Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nowy numer

hmp 88sm

Szukaj na stronie

HMP Poleca

pandemic m

MARILLION - All One Tonight: Live At The Royal Albert Hall

 

(2018 Ear Music/ Racket Records)
Autor: Włodek Kucharek
 
marillion-all-one-tonight s
Tracklist:
CD 1
1.El Dorado (18:53)
2. Living in F E A R (7:25)
3. The Leavers (19:43)
4. White Paper (7:42)
5. The New Kings (16:48)
6. Tomorrow's New Country (1:46)
CD 2
7. The Space (8:27)
8. Afraid of Sunlight (7:45)
9. The Great Escape (11:11)
10. Easter (7:05)
11. Go! (9:00)
12. Man of a Thousand Faces (9:19)
13. Waiting to Happen (6:44)
14. Neverland (11:35)
15. The Leavers : V. One Tonight (5:38)
           
DVD
DISC 1
1.El Dorado
2. Living in F E A R
3. The Leavers
4. White Paper
5. The New Kings
6. Tomorrow's New Country
DISC 2
7. The Space
8. Afraid of Sunlight
9. The Great Escape
10. Easter
11. Go!
12. Man of a Thousand Faces
13. Waiting to Happen
14. Neverland
15. The Leavers : V. One Tonight
      
Lineup:
Steve Hogarth (wokal/ instr. klawiszowe/ gitara)
- Steve Rothery (gitary)
- Mark Kelley (instr. klawiszowe/ wokal)
- Pete Trewavas (gitara basowa/ wokal)
- Ian Mosley (perkusja)
             
Goście:
In Praise of Folly String Quartet :
Margaret Hermant (skrzypce)
Maia Frankowski (skrzypce)
Nicole Miller (altówka)
Annemie Osborne (wiolonczela)
Sam Morris (rożek francuski)
Emma Halnan (flet)
         
Fakt, że znany zespół rockowy publikuje swój występ przed publicznością, to dosyć powszechne zdarzenie kulturalne, bo przecież koncerty to najczęstsza forma kontaktu artysty ze słuchaczami. Ich miejscem bywają kameralne kluby, hale sportowe, stadiony, filharmonie, wnętrza budynków operowych, także kościoły i place użyteczności publicznej. Każdy z fanów muzyki, niezależnie od jej gatunku, uczestniczył w takiej imprezie niejednokrotnie. Wspomnienia z koncertów są także różne, od stanów najwyższego uniesienia na granicy euforii i bezgranicznego zachwytu poziomem artystycznym, aż po totalną krytykę związaną z kiepską akustyką przestrzeni koncertowej. Koncerty mają wielowiekową historię, chociaż trudno znaleźć wiarygodne informacje, kiedy odbyły się pierwsze występy publiczne tego typu, które początkowo nazywano „akademią”, dopiero później pojawiło się słowo „koncert”, zapożyczone od terminu „concerts spirituels”, które odbywały się od roku 1725 w Paryżu. Chociaż pierwszą inicjatywą koncertową, którą odnotowały wiarygodne kroniki,  wykazał się angielski skrzypek i kompozytor John Banister, który w grudniu 1672 roku zorganizował w swoim domu w Londynie koncerty z udziałem zespołu instrumentalistów, na które wejść mógł każdy, kto uiścił jeden szyling. To tyle w kwestii organizacyjno- muzycznej. Mijały lata, coraz więcej publiczności gromadziły koncerty, czy to muzyki klasycznej, czy znacznie później rozrywkowej, zmieniało się także nastawienie publiczności do miejsc, w których odbywały się występy. Nie będę próbował w tym miejscu rozbierać na czynniki pierwsze odpowiedzi na pytanie, jakie aspekty decydowały o tej ewolucji poglądów, jedynie wspomnę, że wcale nie tak dawno, bo w latach 60-tych minionego wieku występ jazzowo- rockowego ensamble w gmachu opery czy sali filharmonicznej był nie do pomyślenia. Takie miejsca zarezerwowane były wyłącznie dla muzyki w ramach tzw, kultury wysokiej. Współcześnie nie jest ewenementem koncert rockowego bandu w szacownych wnętrzach właśnie takich, wyżej wymienionych przybytków kultury. Jednak w każdym kraju bywają miejsca magiczne, kojarzone z imprezami muzycznymi „live”, o których dyskutuje się , zarówno przed , jak i po fakcie, a swoją sławę zawdzięczają najczęściej artystom, których przyjmowały w swoich gościnnych progach. W naszym kraju, myślę, że każdy słyszał o warszawskiej Sali Kongresowej, dzięki pierwszemu w Polsce koncertowi, który można było obdarzyć przymiotnikiem „rockowy”, a chodzi oczywiście o występ Rolling Stones 13. kwietnia 1967 roku, jedyny koncert w ramach całej trasy w państwie tzw. „bloku wschodniego”, za „żelazną kurtyną”. Nieco później do grona sławnych sal koncertowych dołączył katowicki Spodek. I na tym koniec! Być może o jakimś wydarzeniu zapomniałem, bo pamięć jest zawodna, ale współczesność nie wykreowała, choć może się mylę, bo to subiektywna opinia, żadnego nowego miejsca koncertowego, o którym można by powiedzieć, że stało się legendą. Na taki status pracuje się całe dekady, nie wystarczy kilkadziesiąt imprez, chociaż najbliżej temu mianu jest zapewne Dolina Charlotty, która obok aspektu komercji łączy jeszcze tak ulotne elementy jak pasja organizatorów, atmosfera na widowni  i dobór artystów, bo Carlos Santana czy Yes w różnych konfiguracjach personalnych występowali także w innych miejscach Polski, ale magię wytworzyli właśnie w Dolinie, przy znaczącym współudziale publiczności. Te ostatnie uwagi potraktować proszę jako formę dygresji, luźno powiązaną z meritum tekstu, czyli dziełem „na żywo” Marillion zatytułowanym „All One Tonight”.
         
Marillion wśród polskich fanów to instytucja kultury, legenda rocka, od ery Fisha po Hogartha, gdzie się nie pojawią, a bywają dosyć często w naszym kraju, wypełniają szczelnie każdy przybytek kultury. W kategoriach rocka progresywnego, którego band jest przedstawicielem, Marillion to w Europie gwiazda pierwszej wielkości. Ale również tacy artyści mają swoje marzenia, a o jednym z nich wzmiankował kiedyś w jednym z wywiadów Steve Hogarth, mówiąc o idei występu w londyńskiej The Royal Albert Hall, która stanowi monument upamiętniający męża królowej Wiktorii, księcia Alberta, miejsce wydarzeń kulturalnych, koncertów, konferencji, balów i odczytów naukowych. Architektonicznie budynek wzorowany jest na rzymskim amfiteatrze, ma zatem owalny kształt i mieści około 9500 miejsc. Na płytach DVD z rejestracją „All One Tonight” widać, jak imponujące wrażenie robi na odbiorcy zza szklanego ekranu widownia, jej kształt, bliskość sceny i nawet dla laika słychać, jakimi parametrami akustycznymi dysponuje wnętrze, w którym mimo ogromu sali słychać dosłownie każdy oddech. Ten klimat przy współudziale muzyki, emocji słuchaczy, kreatywności aktorów tworzy prawdziwe misterium i wcale się nie dziwię słowom Hogartha o marzeniu występu w tym magicznym „teatrze”. Dlatego już na wstępie jednoznacznie napiszę, że ten wyżej z tytułu wymieniony koncert w pełni zasługuje na określenie „fenomenalny”. Dwie i pół godziny wspaniałej muzyki, tysiące dźwięków wywołujących u odbiorców ciarki i wzruszenie, przeżywających piękno muzyki umysłem, sercem i duszą i reagujących entuzjazmem i euforią w podziękowaniu za kapitalny spektakl, rockowe misterium. Sądzę, że po tych słowach takiej oceny znajdzie się nie jeden Czytelnik, który zakwestionuje moje zauroczenie jakością zaprezentowanej muzyki w wydaniu Marillion, bo wydawałoby się, że ten zasłużony dla progrocka band dysponuje coraz mniejszą liczbą argumentów, które mogłyby potencjalnie zaskoczyć fanów nowymi rozwiązaniami brzmieniowymi, innowacyjnym podejściem do muzycznej materii. Jak spojrzeć na dyskograficzny dorobek Marillion z etykietką „live”, to biorąc pod uwagę 53 albumy koncertowe, łatwo można sformułować wniosek, że wszystko już było. A jednak album „All One Tonight” dowodzi, że muzycy grupy skutecznie radzą sobie z rutyną, powtarzalnością pewnych patentów, brakiem świeżych pomysłów, że nie uginają się pod ciężarem trudnych wyzwań, ponieważ wykonanie całego programu albumu „FEAR” na koncercie, to wcale niełatwe zadanie, tak jak muzyka wypełniająca program tego albumu studyjnego. Tylko pięć kompozycji, bardzo długich nawet jak na standardy rocka progresywnego, wielowątkowych, z multum niuansów brzmieniowych, które, co ważne nie zaginęły w wersji koncertowej. Ta potężna dawka dźwięków to także potężne wyzwanie dla zebranej publiczności, ale również pod tym względem jest wręcz olśniewająco, wzruszająca jest estyma i szacunek jakimi słuchacze darzą weteranów. A niejako w podziękowaniu za tę wiarę w artystyczne umiejętności muzyków, za atencję i poważanie , ci drudzy „odpłacają” się spektaklem o kosmicznym poziomie. Słuchając najpierw dwóch dysków audio, a nieco później oglądając rejestrację wideo, były liczne fragmenty, że ogarniała mnie zwykła, niepohamowana zazdrość, że nie mogłem być w tym samym czasie i miejscu z tymi tysiącami szczęśliwych, przyjaznych słuchaczy, którym dane było znalezienie się w centrum tego Marillionowego tygla emocji, uczuć, pozytywnych wibracji przepływających między sceną a widownią i na odwrót. Bo chemię, ducha porozumienia widzów i słuchaczy oraz artystów czuje się i dostrzega gołym okiem. Truizmem byłoby „bajanie” na temat wysokiej jakości edycji omawianego wydawnictwa, które ukazało się w kilku formatach jako 2 CD’s, 2 DVD’s, 2 blu-rays oraz special edition, zawierająca dwa dyski audio i dwa dyski z zapisem blu-ray. A wracając do muzyki, to na ten wieczór The Royal Albert Hall zmieniła się w świątynię rocka, w której słychać nie tylko wokal i instrumenty artystów ze sceny, lecz także chóralne śpiewy wielotysięcznego tłumu pod dyrekcją Hogartha, atmosfera wielkiego święta i wzruszenie widoczne na twarzy Steve’a, gdy po każdym utworze reakcją publiczności staje się standing ovation. A zespół niesiony tym podniosłym klimatem daje z siebie dosłownie wszystko, co posiada najlepsze, cały arsenał umiejętności instrumentalno- wokalnych. Oszałamiająca feeria świateł ze sceny doskonale wkomponowanych w nastrojowość muzyki, klarowne brzmienie, rewelacyjny dobór repertuaru w części drugiej i znakomite wykorzystanie potencjału kameralnego zespołu symfonicznego w składzie cztery smyczki, flet i rożek. Zresztą Steve Hogarth jak przystało na dobrze wychowanego gentlemana w bardzo dowcipny, luzacki a jednocześnie pełen szacunku sposób przedstawia gości, którzy wnoszą do kompleksowego brzmienia Marillion w czasie tego koncertu wiele świeżości, występując w roli partnerów rockowego instrumentarium. Zwraca uwagę także charyzma kwintetu, począwszy od showmana Hogartha, który pomimo bardzo powściągliwego zachowania estradowego, potrafi wszystkich rozbawić celnym komentarzem, poprowadzić spontanicznie dialog z publicznością, gestem pokazać swoją charyzmę oraz szacunek wobec słuchaczy. Po raz któryś z rzędu używam słowa „szacunek”, bo respekt z jakim muzycy w widoczny sposób odnoszą się do słuchaczy jest godny odnotowania w każdej minucie koncertu. A propos profilu brzmienia i obecności w nim klasycznych komponentów, to należy wspomnieć, że takie rozwiązanie wymagało korekt aranżacyjnych każdego z utworów części drugiej koncertu, bo to na tym etapie występu od samego początku występują symfonicy. Dzięki zaangażowaniu smyczków, fletu i rożka francuskiego znane utwory nabrały dodatkowego blasku, zmieniło się ich wnętrze, stanowiąc dowód, że inteligentnie zaprojektowane współistnienie brzmień symfonicznych i czysto rockowych nie musi być mrzonką. Już pierwszy akt drugiej odsłony koncertu zatytułowany „The Space” zaskakuje słuchaczy, ponieważ długie intro w wykonaniu sekstetu orkiestrowego tak znacząco zmienia charakter kompozycji, że przez kilkadziesiąt pierwszych sekund nawet wytrawni słuchacze sztuki muzycznej Marillion mają trudności z identyfikacją utworu, która kończy się powodzeniem dopiero w momencie, gdy dołączają rockowi członkowie instrumentarium. Praktycznie każdy kolejny rozdział programu oznacza  efektywny i efektowny udział partii smyczkowych, fletu czy trochę wycofanego Sama Morrisa na rożku francuskim. Utwory urastają do epickich rozmiarów, a rockmani prezentują całą gamę umiejętności indywidualnych, które w żaden sposób nie zaburzają konceptu zespołowego grania. Te kilka krótkich, ale jakże pięknych partii solowych Steve’a Rothery’ego i jego romantycznie brzmiącej gitary pobudza chyba u każdego tysiące niewidocznych mrówek rozpoczynających wędrówkę po ciele słuchaczy. Wycofany, oszczędny w ruchach  Ian Mosley na perkusji z powściągliwym uśmiechem zadowolenia, wyrażającym zadowolenie z dobrze wykonanej pracy, budzi zapewne u każdego wielką sympatię. Radosny, podrygujący rytmicznie Pete Trewavas, który, proszę wybaczyć takie porównanie, przypomina radosnego chłopca, który przed chwilą otrzymał swoja ukochaną „zabawkę” i wykorzystuje czas, żeby zademonstrować cały katalog profesjonalnych chwytów i trików w grze na basie. Ile w tej postawie spontanu, ile przyjaźni i zwykłej, ludzkiej radości! A Marc Kelly jak mag przy klawiaturach, czaruje bogatymi pasażami, które jak różnokolorowe obłoki nadciągają kolejno nad scenę, by ją w zależności od czasu rozświetlić bądź przyciemnić z umiarem dawkowanymi dźwiękami. A gdy już wydaje się, że koncert zmierza ku swojemu końcowi, gdy wielominutowa owacja wymusza na artystach bisowanie, nadchodzi chwila szczególna, która powala podniosłym rozmachem i monumentalizmem, wykonanie hymnu „Neverland”. Wtedy już nic nie jest pod kontrolą, walące jak oszalałe serca publiczności, szalejący wokalnie Hogarth, dym spowijający scenę i kumulacja instrumentalnej mocy. Dlatego nie dziwi po ponad dwunastu minutach oznaczających zakończenie tego muzycznego poematu erupcja aplauzu zebranych ludzi. Istny majstersztyk!
        
Szanowni Przyjaciele, proszę mi wybaczyć fakt, że nie zająłem się uwagami na temat poszczególnych utworów, ich struktury, nowej „filozofii” wykonania, ale śmiem twierdzić, że wszyscy, którzy znają bogaty dorobek Marillion, wiedzą, co za muzyka kryje się za wymienionymi w programie tytułami. Osoby, dla których Marillion to obcobrzmiąca nazwa, gdy tylko wyrażą taką wolę, mogą sięgnąć po wydawnictwo „All One Tonight. Live At The Royal Albert Hall”, bo tak wygląda jego pełny tytuł i samemu po wysłuchaniu wysnuć własne wnioski, czy autor tego tekstu wsłuchany w muzykę Marillion, używając eufemizmu, rozminął się z prawdą, czy może jednak oczarowanie „rockiem podniesionym do rangi sztuki” pozwoliło na utrzymanie w ryzach zasad obiektywizmu. Moim skromnym zdaniem, uwzględniając zarówno warunki logistyczne, czyli pełną tradycji i bogatą historycznie salę koncertową, jak też formę i kreatywność muzyków, należy podsumowując stwierdzić, że ten wieczór, którego bohaterem była muzyka, zapisze się w biografii Marillion jako jedno z najbardziej prominentnych zdarzeń muzycznych w historii. A członkowie bandu stają tymczasem przed wielkim wyzwaniem, chociaż to nie rodzaj rywalizacji sportowej, jak przebić swoje osiągnięcie, bo poprzeczkę wymagań ustawili sobie na niebotycznym poziomie.
            
A wszystkich, którzy lubią po prostu dobrą muzykę zachęcam gorąco do poświęcenia dwóch i pół godzin, bo tyle trwa to estetyczne doznanie, a po wysłuchaniu gwarantuję, że każdy słuchacz wyjdzie z tej konfrontacji duchowo i estetycznie bogatszy. Już teraz czuję się uhonorowany faktem, że jestem posiadaczem wydawnictwa „All One Tonight” z logo Marillion.  
Ocena 6/ 6
Włodek Kucharek
          
PS. Nie chciałem poniższymi informacjami zaburzyć konstrukcji tekstu, dlatego w post scriptum pozwolę sobie zamieścić kilka informacji dotyczących muzyków rockowych, którzy mieli honor wystąpić przed widownią The Royal Albert Hall, a słowo „honor” jest tutaj usprawiedliwione, ponieważ nie każdy otrzymuje prawo wstępu do tej świątyni kultury i nie jest to tylko kwestia pieniędzy, lecz dość konserwatywnego poglądu na walory artystyczne wykonawców. Bo te królewskie pomieszczenia nie tolerują bylejakości i plastikowego kitu, ustawiając standardy jakości artystycznej tak wysoko, że nie każdy reprezentant kultury popularnej jest w stanie je spełnić. Dlatego lista tych rockmanów, którym dane było tutaj wystąpić to nie lista nazwisk i nazw ciągnąca się w nieskończoność. Prawo do występu w Albert Royal Hall to przywilej, który nie jest rozdawany na prawo i lewo bez opamiętania. Taka postawa wydaje się czymś kosmicznym w dzisiejszych czasach, przesiąkniętych kultem mamony i stanowi dowód, że muzyka to nie tylko dźwięki, to także osobowość artystów, ich etyka, inteligencja, skromność i kultura osobista ze znajomością zasad savoir-vivre, czyli wartości, o których wielu dzisiaj zapomina.
Najbardziej spektakularne występy rockowe, odnotowane w historii Royal Albert Hall rozpoczęły się w drugiej połowie lat 60-tych i trwają do dziś. Wyrywkowo najbardziej spektakularne występy przedstawiają się następująco;
- 26 listopad 1968, ostatni w karierze koncert legendy The Cream
- 1968, Pink Floyd i materiał z albumu „A Saucerful of Secrets”, w trakcie utworu tytułowego odpalili dwa wystrzały i otrzymali dożywotni zakaz wstępu!
- 24 września 1969 historyczny Concerto For Group And Orchestra Deep Purple wraz z Royal Philharmonic Orchestra z dyrygentem Sir Malcolmem Arnoldem.
- 5 kwiecień 2010, występ szwedzkiego Opeth z orkiestrą symfoniczną.
        
Naturalnie lista artystów muzyki rozrywkowej „live” w Royal Albert Hall jest znacznie dłuższa i obejmuje także współczesnych artystów rockowych, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby każdy potrzebujący dotarł do właściwych źródeł własnym sumptem i sam dokonał weryfikacji wykazu muzycznych osobistości, którym dane było otrzymać szansę zaczarowania odbiorców muzyki różdżką „uzbrojoną” w dźwięki.

rightslider_005.png rightslider_004.png rightslider_002.png rightslider_001.png rightslider_003.png

Goście

4963543
DzisiajDzisiaj934
WczorajWczoraj3559
Ten tydzieńTen tydzień4493
Ten miesiącTen miesiąc46376
WszystkieWszystkie4963543
52.90.181.205