Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

RAY WILSON - Makes Me Think Of Home

 

(2016 Jaggy Polski Productione)
Autor: Włodek Kucharek
 
raywilson makesmethinkofhome m
Tracklist:
1.They Never Should Have Sent You Roses
2. The Next Life
3. Tennessee Mountains
4. Worship The Sun
5. Makes Me Think Of Home
6. Amen To That
7. Anyone Out There
8. Don't Wait For Me
9. Calvin and Hobbes
10. The Spirit
       
Lineup:
Ray Wilson (wokal)
Uwe Metzler (gitara akustyczna/ gitara prowadząca)
Lawrie MacMillan (bas)
Nir Z (perkusja)
Kool Lyczek (fortepian/ organy)
Peter Hoff (instr. klawiszowe/ programowanie)
Ali Ferguson (gitara prowadząca/ wokal)
Marcin Kajper (saksofon/ flet)
Steffi Hoelk (skrzypce)
Scott Spence (gitara/ aranżacje smyczkowe)                                                                                     Steve Wilson (wokal)
Mario Koszel (perkusja)
    
Ray Wilson to artysta ceniony, w naszym kraju, ze względu na swoje miejsce zamieszkania w Poznaniu, traktowany jak „swojak”, ale ograniczanie popularności i szacunku względem jego twórczości do Polski, byłoby grubym błędem i nietaktem, gdyż Ray wypełnia sale koncertowe w wielu europejskich krajach, buduąc od lat swoją markę. Być może pierwsze skojarzenie nazwiska tej postaci prowadzi wielu słuchaczy w kierunku ostatniego albumu studyjnego Genesis „Calling All Stations”, od wydania którego minęło już ponad dwadzieścia lat (data pierwszego wydania to 28 sierpień1997), ale taka ocena wydaje się wysoce niesprawiedliwa. Bo Ray Wilson to międzynarodowa osobowość artystyczna, choć gdyby określić go takim mianem w jego obecności, to zapewne reakcją byłoby skromne przemilczenie albo śmiech, bo ten szkocki Poznaniak z wyboru nigdy nie nosił wysoko zadartego nosa i nigdy nie przeceniał znaczenia swoich muzycznych sukcesów. A tych namnożyło się przez całą owocną karierę całkiem sporo, a bohater tego tekstu już niebawem, bo 8 września świętował będzie swoje pięćdziesiąte urodziny. Nie będę się zagłębiał w szczegóły kariery artysty, gdyż zapewne znaczna większość Czytelników zna okoliczności w jakich doszło do debiutu Raya przed mikrofonem Genesis, ale każdy rozsądnie myślący sympatyk jego twórczości  potwierdzi, że fakt ten zadziałał jak trampolina, która wywindowała szkockiego wokalistę na zupełnie inny poziom artystyczny. A to, że Wilson potrafił bezbłędnie wykorzystać to zdarzenie medialne, to wyłącznie jego zasługa. Od tego momentu charyzmatyczny twórca na stałe pojawił się w przestrzeni publicznej, z jednej strony jako wykonawca autorskich wersji wielu piosenek Genesis, z drugiej zaś jako wiodąca postać autoryzująca dokonania zespołu Stiltskin. Dodatkowo Ray od roku 2003 zaczął rozwijać sukcesywnie swoją aktywność solową, która miała swoją premierę wydawnictwem „Change”. I tak ukształtował się wizerunek Wilsona jak wokalisty, czasami także gitarzysty, kompozytora i songwritera. Z każdej z tych funkcji wywiązuje się wybornie, oddając do rąk fanów kolejne płyty z logo Genesis Classic, Ray Wilson & Stiltskin oraz piosenki zarejestrowane pod własnym nazwiskiem. Każde wymienione „wcielenie” artysty przynosi bogatą ofertę utworów, zróżnicowanych pod względem stylu, nastrojowości, potencjału przebojowości, inaczej rozumianego podejścia do rockowej materii. W każdym z tych wcieleń artysta ma do zaoferowania wiele pięknych dźwięków i słów wypełniających dojrzałe, pełne emocji songi. Należałoby te informacje uzupełnić jeszcze uwagą, że Genesis Classic to projekt koncertowy, a tworzeniem nowego materiału na potrzeby wszystkich trzech w tekście wzmiankowanych Ray Wilson zajmuje się w regularnych czasowych odstępach w pracy studyjnej. Szczególnie obfity w kwestii studyjnych dokonań fonograficznych był rok 2016, w którym na przestrzeni czterech miesięcy, pomiędzy czerwcem i październikiem ukazały się dwa wspaniałe longplaye firmowane nazwiskiem bohatera tekstu, najpierw „Song For A Friend”, a nieco później „Makes Me Think Of Home”. Ta druga pozycja stanowić będzie w dalszej części przedmiot mojej recenzji.
Rozpocznę od sprawy dla wydawnictw Raya Wilsona oczywistej, a mam tutaj na myśli estetyczną jakość edycji. Aż się chce wziąć ten album do ręki, przepięknie przygotowany digibook (autor przygotował także wersję winylową), subtelny nostalgiczny cover i piękny, malarski booklet powodują, że już przy pierwszym spotkaniu nasze oczy cieszą się galerią utrzymanych w odcieniach szarości obrazów. To najlepszy dowód, że każdą publikację fonograficzną traktować należy całościowo, że nie tylko muzyka stanowi o jej klasie, także wrażenia optyczne już przy pierwszym kontakcie stanowią istotną podpowiedź w kwestii charakteru zawartości dzieła. Owszem, dźwięki to serce albumu, ale także pozostałe, tutaj dopracowane do ostatniego szczegółu, elementy wydania z grafiką w roli głównej, decydują o tzw. pierwszym wrażeniu. Dla fanów Raya takie profesjonalne podejście do spraw wydawniczych to normalka, bo także poprzednie pozycje z artystycznego dorobku autora, przyciągały uwagę w tym zakresie. Dodam , że  materiał „Makes Me Think Of Home” powstał jako autonomiczny longplay niejako przez przypadek, ponieważ wcześniej narodziła się koncepcja stworzenia podwójnego albumu „Backseat Drivers”, złożonego z dwóch różniących się od siebie zasadniczo części, akustycznej z piosenkami, które ostatecznie znalazły się na płycie „Song For A Friend”, oraz elektrycznej, z utworami zarejestrowanymi na dysku „Makes Me Think Of Home”. Jednakże w życiu nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem, także w tym wypadku należało zweryfikować pierwotne założenia, przygotowując dwie różne edycje pojedynczych płyt, niezależnych od siebie. Jak do tego doszło możemy się dowiedzieć z fragmentu poniższego wywiadu, którego Ray Wilson udzielił niemieckiemu dziennikarzowi Christianowi Gerhardtowi 16 kwietnia 2016 roku, kilka godzin przed występem w Lipsku.
Christian Gerhardt: „..Byłem zaskoczony, że zrezygnowałeś z konceptu wydania podwójnego albumu „Backseat Drivers”, złożonego z dwóch płyt, jednej akustycznej, a drugiej elektrycznej. Jak doszło do tego, że praktycznie na „ostatnią minutę” zmieniłeś swoje plany?”
Ray Wilson: „Bo powiedziano mi, że tak robić nie powinienem- począwszy od ludzi zajmujących się dystrybucją, aż po fachowców od marketingu. Pierwotnie chciałem podpisać kontrakt z InsideOut. I to ta wytwórnia jako pierwsza chciała podzielić album na dwie niezależne płyty, bez rozgraniczania na część akustyczną i elektryczną. Oni chcieli tylko albumu elektrycznego, akustycznym nie byli w ogóle zainteresowani. Obroniłem pomysł na wydawnictwo dwupłytowe, ale zaraz dotarło do mnie to, o czym mówili ludzie od spraw sprzedaży, że dzielenie całego materiału na nagrania stricte akustyczne i elektryczne nie jest najlepszym rozwiązaniem. Im więcej o tym myślałem, tym bardziej nabierałem przekonania, że płytę akustyczną jako drugi komponent albumu słuchacze mogą po prostu przeoczyć, nie poświęcając jej dostatecznie uwagi. A ja chciałem koniecznie mieć także album akustyczny, który wydawał mi się magiczny. Także firma płytowa w Polsce nie chciała longplaya akustycznego jako pierwszego, ponieważ kierowała się wyłącznie myślą, jak to zaprezentować w radiu. W końcu to ja podjąłem decyzję, mówiąc , Stop!, Akustyczna płyta będzie wydana jako pierwsza!. Dopiero później przyznali mi, że jest to wspaniały album i, że to był dobry pomysł, wydanie go w pierwszej kolejności. A ja z kolei byłem przekonany, że „Song for a Friend” jest zbyt dobrym albumem, żeby zostać zignorowanym przez słuchaczy… I tak już zostało, że projekt „Backseat Drivers” uznaliśmy za niewłaściwy, jego realizacja nie miała głębszego sensu, dlatego postanowiłem opublikować dwie rzeczy w różnym czasie. Także wydanie obu płyt wziąłem na siebie. Zorganizowałem kampanię reklamową, która miała trwać sześć- osiem miesięcy , załączyłem do niej sześć filmów wideo, a na stronie marketingowej dodatkowe materiały: prasowy, radiowy i telewizyjny, również reklamę na Facebooku i Youtube. Byłem naprawdę zadowolony z efektu tych poczynań…”.
Po tak obszernym wyjaśnieniu samego autora wypada już tylko przejść do muzycznej treści albumu. „Makes Me Think Of Home” stanowi swoistą kompilację stylistyczną, charakterystyczną dla twórcy, której najbardziej wartościowymi składnikami są najlepsze wzorce muzyki pop, art rocka, rockowej progresji. Każdy z wymienionych kierunków znajdzie na ścieżkach albumu swoich reprezentantów. Fakt ten nie powinien wywołać zdziwienia, szczególnie w środowisku osób obeznanych z twórczością artysty, gdyż Ray to prawdziwy mistrz kreowania nośnych melodii, chwytliwych piosenek, które w niektórych swoich wersjach przeistaczają się w nostalgiczne, piękne, nastrojowe pieśni, których potężnym walorem jest warstwa instrumentalna, szczególnie partie gitarowe, niezależnie od tego, czy za ich kształt odpowiada Uwe Metzler czy Ali Ferguson. Wilson potrafi bezbłędnie wykorzystać barwę swojego głosu w powiązaniu z klimatami melancholii, refleksyjnymi balladami oraz czerpać z bogatego bagażu doświadczeń progrockowych, z czasów, gdy jego wokal kojarzony był z karierą jednego z najbardziej prominentnych wykonawców progresji, formacją Genesis. I chociaż biorąc pod uwagę rozpiętość czasową tej aktywności, to zaledwie epizod, to jednak jego oddziaływanie na późniejsze losy artystyczne autora jest nie do przecenienia. Na omawianym longplayu Ray, dołożywszy do brzmienia szlachetny skarb od matki natury, czyli charyzmatyczny głos, wykorzystuje na maksa indywidualny potencjał umiejętności zarówno swoich, jak też, służbowo mówiąc, współpracowników, żeby czarować słuchaczy różnorodnością tonacji, wielowymiarowym brzmieniem, porywającą melodyką, dosyć skromnie, ale zawsze w duchu dobrze rozumianej estetyki dobranymi aranżacjami wszystkich dziesięciu kompozycji. Piorunujące wrażenie zrobi na odbiorcach prawdziwy majstersztyk i diament w tym towarzystwie, utwór tytułowy, „ Makes Me Think Of Home”, w którym bohater tekstu „odjeżdża” myślami do kraju swojego pochodzenia, Szkocji, pozwalając sobie na chwilę osobistych przemyśleń, a ta wokalno- instrumentalna (akustyczno- elektryczna) „chwila” trwa blisko osiem minut, w trakcie których przeniesieni zostajemy wspomnieniami do Edynburga, gdzie przed laty Ray spróbował znaleźć swoje szczęście i spokój na Ziemi. Zachwycając się nad klasą tego wspaniałego utworu Ameryki nie odkrywam, gdyż od wydania albumu minęło już trochę czasu obfitującego w liczne analizy songu, stanowiącego według mnie jedną z najbardziej udanych kompozycji nie tylko na tym albumie, ale także w całym dorobku poznańskiego Szkota. Ta wspaniała opowieść posiada argumenty stricte muzyczne, żeby uwieść każdego słuchacza w świat magii, poczynając od warstwy emocjonalnej, poprzez dramaturgię, której „krzywa” startując z pułapu ciszy wspina się mozolnie na muzyczne K2, przeżywając momenty zadumy i smutku, wkraczając do krainy umiarkowanego optymizmu, tułając od nostalgicznej łagodności po szorstkie tony zawarte w życiowej goryczy. Punktem kulminacyjnym całego utworu obok słów „wyciętych” z rodzinnej kroniki Raya są akordy gitarowe Uwe Metzlera, który nie pierwszy raz udowadnia, że z wokalistą rozumie się w mig, zapełniając sukcesywnie przestrzeń gitarowymi tonami akustycznymi , bądź „podrasowanymi” elektrycznie. Uwe Metzler zalicza się niechybnie do ekskluzywnego grona  gitarowych romantyków, ponieważ struny jego gitary łkają, płaczą lub szepczą „słowami”, z których przebija się liryzm, „zapach” tęsknoty, uczucie miłości.  Ważną rolę w przestrzeni utworu wypełniają wycofane, oszczędne, ale dobitne, emocjonalne partie fortepianu, które „wychodzą” spod palców Koola Lyczka. To właśnie ten duet, wokal- fortepian, wprowadza nas w tematykę i buduje przy użyciu subtelnych środków klimat tego muzycznego dialogu. Proszę mi wierzyć, że już w trakcie tej wstępnej minuty z sekundami czujemy intuicyjnie, że za chwilę otoczy nas całun skrzących się różnymi odcieniami dźwięków. I tak rzeczywiście się dzieje, bo około 1:10 do tego duetu dołączają najpierw pojedyncze, jeszcze leniwe beaty perkusji, które podnoszą poziom mocy i dynamiki. Następnym aktorem pojawiającym się na muzycznej mapie kompozycji jest elektryczna gitara, początkowo jakby nieśmiała, podporządkowana coraz bardziej wyrazistym i śmiałym akordom fortepianu. Gdzieś około 1:40 na balladowej powierzchni kompozycji pojawiają się pierwsze pęknięcia a muzyka przekracza granicę umownej krainy rocka z pieczęcią progresywności. Także Ray wzmacnia słyszalnie głos, słowa padają bardziej dobitnie , z mocą, a cały song powoli pokonuje kolejne etapy rockowej dynamiki, rozwijając zainicjowaną na wstępie, intrygującą linię melodyczną. Brzmienie zdobywa kolejne stopnie intensywności, a riff staje się coraz bardziej drapieżny. Aż tu nagle zostajemy zaskoczeni, bo w centrum rockowego żywiołu, około 2:40, następuje gwałtowne cięcie, a na scenie pozostają na kolejne kilkadziesiąt sekund tylko głos przy akompaniamencie fortepianu, a gitara i klawisze koncentrują się na konstruowaniu tła pełnego pogłosów, aż do granicy ciszy w punkcie 3:50, po przekroczeniu którego słyszymy nowego uczestnika spektaklu, delikatną i lekką jak „Dust in the Wind” akustykę gitary. Do towarzystwa „dosiada” także Marcin Kajper z partą fletu, po czym rozbrzmiewa kapitalna symfonia na elektryczne struny, dołącza saksofon, zagęszczając przestrzeń dźwięków i pozwalając sobie na solową wariację do 6:15, punktu, w którym napięcie i krzywa dynamiki zjeżdżają po równi , lokując się ponownie w strefie nostalgii, w której Ray Wilson wypowiada kolejne słowa:
    
„It all seems so distant and the days grow longer
And it makes me wonder
Makes me think of home”.
    
A po zacytowanej frazie ogarnia nas spokojny instrumentalny sen, z pojedynczymi dźwiękami gitary, fortepianu i pasażem klawiszy w tle, aż do całkowitej ciszy.
Wow! Przepiękny song, powodujący znajome ciarki, przyspieszone bicie serca. Harmonijna struktura, nastrój, balladowo- rockowa równowaga, wszystkie komponenty pasują do siebie idealnie, płynnie się przenikają, tworząc znakomicie zaprojektowaną mozaikę. Po wybrzmieniu ostatniego półtonu gwałtownie rodzi się w naszym umyśle pragnienie czerpania z tego źródła piękna, więc naturalnym odruchem włączamy funkcję „repeat” i ponownie odlatujemy w przestworza Wilsonowego raju, bo obcowanie z taką sztuką muzyczną to przywilej, o czym w naszym kraju gwałtownie się zapomina, promując medialnie miernoty nie mające nic do powiedzenia, wygłaszając głupawe teksty, obrażające inteligencję przeciętnego odbiorcy muzyki, muzyki, która powinna wzbogacać nasze ego, intelekt, a nie służyć jako podkład do mieszania wielką łychą w garze z bigosem. Ale szkoda sił, porzucę więc te ironiczne tony, powracając do „Makes Me Think Of Home”, utworu świadomie ustawionego w centrum listy nagrań i pełniącego funkcję opus magnum albumu. Ale poświęcenie tak wielkiej uwagi jednej tylko kompozycji wybranej z katalogu albumu byłoby nie fair wobec innych piosenek tej kolekcji, gdyż są one równie szlachetne i zasługują na najwyższą uwagę, tworząc konfigurację znakomitych tematów melodycznych, wzajemnie się przenikających brzmień akustycznych i elektrycznych, mnie lub bardziej dynamicznych fragmentów, których poznanie od pierwszej nutki do ostatniej to wielka przyjemność dla  słuchacza posiadającego ten album. Każdy z tych rozdziałów łamie stereotypowe pojęcie o strukturze rockowego songu, zmieniając w najmniej oczekiwanych miejscach tempo, generując bliską Rayowi nastrojowość, dbając o różnorodność rytmiczną, z pięknie „skrojonymi”, specyficznymi dla każdego utworu, wątkami melodycznymi. Dlatego wybierając się w, dla Raya wspomnieniową podróż nie grozi nam jednostajność, powtarzalność pewnych komponentów kompozycyjnych czy monotonia. Każdy utwór zawiera swoje własne, autonomiczne cechy rozpoznawcze, które pozwalają słuchaczom na szybką identyfikację poszczególnych utworów. Wśród nich wymienić warto partie saksofonu, klawiszowe pasaże, klasyczność fortepianu, „karmazynowy” flet (moje pierwsze skojarzenia „pobiegły” w kierunku „I Talk To The Wind” z debiutu płytowego King Crimson), delikatnie chrypiące wokale, popisy gitarowe i śliczne linie melodyczne, ale bez nich trudno sobie wyobrazić jakikolwiek album tego wykonawcy.
Trudno obok tej muzyki przejść obojętnie, trudno ją zignorować, bo wciąga swoją urodą. Wilson nie stara się pod żadnym pozorem udziwniać tego, co chce przekazać słowami i dźwiękami, stąd naturalna prostota staje się wielką zaletą, przemawiając do nas tak zwyczajnie, po przyjacielsku. Praktycznie każdy akapit albumu, to murowany kandydat na przebój, przebój rozumiany nie w kategorii lakierowanej chińskiej konfekcji, lecz piosenek kształtujących dobry gust muzyczny, uczących dobrych manier i wpływających na estetykę i kulturę muzyczną. Album „Makes Me Think Of Home” to kolejne wydawnictwo potwierdzające artystyczną klasę firmującego je Raya Wilsona, twórcy już dojrzałego, który od lat kroczy swoją drogą do sukcesów, osiągając je w wielu krajach. Nie wiem jak mogą wyglądać wskaźniki popularności tego longplaya, jego zasięg medialny, ale zaniechanie promocji tak wspaniałej muzyki w ogólnie dostępnych mediach, to zwykłe draństwo. Wszyscy, którzy jeszcze z różnych powodów nie dotarli do tej radującej duszę muzyki, powinni to uczynić jak najszybciej, a staną się przez to lepsi i życiowo szczęśliwsi. Brawo Ray!!!
(5.5/ 6)
Włodek Kucharek

rightslider_002.png rightslider_004.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5040764
DzisiajDzisiaj437
WczorajWczoraj4387
Ten tydzieńTen tydzień16187
Ten miesiącTen miesiąc44415
WszystkieWszystkie5040764
3.147.73.35