Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

METALLICA - Hardwired...To Self - Destruct

 

(2016 Blackened Recordings)
Autor: Grzegorz Cyga
metallica-hardwired-to-self-destruct m
Tracklist:
CD 1
1.Hardwired
2.Atlas, Rise!
3.Now That We’re Dead
4.Moth Into Flame        
5.Dream No More         
6.Halo On Fire
CD 2
1.Confusion                             
2.ManUNkind
3.Here Comes Revenge            
4.Am I Savage?                                   
5.Murder One   
6.Spit Out The Bone
CD 3 (edycja Deluxe)
1.Lords of Summer                              
2.Ronnie Rising Medley
3.When a Blind Man Cries                                 
4.Remember Tomorrow
5.Helpless
6.Hit the Lights
7.The Four Horsemen               
8.Ride the Lightning      
9.Fade to Black            
10.Jump in the Fire                              
11.For Whom the Bell Tolls                   
12.Creeping Death                               
13.Metal Militia             
14.Hardwired
  
Lineup:
James Hetfield – śpiew, gitara rytmiczna, produkcja
Lars Ulrich – perkusja, produkcja
Kirk Hammett – gitara prowadząca
Robert Trujillo – gitara basowa
  
Nareszcie po ośmiu latach dotarliśmy do mety... a raczej to Metallica w końcu do niej dotarła i w końcu wydała pełnoprawną płytę, a nie składankę, koncertówkę czy odgrzewanego klasyka sprzed lat. Mamy nowy krążek, a tak naprawdę to dwa, które razem tworzą osiemdziesiąt minut unikalnych doznań. Tym razem nie obiecywano gruszek na wierzbie w postaci powrotu do korzeni, ale oczekiwania fanów i tak były wysokie, bo z jednej strony nie do końca każdemu podobał się „Death Magnetic”, a z drugiej wciąż oczekiwano powrotu do grania rodem z „Kill’Em All”. Skoro Megadeth, Testament czy Slayer byli w stanie nagrać dynamiczne, thrashowe materiały to dlaczego akurat ta legenda miałaby mieć z tym problem, prawda?  Skoro Kirk Hammett zgubił iPhone’a z dwustoma zapisanymi koncepcjami, fani mogli się obawiać, że nowy album rozczaruje, więc po trosze można było się spodziewać pośpiechu w wymyślaniu nowych pomysłów jeśli chcieli wyrobić się do przyszłego roku. Jak wyszło? Pierwsze otwieracze zdążyliśmy poznać i osłuchać się z nimi. „Hardwired” to próba dogodzenia purystom zespołu, którzy oczekują klasycznego thrashu rodem z 1983r. Trwa on raptem trzy minuty. Jest dość nośny, ale jest za bardzo oparty na jednym riffie (który przypomina „Metal Militię”) i prostej solówce Kirka, która jest przewidywalna i niezbyt ciekawa. Sam refren jak i tekst do utworu nie są też specjalnie porywające, to co napisał Hetfield jest próbą rozbudzenia w sobie młodzieńczego gniewu i buntu pasującego do charakteru kompozycji. Niestety Jamesowi wyszedł tekst ocierający się o pastisz, do tego zwrot „We’re so fucked, shit outta luck” brzmi jak żywcem wyjęty z „Beelzebossa” autorstwa Tenacious D. Na szczęście w „Atlas, Rise” jest dużo lepiej pod każdym względem, choć w uszy kuje strasznie melodia łudząco podobna do „Hallowed Be Thy Name” od Iron Maiden, ale robocza nazwa to NWOBHM, więc nie można mówić o przypadku. Do tego ma się wrażenie, że jest nie do końca dobrze posklejany i unison, które wita nas, w dotychczas najlepszym numerze wypuszczonym z tej trójki „Moth Into Flame”, pochodzi z „Atlas, Rise” i w nim powinno być umieszczone. Sam kawałek figurujący jako drugi jest taki sobie, owszem ma momenty, które pobudzają słuchacza, ale jest on strasznie wydłużony, przekombinowany, przez co wychodzi jego przeciętność, a pamiętajmy, że obiecywano nam album złożony ze zwartych, prostych piosenek, co chyba nie do końca się udało. Ale nie skreślajmy ich jeszcze, bo to dopiero były dwa numery, a riff otwierający trzeci z kolei „Now That We’re Dead” brzmi obiecująco i prosto, w klimacie hardrockowym (mi osobiście to wygląda na połączenie „Seek and Destroy” i „Cyanide” z „Beds Are Burning” od Midnight Oil). Refren bardzo szybko zapada w pamięć i mimowolnie zaczniemy sobie nucić, wbrew pozorom i otoczce, niepokojący tekst:
  
„Now that we're dead, my dear
We can be together
Now that we're dead, my dear
We can live, we can live forever”
  
Czyżby James na nowo odkrywał w sobie romantyczną duszę? Całkiem możliwe, a przy samej piosence czas mimo długości płynie dość przyjemnie. Potem przychodzi czas na dotychczasowego mojego faworyta, w którym kapela znów chce się przypomnieć dwóm grupom fanów, bo z jednej strony „Moth Into Flame” ma w sobie ciężar i dynamikę, ale z drugiej strony jest niesamowicie melodyjny i skoczny. Do tego intryguje „szarpanym” riffem, w którym słychać inspiracje dzisiejszym podgatunkiem zwanym Djent. Jedyne co mam do zarzucenia to nagromadzenie zbyt dużej ilości zagrywek, które są zamknięte w jednej całości. Są interesujące, ale przez ich ogrom czuć, że nie bardzo do siebie pasują. Tym samym potwierdzają się słowa zespołu, że proces twórczy u nich polega na zarejestrowaniu kilku pomysłów i potem próbie ich dopasowania, co jest tu aż nazbyt widoczne, ale nie zmienia to faktu, że „Moth” to jedna z ciekawszych propozycji, a na pewno najlepsza do roli singla. O „Dream No More” można powiedzieć, że to takie drugie „Sad But True” tylko osadzone w reloadowej stylistyce. Jest wolno, masywnie, ale zarazem bardzo melodyjnie, choć w tym przypadku przydałoby się skrócenie o kilka minut. Przez „Dream No More” wysuwa się teza, że „Hardwired...To Self-Destruct” jest pomostem między „Czarną Płytą” a „Load’em” i „Reload’em”. „Halo On Fire” zamyka pierwszą połowę wydawnictwa i ponownie przywodzi na myśl Iron Maiden, ale również „The Day That Never Comes” z „Death Magnetic”. Zamykająca stronę A kompozycja to power ballada - nie jest w stu procentach delikatna, ale też nie jest to szybki czy przytłaczający utwór. Na szczególną pochwałę zasługuje Hetfield, którego głos momentami jest bardzo podobny do tego jakim  dysponował w latach osiemdziesiątych. Bardzo dobrym pomysłem, choć ze zmarnowanym potencjałem jest zmiana rytmiki w szóstej minucie. Motyw zagrany na cleanie przypomina mi nieco „Szydercze Zwierciadło” naszego rodzimego Kata (który de facto swego czasu mocno inspirował się Metalliką, a nawet przed nią wystąpił). Szkoda, że nie został rozwinięty i nie dołożono do niego solówki, tylko przeskoczono znów do szybkiego, prostego grania. O ile po pierwszych trzydziestu siedmiu minutach można stwierdzić, że duet Hetfield - Ulrich spełnił pokładane nadzieje, o tyle gorzej jest już z drugą częścią zawartości. Jej lwią część stanowią rzeczy, które mają potencjał, lecz są wydłużone lub przekombinowane na siłę i nie można ich zapamiętać na dłużej. Nawet takiemu „Confusion”, w którym słychać echa lat osiemdziesiątych, Black Sabbath czy nawet Hendrixa co czyni go jednym z przebojów strony B nie zaszkodziłoby skrócenie czasu. Druga płyta ma też jeszcze jeden mankament. Mianowicie w każdej z propozycji słychać jakieś odniesienia czy autoplagiaty. Mimo że w pierwszej połowie było słychać mniejszą lub większą powtarzalność, nie przeszkadzało to tak bardzo jak na drugim dysku.  Jedynie „ManUNkind” czerpiące z Led Zeppelin i Mercyful Fate jest jakby rozwinięciem konceptu z „Lords of Summer” (które zostało umieszczone z usprawnionym tekstem na dodatkowej trzeciej płycie) i jeszcze jedną próbą wymyślenia czegoś nowego. Nie raz już było tak, że na koncercie panowie prezentowali jakiś prototyp, a później jakaś jego część trafiała do innego znajdującego się na nowej płycie. Ostatnie piosenki to wyraz niesamowitej ambicji kapeli. Pierwsza z nich „Murder One” jest hołdem dla zmarłego niecały rok temu Lemmy’ego Kilmistera, który był bliskim przyjacielem i inspiracją muzyków. Niestety jedynie co może się podobać to teledysk, nawiązania do tytułów i tekstów Motörheadu, bo muzycznie jest przeciętnie, jedynie solówka Kirka może nam zostać na dłużej w pamięci. Ostatni „Spit Out The Bone” jest zarazem najlepszym numerem. Nie mam wątpliwości, że stanie murowanym hitem i wielu będzie chciało go usłyszeć na nadchodzącej trasie, a kto wie może przyjmie się do takiego stopnia, że przerodzi się w klasyk zespołu na miarę XXI w. To co tu zostało stworzone spodoba się wszystkim fanom, którzy twierdzą, że ta grupa skończyła się na „Kill’Em All”. Tak szybkiego, złowieszczego, a zarazem prostego utworu Metallica nie stworzyła od lat. Dla tej piosenki warto nabyć album i posłuchać w dobrej jakości. Fakt, słychać podobieństwa do „Hardwired”, ale to absolutnie nie przeszkadza. Instrumenty grają z taką werwą, że muzycy, a na pewno Lars będą musieli sporo poćwiczyć by zagrać go bezbłędnie. Tutaj solówki Kirka nie są aż tak bardzo wtórne, wszystko w tej kompozycji jest zrobione dokładnie w punkt. Słychać, że cały zespół włożył dużo pracy, by uzyskać taki efekt końcowy. Najbardziej boli, że na „Hardwired...To Self-Destruct” nie ma więcej takich przebojów, zwłaszcza że w porównaniu ze „Spit Out The Bone” tytułowy singiel jeszcze bardziej ukazuje swą biedę. Koniec końców Metallica nagrała album taki jaki chciała, który okazał się być wypadkową lat dziewięćdziesiątych z naleciałościami z pierwszych płyt. Z racji, że podzielono go na dwa krążki, każdy  znajdzie tu coś dla siebie. Jest kilka dobrych, wyróżniających się kompozycji, ale są też słabe lub przeciętne. Na plus jeszcze można zaliczyć, że jakość dźwięku nie jest taka drażniąca jak w „Death Magnetic”, że fani musieli sami kombinować, aby tamtego dzieła można było w miarę przyjemnie słuchać. Tutaj wszystkie utwory zostały dopieszczone, choć są chwile kiedy wydaje się nam, że znów mamy do czynienia z wojną głośności. Niestety cała reszta pozostawia niedosyt, zważywszy na to, że 2016 to dobry rok dla klasycznego, agresywnego thrash metalu. Ale nie każdemu w tym wieku musi w sercu grać to samo.
(4/6)
Grzegorz Cyga

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5052032
DzisiajDzisiaj2646
WczorajWczoraj1225
Ten tydzieńTen tydzień5511
Ten miesiącTen miesiąc55683
WszystkieWszystkie5052032
18.219.22.169