Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

RIVERSIDE - Wasteland

 

(2018 Mystic Production)
Autor: Włodek Kucharek
 
riverside wasteland m
Tracklist:
1.The Day After
2. Acid Rain
3. Vale Of Tears
4. Guardian Angel
5. Lament
6. The Struggle For Survival
7. River Down Below
8. Wasteland
9. The Night Before
       
Lineup:
Mariusz Duda (wokal/ bas/ gitary)
Michał Łapaj (instr. klawiszowe)
Piotr Kozieradzki (perkusja)
     
Goście:
Maciej Meller (gitara)
Mateusz Owczarek (gitara)
Michał Jelonek (skrzypce)
        
Któż z fanów ambitnego, inteligentnego, rockowego grania nie zna Riverside? Pytanie retoryczne, prawda? Od wielu lat zespół zajmuje stabilną pozycję w absolutnym „czubie” koalicji wykonawców rockowych reprezentujących wysoki poziom artystyczny i jest gwarantem profesjonalizmu i jakości kreowanych dźwięków. Analizując dorobek, obecnie trio, trudno znaleźć słabsze momenty w dyskografii, pomimo tego, że los, przeznaczenie, rozumiany z czysto ludzkiego, humanitarnego punktu widzenia, Mariusza Dudy i jego Przyjaciół nie oszczędza. Dlatego tak ważny był to album, z napięciem wyczekiwany i często określany jako nowy początek, nowy rozdział. Wszyscy słuchacze doskonale wiedzą dlaczego tak jest, po traumatycznych przeżyciach muzyków w lutym 2016, a ja nie mam zamiaru w tym artykule rozdrapywać częściowo zabliźnionych już ran.
                     
Nowa publikacja fonograficzna zatytułowana „Wasteland” ukazała się 28 września i od razu stała się wydarzeniem medialnym, artystycznym i stricte muzycznym. Po wielokrotnym wysłuchaniu tych ponad 50 minut  muzyki, łatwo zrozumieć i napisać… laurkę, bo zespół stworzył album wielki. To nie rywalizacja sportowa, w której ważne są parametry czasu, wskaźniki punktowe, dlatego trudno ferować medialne opinie, czy to najlepsza opowieść, która do tej pory wyszła spod pióra Mariusza Dudy i jego Kolegów, ale na pewno jedna z najbardziej wartościowych, na pewno inna niż poprzednie wydawnictwa płytowe pod względem nastrojowości, determinowanej przez tematykę, do której jeszcze za chwilę powrócę. Muzyka jest piękna, chwytająca za serce, cholernie emocjonalna, tworząca własny, specyficzny świat dźwięków, układających się w mniej lub bardziej mroczne krajobrazy, rozpraszane czasami odrobiną światła. Zacytuję tutaj słowa klasyka, jest to „muzyka rockowa podniesiona do rangi sztuki”, ale żeby docenić jej czar, należy spędzić z nią więcej niż tylko jedno przesłuchanie, ponieważ koniecznością staje się także nabranie dystansu, oswojenie się z jej przekazem, potrzeba czasu na jej zrozumienie. Sądzę, że nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, że te teksty dokumentujące muzyczne obrazy zawierają liczne pierwiastki filozoficzne związane z „opowieściami o próbach przetrwania w świecie, który się skończył”, że posłużę się cytatem słów autora, czyli Mariusza Dudy. Wydaje mi się, że ze względu na moje osobiste przeżycia ostatnich dni, z koniecznością oswajania się z „dotykiem” śmierci- choć nie jestem do końca przekonany, czy taka postawa „oswajania się” wydaje się być w ogóle możliwa, ale to już zupełnie inna kwestia- potrafię zrozumieć emocje budowane na fundamencie smutku jeszcze lepiej, bardziej dogłębnie, refleksyjnie. Nie będę w tym miejscu wchodził rolę ekshibicjonisty, nie będę zajmował się szczegółami mojej nostalgii, mojego bólu, ale w tym miejscu i w tym czasie, potrafię pojąć, co oznacza ten mrok, jak wpływa na zachowanie człowieka, jak rujnuje jego stan uczuć, jak mnoży pytania zaczynające się od „dlaczego?”. Dlatego jak usłyszałem pierwsze słowa wyśpiewane a’capella przez Mariusza Dudę w utworze „The Day After”, łatwo mi było się identyfikować, łatwo uzasadnić łzy (zdaję sobie sprawę z ułomności semantycznej tłumaczenia poniżej, którego, ze względu na deficyt umiejętności w zakresie języka angielskiego, nie jestem autorem) :
       
„Znaki zapytania spadają
Niszczeją pod nimi nasze wspomnienia
Kiedy stoimy i rozglądamy się
Na świat który pozostał”.
      
Bo po każdej bliskiej nam, utraconej Osobie nadal pozostaje wśród żyjących jej świat, cechy jej osobowości, kontur jej postaci w naszych myślach, uśmiech, barwa głosu. I z tym musimy się zmierzyć. Musimy sytuację zaakceptować, nauczyć się z nią żyć. Barwa głosu wokalisty, kompletna asceza instrumentalna, tęsknota, którą emanuje ta pieśń, nakazują słuchać, wręcz paraliżują w oczekiwaniu na ciąg dalszy, narastające, od połowy tego prologu ponure, wręcz nieprzyjazne brzmienie, z którego wyłania się potężny metalowy riff, inaugurujący rozdział albumu „Acid Rain”. Z drugiej strony, obok tej posępnej atmosfery zaskakuje piękny, bardzo łagodny temat melodyczny, prowadzony przez wokal. W takich przypadkach pojawia się często dylemat, czy smutek potrafi być piękny. Odpowiedź jest niejednoznaczna, a jej treść zależy zapewne od człowieka, od jego osobowości, poczucia estetyki, emocjonalności. Jedno jest pewne, smutek, jedna z sześciu z podstawowych emocji, kojarzący się ze stratą i rozpaczą nie pozwala na  jego ignorowanie, jego siła nie podlega chłodnej kalkulacji. A w tej krótkiej kompozycji zadumę i melancholię podkreśla dodatkowy gość w spektrum brzmienia, kapitalna partia skrzypiec pod koniec utworu (vide Michał Jelonek). A propos, dla mnie niezwykle istotnym czynnikiem muzyki jest melodia, a udane tematy „wyłapuję” praktycznie w każdym fragmencie premierowego materiału „Wasteland”, wchłaniane przez umysł słuchacza jak gąbka wodę. Przepiękne, niebanalne linie melodyczne budujące charakter tego albumu w każdym utworze, także w tych, które tzw. eksperci nazywają prog- czy heavy metalowymi. Wystarczy posłuchać kolejnych akapitów tej opowieści, „Acid Rain” czy „Vale Of Tears”, żeby się zachwycić. I te motywy melodyczne bez trudu przebijają się do świadomości słuchacza, niezależnie od tego, jak mocarne, dynamiczne i riffowe są partie instrumentalne. A potęga brzmienia trio przy gitarowym wsparciu Macieja Mellera z Quidam jest nieograniczona, co rusz przewala się w przestrzeni jak tsunami, demolując ciszę. A po masywnych, ostrych jak brzytwa riffach autorzy proponują na przykład „Guardian Angel”, song powalający na łopatki swoją półakustyczną zwiewnością, szlachetną, lśniącą jak diament melodyką i wspaniałym fortepianowym akompaniamentem. „Guardian Angel” to także czas na głębszy oddech, zluzowanie napięcia i pędu dwóch poprzedników na liście nagrań, które dosłownie wbijają się motorycznymi riffami w umysł odbiorcy. Jak dodamy do tego basowo- perkusyjny dynamit to otrzymamy spójny obraz instrumentalnej ekspansji Mariusza Dudy i jego doskonałych warsztatowo Kolegów. Wiem, że Riverside działa na zasadach partnerskich, ale trudno nie zauważyć, że główny ciężar kreowania brzmienia zespołu, wziął na siebie Mariusz, który występuje w trzech rolach, basisty, wokalisty oraz w niektórych fragmentach realizuje zadania gitarzysty, co stanowi dla bandu novum. Ale nie wchodząc w szczegóły rozwiązań brzmieniowych, należy stwierdzić ze stuprocentową pewnością, że muzyka Riverside szlachetnieje, staje prawdziwą arystokracją w imperium rocka, a potwierdzenie tej tezy znajdziemy w każdym elemencie programu wydawnictwa „Wasteland”. O kilku z tych składników już wspomniałem, a kolejny to „Lament”. Rewelacja!!! A skrzypce w instrumentarium, połączenie akcentów balladowych z rockową zadziornością i mocą w idealnych proporcjach woła głośno o głęboki szacunek dla twórców. Powiedzieć o tym songu ballada, to nic nie powiedzieć. Bo w tej kompozycji autorzy modelowo potrafili scalić, wokalną, przepojoną smutkiem łagodność i kruchość, półakustycznych, balladowych dźwięków z drapieżnością rockowej dynamiki, które to komponenty naprzemiennie wypełniają przestrzeń kompozycji. I jak w zabarwionym emocjami cyklu, w głosie Dudy toczy się prawdziwa walka światła i mroku, nadziei z cierpieniem i żalem podkreślanymi wysublimowaną lekkością akustycznych dźwięków, bądź energetycznymi partiami rozpisanymi na elektryczne struny. Jeżeli potrafię odczytać  intencje kompozytora, to wydaje mi się, że w tej specyficznej rywalizacji zwycięża bolesna nostalgia tkwiąca jak zadra, głęboko w duszy. Wniosek powyższy wzmacnia nijako ostatnia, niespełna minuta, gdy na arenie zmagań pozostają skrzypce, w partii których, skromnych w zakresie brzmienia, słychać tytułowy „Lament”, pewien rodzaj elegijności i tęsknoty. Ten rozdział albumu powoduje, że zapominamy o otaczającym nas świecie, wpadając w pułapkę piękna tego utworu, czujemy się unoszeni w przestrzeni, wypełnionej szlachetnymi dźwiękami, nastrojami i słowami. Uważam, że takiego utworu nie można stworzyć, opierając się wyłącznie na profesjonalizmie, talencie, że do osiągnięcia celu niezbędne  jest pisanie nutek sercem, zaangażowanie cząstki swojego JA, ekspozycja swojej osobowości, stąd wrażenie, być może mylne, bo nie czuję posiadania patentu na prawdę, że to chyba najbardziej osobiste i intymne świadectwo z życia artystycznego Mariusza Dudy. Tych sześciu minut z sekundami nie da się zrozumieć stojąc obok, czyli bez dodania własnych, „słuchaczowskich” pokładów wrażliwości, bo ta muzyczna skarga udziela się także odbiorcy, czyniąc go jednym z uczestników misterium, a jej słowa stają się Twoimi słowami
        
„Gdzie się tułasz
Moje jedyne dziecko?
Dlaczego nie powracasz?
Twa matka wypłakuje oczy
A ja
W mych snach
Słyszę Twój głos”
       
„Lament” to także jedna z najbardziej poruszających pieśni z fonograficznego dorobku Riverside, decydująca w znacznej mierze o obliczu całego albumu „Wasteland”.
Kolejny akapit longplaya, „The Struggle for Survival”, rozbudowany, blisko 10- minutowy instrumental, poprzez swoją gitarową energię, motoryczny riff, strukturę rytmiczną, złożone partie instrumentalne próbuje wybudzić słuchacza ze swoistego „Lamentowego” letargu. Z powodzeniem. Surowość brzmieniowa tego nagrania, w przewadze trio gitara- bas- perkusja plus stosowana  z umiarem elektronika, dosyć zimny, wręcz organiczny klimat, powoduje, że słuchacz przenosi się w części pierwszej utworu do świata emocjonalnej zimy, zdystansowanego chłodu, programowej estetyki „brzydoty” ( takie określenie nie stanowi „steku bzdur”, bo taką problematyką zajmują się między innymi doktoranci analizujący pod tym kątem, „estetyki brzydoty” twórczość Bruno Schulza i Bolesława Leśmiana). Ten fragment nie odziedziczył nic z genów poprzedników, „Guardian Angel” i „Lament” i reprezentuje zupełnie inny rodzaj estetyki rocka, preferując na bazie progmetalu, akcenty jazz rocka oraz rockowej progresji. Nie jest to łatwy w odbiorze kawałek muzyki, wymagający skupienia i szacunku wobec indywidualnych umiejętności wykonawczych instrumentalistów. Tutaj nic nie dzieje się przypadkowo, każdy akord jest przemyślany, kontrolowany, „wypieszczony” technicznie. Radykalne cięcie następuje tak gdzieś około ósmej minuty, to wtedy pojawiają się partie, w których głos staje się jednym z instrumentów, a frazy elektryczne ustępują miejsca rockowej akustyce. W jednym momencie przenosimy się ze sfery energetycznych, drapieżnych dźwięków do subtelności czarowanych na klawiszach i akustycznym „pudle” gitary. Przełom zaskakujący i z punktu widzenia odbiorcy zupełnie nieprzewidywalny. Po dysonansowych odcinkach „The Struggle for Survival” nasze receptory stymuluje kolejna piękność programu albumu, „River Down Below”, rzecz, w której królują gitary half unplugged, narracyjny chwilami wokal, kapitalny, któryż to z kolei wątek melodyczny, wspaniałe, ulotne jak jesienna mgła Hammondowe tło i delikatna partia solowa gitary w części środkowej. Całość kołysze nas rytmicznie, „głaszcząc” wyrafinowanymi dźwiękami nasze poczucie estetyki. A pod koniec zespół wzmacnia siłę swojej muzycznej wypowiedzi oferując przepiękne, klarowne solo gitary elektrycznej. Tytułowy „Wasteland” zaskakuje folkowym wstępem, balladową, stonowaną melodyką. Ale kompozycja trwa ponad osiem minut i od samego startu „wisi” w powietrzu zmienność jej charakteru. I to przeczucie sprawdza się co do joty, bo krótko przed trzecią minutą utwór dosłownie wybucha feerią rockowych barw. W jednej sekundzie jak oparzone podskakują potencjometry rejestrujące dynamikę, w niebyt przesunięta zostaje akustyczna delikatność, a przestrzeń opanowują bezkompromisowe riffy gitary, tnąc jak  skalpelem wszechobecną przedtem ciszę. Masywne brzmienie dyktuje warunki, bas i perkusyjne beaty rozwalają sielską, folkową atmosferę, a przekaz poraża swoją intensywnością. Ale po czwartej minucie kontury brzmienia rozmywają się ponownie, pasaże klawiszy tworzą ilustracyjne tło, a gitara tonuje swoją moc, ledwo zaznaczając obecność oszczędnym motywem. Po czym utwór systematycznie nabiera mocy, by wystrzelić ponownie gitarową furią, okiełznaną w finale organowym akompaniamentem i budując tło dla solowego występu gitary. Tylko osiem minut i aż tyle, bo wewnątrz kompozycji dzieje się wiele, zdarzenia muzyczne zmieniają się jak w kalejdoskopie, a wymienność ról instrumentalistów spotyka się z najwyższym uznaniem. Epilogiem opowieści Riverside jest tytuł „The Night Before”, istny balsam, w którym wiodącą rolę odgrywają spokojny, wyważony głos Mariusza  Dudy i fortepianowe królestwo Michała Łapaja. Ten zachwycający  duet, minimalistyczny i ascetyczny brzmieniowo przyspiesza bicie naszego serca, definiując na tej płycie po raz kolejny pojęcie rockowego piękna.
           
Cóż można powiedzieć po tym trwającym 50 minut spotkaniu? Nic! Bo ta muzyka nie wymaga werbalnej oceny. Ona sama w sobie, w postaci bogatej palety dźwięków jest wspaniała, diabelnie emocjonalna, a każdy jej składnik to strzał w serce, pobudzający wrażliwość, emanujący, pomimo smutku, pozytywną energią, bo smutek, szczery ból po stracie kogoś Bliskiego potrafi otoczyć nasze zmysły nimbem dobroci. Ten stan zrozumie każdy kto przeżył podobne doświadczenie, kto potrafi mentalnie znaleźć się w  położeniu osoby, dla której rozpacz w życiu stała się na długie dni ciężarem, balastem, z którym trzeba było nauczyć się żyć. …A dalej to zapewne przedmiot rozważań na granicy humanistyki i filozofii, zbyt intymnych , żeby roztrząsać je na forum publicznym. Akurat tak się stało, że muzyka Riverside z dzieła „Wasteland” spotkała się z bolesnymi przeżyciami Waszego recenzenta, który znalazł w niej zrozumienie i ukojenie w chaosie własnych uczuć. Świadomie napisałem „dzieła”, bo znam wszystkie publikacje fonograficzne Riverside i z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że „Wasteland” to najbardziej dojrzała historia w „Riverside’owym” życiu, przemawiająca do mnie z siłą dotąd niespotykaną i wywołująca silne emocje na granicy łez. Można mi nie wierzyć, zignorować opinię dinozaura rocka za którego się uważam, bo lata swoje już przeżyłem, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby moje słowa poddać surowej weryfikacji. Ja mam pewność, że muzyka obroni się sama, ponieważ na płycie „Wasteland” rock „podniesiony został do rangi sztuki”.
(6/6)
Włodek Kucharek

rightslider_001.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_005.png rightslider_003.png

Goście

4988085
DzisiajDzisiaj2705
WczorajWczoraj2630
Ten tydzieńTen tydzień10719
Ten miesiącTen miesiąc70918
WszystkieWszystkie4988085
54.227.104.229