znana, a stanowi ją powód prozaiczny, znacznie utrudniony dostęp do oryginalnego wydania kompaktowego z roku 2001. Użyłem wprawdzie terminu „wznowienie”, ale tak po prawdzie, to w oparciu o kompozycje z przeszłości zebrane przez Wakemana na dysku zatytułowanym „The 3 Ages Of Magick” powstała nowa publikacja fonograficzna. Dlaczego tak twierdzę? Wytwórnia Esoteric znana ze staranności swoich wydań płytowych, łącznie z dbałością o detale edytorskie, dołożyła wszelkich starań, żeby także to wydawnictwo ukazujące się po jej szyldem nie miało wyłącznie charakteru odtwórczego. Uznając ten priorytet do edycji załączono audio rarytasy, w tej roli trzy nagrania bonusowe pochodzące z tej samej sesji nagraniowej. Całość uzupełnia zamieszczony w książeczce esej oraz projekt graficzny wiernie przedstawiający artwork oryginału. Na samym końcu listy pochwał usadowię punkt, który jest tutaj najważniejszy, mianowicie jakość brzmienia, która została poddana najnowszym procedurom technicznym, dlatego brzmienie na pewno zadowoli każdego audiofila, zainteresowanego szczególnie parametrami dźwięku, choć pewnych współczynników nie udało się zmienić, jak choćby mało przestrzennego brzmienia. Ale zanim zacznę wymieniać się uwagami na temat zawartości stricte muzycznej albumu, chciałbym poruszyć nieco inną kwestię, która zbacza lekko w kierunku terytorium pozamuzycznego. Oto ona.
            Panuje opinia- nie mnie rozstrzygać, czy uzasadniona-, że dzieci sławnych rodziców mają, kolokwialnie mówiąc, „przerąbane” w dorosłym życiu. Z jednej strony mogą mieć ułatwiony start w wykonywanej profesji, z drugiej zaś strony poddani zostają ustawicznym porównaniom z działalnością sławnego tatusia czy mamusi. Niektórzy, nierzadko- nie wytrzymując ciśnienia, ciągłego „rozdrapywania” na kawałki  ich życia przez media, wpadają w takich sytuacjach w stany depresyjne, posiadając tylko jedno marzenie, żeby skutecznie odizolować się od tego całego humbugu. Tak źle wprawdzie w familii Wakemanów nigdy nie bywało, ale nagminnie zdarzają się notki prasowe czy obszerniejsze artykuły prasy branżowej, konfrontujące dorobek syna Olivera z dziedzictwem artystycznym ojca, Ricka. Rick Wakeman, wiadomo, legendarny klawiszowiec równie kultowego dla progresji zespołu Yes, posiada imponującą dyskografię, obejmującą takie znaczące dla rozwoju rocka albumy solowe, jak „The Six Wives Of Henry VIII” (1973), równie udany, monumentalny „Journey To The Centre Of The Earth” (1974), czy obsypany „złotem” na czterech kontynentach „The Myths And Legends Of King Arthur And The Knights Of The Round Table” (1975). Nie chciałbym, żeby w oczach czytelników mniej znających karierę Ricka, powstał fałszywy obraz, że wszystko, co najlepsze stworzył w latach 70-tych, dodam tylko, że w następnej dekadzie był on autorem 17 (!) projektów solowych, a w latach kolejnych też nie „zasypiał gruszek w popiele” tworząc istne imperium płytowe, obejmujące swoim zasięgiem około 130 wydawnictw solo i w zespołach, licząc łącznie z kompilacjami i „koncertówkami”, a do tej statystyki należałoby jeszcze dodać kilkanaście projektów realizowanych z Wakemanem jako „the Guest”. Ale nie o „pomnikowym” ojcu w artykule mowa, lecz o Oliverze Wakemanie.
Otóż wymieniony artysta wydaje się być- a stwierdzam to z ubolewaniem, choć moja ocena musi opierać się na kryteriach czysto subiektywnych- wierną kopią swojego „staruszka”. Jego styl, sposób komponowania, brzmienie, dążenie do symfoniczności, konstruowanie form epickich, skład klawiatur, odzwierciedlają fascynację tzw. „warsztatem” wykonawczym ojca i jego sposobem pojmowania materii zwanej rockiem progresywnym. Można z tego uczynić zarzut, że twórczość Olivera nie ma charakteru indywidualnego i stanowi pewien rodzaj naśladownictwa. Dobrej jakości, ale jednak metodą klonowania pomysłów, rozwiązań harmonicznych, które już kiedyś zaistniały w muzyce rockowej, a liczne z nich wykreował Rick Wakeman. Oliver przez lata swojej kariery nie zdołał także uwolnić się od wpływów znajomych rodziny, co przełożyło się na kooperację przy realizacji różnych projektów. W pierwszej linii mam tutaj na myśli znajomość z Clivem Nolanem („Jabberwocky” 1999, „The Hound Of The Baskervilles” 2002) oraz ze Stevem Howe, czego owocem jest przedmiot tej recenzji „The 3 Ages Of Magick”.
            Słuchając tej prawie godziny muzyki, podzielonej na 13 części zestawienia podstawowego, od pierwszych dźwięków atakuje nas natrętne wrażenie, wcale nie pozorne, że kiedyś już podobne harmonie słyszeliśmy. Takich miejsc na dysku jest bez liku, w związku z tym, sama muzyka od startu jest przewidywalna dla odbiorcy, a jak ktoś jest nieźle osłuchany z klawiszowo- symfonicznymi dziełami Ojca, to co rusz włącza mu się czerwona lampka, stanowiąca sygnał napływających skojarzeń. W jednym punkcie pojawia się nawiązanie do „Żon Henryka VIII”, by za moment w kulminacji patosu wspomnienia słuchacza „pobiegły” w kierunku „Wyprawy do wnętrza Ziemi”, zainspirowanej powieścią Juliusza Verne’a, której dwie części stworzył Rick Wakeman. Ja wiem, że trudno Olivera obarczać winą za fakt, że dorastał w atmosferze dzieł swojego ojca i praktycznie dźwięki, brzmienia  kreowane przez ojca były dla niego codziennością. I to jest główny powód i odpowiedź na pytanie, dlaczego materiał „The 3 Ages Of Magick” razi wtórnością. Dodatkowo jest niespójny i nierówny. Trafimy na płycie na akapity, które mimo tego, że stanowią echa pomysłów Ricka bądź stanowią powtórzenia z solowych, wcześniejszych publikacji Olivera, wyróżniają się nietuzinkową melodyjnością, z rozmachem przygotowanymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Do ich wskazania przystąpię w dalszej części tekstu. Ale obok tych odcinków muzycznych, które można zaakceptować, pojawiają się także inne, które przynajmniej dla mnie okazują się niestrawne. Przykładowo, jak usłyszałem „Mind Over Matter” to gęba wykrzywiła mi się jak po połknięciu limonki. Jakieś piski syntezatorowe, pseudoprzebojowy rytm, melodia, która po wybrzmieniu utworu znika w otchłani zapomnienia, jakaś marna próbka niepotrzebnej narracji w środku kompozycji, płaskie jak sosnowa deska brzmienie. Całość razi plastikową sztucznością made in China. Bólu zębów można się nabawić a nie radosnych ogników w oczach od tej odpustowej estetyki. A wydawało się, mnie naiwnemu, że po otwarciu w postaci „Ages Of Magick” może być zupełnie dobrze. Może zbyt monumentalny, odrobinę napuszony to fragment, choć taki klimat znajdzie swoje usprawiedliwienie dzięki wygenerowanym na klawiaturze partiom smyków, chóru, które stanowią tło dla solowych popisów Olivera Wakemana, między innymi fortepianowych. Wprawdzie można uczynić zarzut, że niektóre pomysły, mimo odmiennej konfiguracji brzmienia, niebezpiecznie zbliżają się do już znanych partii instrumentalnych ze ścieżek „Jabberwocky”. Ten sam manewr artysta powtórzył w partiach fortepianu zawartych w tytułach „Whales Last Dance” i „The Healer”. Podobać może się na pewno klasyczny „The Forgotten King”, klasyczny ze względu na piękną współpracę fortepianu i występującej po raz pierwszy gitary pod batutą Steve’a Howe. Ta miniatura posiada własną, intymną nastrojowość i wyróżnia się instrumentalną skromnością. Nie chciałbym opisywać kolejnych rozdziałów albumu, bo zmienności w nich jak na lekarstwo, po pewnym czasie stają się monotonne i lekko nużące. Oczywiście Oliver Wakeman jak tylko może wykorzystuje potencjał i wirtuozerię gitarzysty Steve’a Howe, ale klasa gitarowego filaru Yes jest nie do podważenia i tylko szaleniec zdobyłby się na wytykanie paluchem nieistniejących błędów. Potwierdza się jedna teza, jeżeli projekt jest mało wyrazisty, bez spektakularnych tematów melodycznych, bądź pomysłu na wykorzystanie umiejętności czempiona, to nawet taki gigant jak Howe nie pomoże i nie uratuje muzyki przed bolesnym upadkiem. W dodatku przez całą godzinę słuchania albumu potwierdza się, że starszy kolega Olivera Wakemana, podpora Yes gra rolę aktora drugoplanowego, stanowiąc dla pomysłodawcy projektu swoiste alibi. Wprawdzie nie popełniono tutaj przestępstwa, ale dosyć łatwo znaleźć dowody na miałkość zaprezentowanego materiału, w którym mało kreatywności, sporo rozwiązań z kategorii auto plagiatu, zaliczając do tego zakresu prawa autorskie ojca Olivera. Aż żal słuchać, jak dobry pianista jakim bez wątpienia jest Oliver Wakeman,  miota się w niemocy stworzenia klawiszowych kompozycji, w których na równych prawach słuchacz spotka akcenty symfoniczności, rockowej zadziorności. Ta bezładna szamotanina szczególnie razi w partiach, w których dominuje elektronika, niby postępowa, mająca ambicje awangardowe, ale w całokształcie taka bezpłciowa, pozbawiona charyzmy, chwilami wręcz odrzucająca. Warto zadać sobie także pytanie, na które ja nie znam odpowiedzi, dlaczego Steve Howe przesunięty został na absolutne peryferie spektrum dźwięków. W kontekście powyższych uwag wręcz karykaturalnie wypadają próby wdrożenia oznak wpływów celtyckich w partii Tony Dixona na dudach w utworze „Standing Stones”. Według mnie najbardziej przekonywująco wypada króciutki „Through The Eyes Of The Child”, w którym fortepian pod dyrekcją Olivera tworzy duet ze skrzypcami Jona Greenlanda. Smutek, nostalgiczny klimat, piękny motyw melodyczny w bardzo kameralnej oprawie. Zaraz potem wkracza dumnie najbardziej urozmaicona kompozycja i zarazem najdłuższa „Hy Breasail”, która może podobać się w kilku punktach, mianowicie zmiennej konfiguracji dźwięków, od fortepianowego minimalizmu i akustyki gitary w temacie pachnącym Hiszpanią, kościelnych organów i orkiestracji z partiami chóru, oraz akcentami rodem z muzyki dawnej. Nie chcę rzucać bezpodstawnych oskarżeń, ale ten hiszpański fragment jakoś dziwnie podobny do części środkowej wspaniałego utworu tytułowego z albumu zespołu „Oueen” pt. „Innuendo”. Ale zrzucę to skojarzenie na własne omamy słuchowe.
            Podsumowując można stwierdzić, że album „The 3 Ages Of Magick” posiada kilka defektów. Po pierwsze, Oliverowi Wakemanowi nie udało się odciąć do charakteru dziedzictwa legendarnego ojca, ponieważ w wielu strefach jego postępowanie zawiera cechy naśladownictwa. Po drugie, trzynaście utworów układa się w całość, która nie posiada ostrych kształtów, zlewając się z rozmemłaną masę. Z równym powodzeniem muzykę z albumu można kontynuować bez ograniczeń czasowych i nic z tego nie będzie wynikało. Po trzecie, znam spore grono słuchaczy, którzy ciężko tolerują muzykę wyłącznie instrumentalną, a ta mimo najszczerszych chęci wykonawców nie ma żadnego błysku w „oku”, jest niemrawa, zbyt jednorodna. Na siłę można „wysupłać” kilka fragmencików ciut lepszych od reszty, ale one toną w powodzi tonów nijakich.
Twórczością Ricka  Wakemana jestem zafascynowany od wczesnych lat 70-tych. Ceniłem Ricka od zawsze, zarówno jako klawiszowca Yes, jak też za dorobek indywidualny, szczególnie ten, który powstał przed prawie 50 laty. Artysta ten działa na rynku muzycznym po dziś dzień, wydał wiele wspaniałych płyt, także po roku 2000. Natomiast jego syn zaistniał w mojej świadomości dopiero w 1999 roku przy okazji wydania albumu „Jabberwocky”, choć nie ma co ukrywać, że po płytę sięgnąłem głównie dlatego, że firmował ją swoim nazwiskiem Clive Nolan. W późniejszym okresie stykałem się z Oliverem Wakemanem okazjonalnie, słysząc jego nazwisko jako współpracownika niektórych składów, między innymi Yes w roku 2011 „Fly From Here”. Nigdy nie uważałem go za wielkiego artystę, może dlatego, że sam byłem przekonany, że nie jest w stanie „przeskoczyć” klasy dzieł swojego ojca. I uczciwie powiem, że nie żałuję. Zawartość muzyczna dysku „The 3 Ages The Magick” mojego nastawienia nie zmieni, choć daleki jestem od uprzedzeń. Być może kiedyś ten keyboarder „wystrzeli” z płytą, która z podziwu zamknie mi gębę, ale ta, o której kończę już pisanie na pewno do tej kategorii nie należy. Dlatego jestem przekonany, że wznowienie wydawnictwa sygnowanego nazwiskami Olivera Wakemana i Steve’a Howe furory nie zrobi, bo nie ma czym zwyczajnie „postraszyć”.
Ocena 2.5/ 6
Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4989586
DzisiajDzisiaj625
WczorajWczoraj3581
Ten tydzieńTen tydzień12220
Ten miesiącTen miesiąc72419
WszystkieWszystkie4989586
52.90.40.84