Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 89sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

EDU FALASCHI - Moonlight

 

(2016 Test Your Metal)
Autor: Włodek Kucharek
 
edu falaschi moonlight m
 
Tracklist:
1. Nova Era (3:28)
2. Bleeding Heart (4:33)
3. Arising Thunder (3:32)
4. Rebirth (3:53)
5. Breathe (3:34)
6. Angels And Demons (4:48)
7. Spread Your Fire (4:41)
8. Wishing Well (5:28)
9. Heroes of Sand (4:05)
           
Lineup:
Edu Falaschi - wokal
Tiago Mineiro - fortepian
Adriano Machado - aranżacje smyczkowe
Joao Frederico Sciotti - flet/ saksofon
Sandami - perkusja
           
Bezpośrednim impulsem do napisania kilku słów na temat debiutanckiego, solowego albumu Eduardo Falaschiego stał się zupełnie inny album z ostatnich tygodni, nagrany przez duet Matt Barlow- Jonah Weingarden pod nazwą We Are Sentinels. Koncepcja stworzenia w muzyce rockowej materiału muzycznego dalece odbiegającego stylistycznie od rockowej codzienności artystów nie stanowi oczywiście rewolucji, bo historia rocka odnotowała takich przypadków całe multum. Twórczy „skok w bok” w wykonaniu wielu muzyków z rockowego świata to krok do pokazania publiczności innej twarzy, niekiedy radykalnie różnej od wizerunku znanego do tej pory. Przy okazji postępowanie tego rodzaju spełnia często rolę tak zwanego „kija włożonego w mrowisko”, wywołując gorące polemiki nie tylko na łamach branżowych periodyków, lecz także w gronie zwykłych „konsumentów” danego rodzaju muzyki. Wprawdzie to nie album We Are Sentinels stanowi przedmiot recenzji, ale warto wspomnieć, że wywołał on skrajnie różne opinie, traktowany w kategoriach prowokacji artystycznej, stąd rozpiętość ocen, która wprowadza skutecznie kompletną dezorientację przeciętnych odbiorców. No bo jak traktować ocenę „2” w skali 10-cio punktowej, oznaczającą praktycznie „dno”, by za moment przeczytać pełen zachwytów tekst, w którym autor argumentuje, dlaczego w jego uszach muzyka z tej płyty zasługuje na „siódemkę”. A przypomnę, że przedmiotem sporu jest kilka elementów, między innymi brak gitar, czyli wydawałoby się, że rockowy mus. Porzucając dywagacje na temat We Are Sentinels, przejdę do bohatera tekstu, czyli Eduardo „Edu” Falaschiego, frontmana brazylijskiego, heavy metalowego bandu Angra, który w roku 2016 postanowił uczcić 25 lecie działalności zespołu i zarejestrował longplay ekstremalnie różny od stylu prezentowanego przez macierzystą kapelę. I dodajmy, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości, z bardzo dobrym skutkiem. W zasadzie wszystko jest tutaj odmienne od charakteru kompozycji Angry, łącznie z projektem graficznym okładki. Wprawdzie w próbie definicji zawartości muzycznej longplaya nie należy sugerować się obrazami, które widnieją na okładkach płyt, ale w tym przypadku artwork „Moonlight” przyciąga uwagę kilkoma cechami, spośród nich aurą tajemniczości, niektórzy mówią, być może z przesadą o mistycyzmie, bo tak odczytano fortepian na tle księżycowego światła z figurą anioła na pulpicie. Łyżką dziegciu w tym sielankowym klimacie bywają opinie, określające grafikę w kategoriach kiczu, pewnego „obciachu” dla artysty rockowego, ale nie mnie rozsądzać ten wyimaginowany spór. Innym komponentem wydawnictwa świadczącym o odmienności jest skład instrumentarium, obok gitary akustycznej i perkusji, także smyczki, klasyczny fortepian, flet, saksofon, oraz orkiestracje, przygotowane przez Adriano Machado, na co dzień dyrygenta Orkiestry Symfonicznej Villa Lobos. Autor i wokalista i gitarzysta w jednej osobie postanowił na płycie „Moonlight” przedstawić własne interpretacje wybranych przez siebie utworów z całej kariery (nie tylko Angra, także Almah), oddając ich intymną, emocjonalną atmosferę, oraz poszerzając granice zwykłego brzmienia dzięki wyrafinowanym aranżacjom. Falaschi przy interpretacji kompozycji świadomie nie zamknął się w ramach jednego stylu, lecz udało mu się stworzyć znakomity koktajl stylistyczny złożony z klasycznego rocka, jazzu, muzyki klasycznej i popularnej, z akcentami kultury latynoskiej oraz podkreślić w na nowo opracowanych wersjach utworów harmonię i melodykę. Ponieważ zadania zrealizowano perfekcyjnie, dziewięciu zgromadzonych w programie albumu songów słucha się z olbrzymią przyjemnością. Z rockowej przeszłości wiadomo, że stworzenie muzyki wyłącznie akustycznej nie zawsze wychodzi lekko, łatwo i przyjemnie. Bywały takie płyty, które potrafiły znużyć monotonią, jednostajnością akustycznego przekazu. Na drugim biegunie znajdują się osiągnięcia fonograficzne z akustyką na pierwszym planie, o których świat mówił wiele lat i które pomimo upływu lat zachowały swój blask i ponadczasową klasę do współczesności, wymieniając w tym miejscu chociażby wspaniałe dokonania Erica Claptona „Unplugged” (1992) czy legendarny już koncert „MTV Unplugged in New York” (1993) Nirvany. „Moonlight” nie wspina się tak wysoko, jak wymienione ikony akustycznego, rockowego grania, ale trudno zarzucić tej płycie  przeciętność bądź bylejakość. W żadnym wypadku! Alternatywne wersje utworów z dorobku Angry i Almah, opracowano z wielką starannością, elegancją i finezją, a wykorzystane instrumentarium dodaje im nowych wartości. Praktycznie można chyba powiedzieć, że Falaschi z dużym wyczuciem i wyobraźnią stworzył nowe piosenki, porzucając pierwowzór i nachalne kopiowanie. Dzięki takim zabiegom ta bardzo spokojna, wyciszona muzyka zachwyca od samego początku swoim dostojeństwem, precyzją wykonania i akcentem na wzmocnioną melodykę. Analizując program tego albumu pod kątem obecności nagrań z dyskografii Angry, wertując dostępne źródła sieciowe, łatwo dojdziemy do wniosku, że Edu Falaschi skoncentrował się na dorobku swojego zespołu po roku 2000, oraz że najsilniejszą reprezentację posiada album „Rebirth” z roku 2001, bo są to aż trzy kompozycje, a nawet cztery, uwzględniając japońską wersję tego longplaya. Ale te uwagi mają raczej wymiar statystyczny, bo dla każdego odbiorcy meritum są oczywiście wykreowane  dźwięki czyli arkana sztuki muzycznej i ich stosowne opanowanie. Pod tym względem trudno autorowi stawiać zarzuty, ponieważ moim zdaniem stworzył uroczy, niezwykle klimatyczny, nastrojowy zestaw piosenek, odcinając się kompletnie od stylu macierzystej formacji. Śmiem także twierdzić, że, jeżeli wokalista Angry zaplanował zaskoczenie słuchaczy znających jego dokonania z brazylijskim bandem, to zamierzony cel osiągnął. Wydaje się, że wielu fanów heavy metalowych dzieł Angry pootwiera „dziubki” ze zdziwienia, jak daleko odjechała metalowa osobowość Falaschiego, jak udanie zmodyfikował swoje wokalne umiejętności, jak doskonale wczuł się w zupełnie nową, dla niego, sytuację. Choć z drugiej strony nie potrzeba być jasnowidzem, żeby stwierdzić, że wielu przyjaciół rocka będzie solidnie wkurzonych, że artysta stricte metalowy prowadzi ich „w maliny”, proponując nowe rozdanie muzyczne w swojej karierze, oferując delikatność i kruchość fraz wokalnych zamiast wcześniejszej mocy i dynamiki, operując emocjonalnie głosem jak romantyk zamiast typu macho, który jak ryknie przed mikrofonem, to pękają ściany, uciekając w subtelność sekwencji akustycznych zamiast podkręcić elektryczną fabrykę decybeli. Bo na tej płycie, zestawiając jej zawartość i konfrontując jej program z innymi płytowymi pozycjami Angry, na której twórczość Eduardo wywiera znaczący wpływ, wszystko jest w zasadzie na opak. Ale , chociaż być może niektórym trudno to zrozumieć, przypuszczam, że tak miało właśnie być. Edu Falaschi jako rockman w innej zdolności ekspresji. Mnie takie podejście odpowiada, tym bardziej, że przez niespełna 40 minut  bywa magicznie, pięknie, obezwładniająco, kiedy słuchacza otacza cała paleta nastrojów kreowanych głosem i towarzyszącymi instrumentami akustycznymi. Jest także od początku do końca nieziemsko melodyjnie. Dziewięć songów oznacza także inne spojrzenie, pod innym kątem, na wersje wykonawcze Angry. Trzeba przyznać, że Edu napracował się mocno przy dostosowywaniu elektrycznych, dynamicznych rockowych kawałków, rozpisanych na typowe rockowe, kipiące energią instrumentarium, do nowej muzycznej rzeczywistości. A z relacji wielu znanych mistrzów rockowej sztuki wynika, że nie jest to zadanie banalne, nasycone łatwizną i bezproblemową przemianą. Raczej przeciwnie, należy sprostać nowym wymaganiom akustycznego brzmienia, zastąpić moc gitar, perkusyjnego poweru, dudniących rozkazów rytmicznych basu innymi „zamiennikami”, które nie mają mieć charakteru zwykłego, prymitywnego ersatzu, bo w takim przypadku zniknie ważny element kreatywności, a pojawi się zarzut muzycznego plagiatu. Falaschi zgrabnie ominął rafy powtarzalności, tworząc nowe wartości, nowe dla niego i jego wizerunku metalowca. Naturalnie autor nie opuści terytorium heavy metalu, on wysyła tylko czytelny sygnał, potrafię także być inny, posiadam katalog umiejętności i talent, żeby wybornie znaleźć się w innym zakresie muzyki popularnej. Efektowne, potężne „grzmoty” w mocarnym, power metalowym oryginale „Arising Thunder” nie wywołują tutaj trwogi, nie są rezultatem szalejącej burzy, „Breathe” z dorobku projektu Almah zadziwia latynoską urodą i kameralnym, smyczkowym nastrojem, „Angels And Demons” rozrywa serce przepięknym fortepianowym solo. „Nova Era”, tak naprawdę pierwszy, międzynarodowo znany hicior Angry, udowadnia, że równie dobrze jak w wersji elektrycznej sprawdza się rozpisany na akustyczne instrumenty, nic nie tracąc ze swojej epickiej podniosłości. „Bleeding Heart” ukierunkowano na tony melancholii, ze świetnym, czystym wokalem i klasycznym, smyczkowym akompaniamentem i zniewalającą melodią, „Wishing Well” wspaniale oddaje lekko jazzowe inklinacje, między innymi w partii fortepianu.
Album „Moonlight” Edu Falschiego świetnie sprawdza się wieczorową porą, ze słuchawkami, wtedy jesteśmy w stanie „wyciągnąć” z jego delikatności wszystkie niuanse, zagłębić się w akustyczne sekwencje dźwięków, chłonąć zmienne barwy głosu autora, zachwycić się melodiami. Frontman Angry z powodzeniem stworzył dziewięć przyjemnych w odbiorze piosenek, utrzymanych w balladowej konwencji, współpracując w warstwie instrumentalnej z cenionymi symfonikami i jazzmanami. Rewolucji nie uczynił, co nie było jego celem, ale na 40 minut „uciekł” od gwaru cywilizacji z jej technologiami, medialnym rozgadaniem, prowadząc nas inteligentnie po ścieżkach innego świata muzycznego, w którym w cenie są emocjonalność, walory estetyczne, duch nostalgii, wrażliwość na piękno, uporządkowanie dźwięków i przejrzystość ich struktury. Tak, mają Państwo rację, ta muzyka jest w pewnym sensie przewidywalna, monotematyczna, ale nikt nie odbierze jej dalekiej od kiczu melodyjności, nikt nie zakwestionuje precyzji wykonania, nikt nie pozbawi poetyckiego nastroju i zwykłej urody. Dlatego warto sięgnąć po ten album, dla relaksu i własnej satysfakcji estetycznej.   
(4/6)
Włodek Kucharek

rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

5042797
DzisiajDzisiaj2470
WczorajWczoraj4387
Ten tydzieńTen tydzień18220
Ten miesiącTen miesiąc46448
WszystkieWszystkie5042797
3.21.97.61